• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[Yule 1964]Even the strongest blizzards start with a single snowflake| Ger & Ambroise

[Yule 1964]Even the strongest blizzards start with a single snowflake| Ger & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
03.09.2024, 20:21  ✶  

- Wtedy kiedy atakuje bezbronne osoby. - Odpowiedź bardzo szybko wymknęła się z jej ust. Rozumiała walkę o przetrwanie, zdawała sobie sprawę, że czasem faktycznie pojawiają się pobudki do tego, aby robić coś złego. Samej zdarzało jej się walczyć z ludźmi, gdy została do tego sprowokowana. - Gdy robi to dla niczego więcej, a czystej przyjemności. - Miała świadomość, że chodziły po tym świecie osoby, którym samo sprawianie bólu sprawiało przyjemność, były spaczone tak bardzo, że stawały się potworami, przynajmniej w jej oczach.

Spotykała różne osoby na swojej drodze, w oczach niektórych nie kryło się nic innego, jak czyste zło, nie mogła słuchać tego o czym opowiadali. Milczała wtedy, jednak sama najchętniej odebrałaby im życia. Nie zasługiwali na to, aby stąpać po ziemi. Nie była jednak siłą wyższą która mogła o tym decydować, to nie ludzi miała zabijać, a magiczne stworzenia i tego się trzymała. Przynajmniej jak na razie. Może i korciło ją czasem, aby zrobić coś więcej, zareagować, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Mogłaby przez to stracić to na czym jej najbardziej zależało - wolność.

Nie chodziło jej wcale tylko i wyłącznie o tych, którzy zdaniem sporej części arystokracji nie powinni mieć wstępu do magicznego świata, chociaż to również wzbudzało kontrowersje. Czy naprawdę mieli prawo decydować o tym, kto będzie władał magią? Bali się utraty swojej pozycji, to było jasne. Władza była tym na czym im najbardziej zależało, a mogli ją stracić przez mugolaków. Tylko czy tak zupełnie? Nie do końca rozumiała ten argument, bo przecież wcale nie tak łatwo było zachwiać ich pozycję, korzenie sięgały bardzo głęboko i potrzeba wielu pokoleń, aby to się zmieniło.

- Nie dałam się wkręcić, tylko sobie gdybam. Jak widać nie wychodzi mi to najlepiej. - Wzruszyła jedynie ramionami, rzucała słowa, które przychodziły jej na myśl, nie była pewna tego, czy mają większy sens. Dzięki temu poznawała go coraz bardziej i trochę nie wierzyła w to, że mówi prawdę. Gdyby się nad tym zastanowić to jej teza miała większy sens, ale mógł nie chciał się z nią tym podzielić. Zresztą nie obchodziło ją to, czy prowadzi jakieś szemrane interesy. Kto jest bez grzechu niechaj pierwszy rzuci kamieniem, czy coś. - Stróże prawa potrafią być bardzo nieudolni w swoich działaniach, na nich bym nie liczyła. - Yaxleyówna najwyraźniej nie miała o nich takiego dobrego zdania, jak jej towarzysz. Wiele razy spotykała się z opieszałością aurorów, czy BUMowców przez co prawie w ogóle nie ufała tym instytucjom. Wolała działać na własną rękę, przynajmniej mogła mieć pewność, że będzie to skuteczne.

- A tak właściwie to kto decyduje o tym na co mogą sobie pozwolić? - Zdaniem Ger był to tylko i wyłącznie ich wybór. Mieli środki na to, aby robić co im się podoba. Bali się opinii innych to wszystko. Wystarczyła odrobina odwagi i determinacja, a mogliby prowadzić takie życie na jakie mieli ochotę. Konwenanse im na to nie pozwalały, normy, które kiedyś ktoś uznał za słuszne. Dlaczego by tego nie zmienić? Postęp był dobry, tylko musiał się znaleźć ktoś odważny, kto zacznie żyć inaczej. Niestety nie widziała zbyt wielu chętnych do wprowadzania zmian. - To jest ich decyzja, jasne mogliby zostać wykluczeni, ale co z tego, nie lepiej żyć tak jak się ma ochotę? - Pewnie samej trudno byłoby jej zadecydować co jest lepsze. Na całe szczęście ona póki co nie musiała podejmować takich drastycznych decyzji, robiła to na co miała ochotę, to jej wystarczało. Nikt jej niczego nie narzucał, no, może poza tym, że czuła obowiązek, aby pojawić się na tych spędach czystokrwistych kilka razy w roku, ale to nie było aż tak bardzo bolesne.

- Najważniejsze, że nawet jako te dwa żuki będą razem, nieprawdaż? - Nie dało się nie wyczuć kpiny w jej głosie. Zupełnie nie rozumiała takiego postępowania, jak bardzo pani Rosier musiała być zdesperowana, że nadal usilnie trzymała się swojego męża? To było zagadką, chociaż Yaxley wydawało się, że bardzo. Inaczej pewnie nie pokazywałaby się z nim podczas taki przyjęć.

- Zawsze. - Odparła rozbawiona, uwielbiała wyzwania, każde, gdy tylko pojawiała się okazja to chętnie brała w nich udział.

Przyglądała mu się dłuższą chwilę. Nie do końca umiała sobie go wyobrazić jako kogoś niemoralnego, ale może po prostu sprawiał takie wrażenie? - Mogłabym to kwestionować. To znaczy, chyba nie wierzę na słowo. - Może i próbowała go trochę sprowokować, bo lubiła to robić, ale chętnie zobaczyłaby jakiś dowód potwierdzający te słowa.

- Nie zdradzę ci tej tajemnicy, bo jeszcze staniesz się moją konkurencją. - Powiedziała uśmiechając się od ucha do ucha, sięgnęła ponownie po szklankę i upiła z niej niewielki łyk. - Jak to kto, wybór mógł być tylko jeden, Fawlyeyowie robią najwygodniejsze trumny. - Rzuciła, jakby była to najbardziej oczywista oczywistość. Nie, żeby była tego pewna, ale nie mogło być inaczej w końcu to właśnie oni zajmowali się wszystkim związanym ze śmiercią.

- Cóż, szkoda, że stoimy po dwóch stronach barykady, liczyłam jednak na to, że faktycznie się zaprzyjaźnimy, ale teraz to rzeczywiście nie ma na to żadnych szans. - Dodała bardzo rozczarowanym tonem głosu.

Zabawne, że ludzie wymyślali podobne opowieści. Najwyraźniej brakowało im faktycznego zagrożenia, skoro doszukiwali się w tej dwójce potworów, tych prawdziwych. Yaxleyówna posiadała pewne umiejętności, które potrafiły stwierdzić, czy gdzieś obok nie ukrywa się bestia, taka prawdziwa i nie odezwały się one jeszcze w towarzystwie Ambroisea, to by oznaczało, że większa część tej plotki jest zmyślona. Może pomagał wilkołakom? Tego nie mogła wykluczyć, w każdej plotce przecież znajdowała się odrobina prawdy.

- Będę podsycać ogień, patrzeć jak płonie, a później stanę się królową popiołów. - Nie miałaby nic przeciwko temu. Yaxleyówna kochała chaos, a upadek aktualnego porządku brzmiał jak coś, co naprawdę chciała zobaczyć. Nie sądziła jednak, że będzie jej to dane. Minie wiele lat, nim to co znają się zmieni, Macmillanowie pewnie będą dzierżyć swoją pozycję jeszcze bardzo długo.

- Wymuszony komplement zdecydowanie gorzej smakuje. - Nie musiał tego mówić, jednak to zrobił. Była ciekawa, czy faktycznie uważał, że była bystra. Docenianie piękna nie było dla niej, aż takie istotne, gusta mogły być różne, w brzydocie niektórzy potrafili odnaleźć urodę, bystrość umysłu jednak była czymś więcej.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
04.09.2024, 00:28  ✶  
Mógł sprowokować Geraldine. Wystarczyłoby coś na miarę:
"A kto jest tak naprawdę bezbronny?", żeby podsycić ich dyskusję.
Jego zdaniem nie było zbyt wiele takich osób. Chyba tylko niektóre dzieci mogły liczyć na tę ulgę. Nie wszystkie i nie zawsze. Sam dorósł do robienia głupich, czasami krzywdzących rzeczy już w bardzo młodym wieku. Jako dorosły był świadkiem niezliczonych ran zadawanych przez pozornie nieszkodliwych. Bezbronni czarodzieje wiedząc o tym, że nie mają czym się bronić ani atakować potrafili zamieniać się w dwunożne zwierzęta. Bywało, że zadawali pierwszy cios zanim doszło do otwartej konfrontacji.
Oczywiście, nie bronił degeneratów, którzy z satysfakcją gnietli małe kotki i odcinali dłonie ich właścicieli. Jedynie kwestionował, czy istniał ktokolwiek, kto nie mógł się bronić. Nie nie chciał, nie mógł. W żaden sposób. Zgadzał się z drugą częścią wypowiedzi Geraldine, ale nie z tą. Miewał trudne, wypaczone poglądy. Nie ukrywał tego aż tak, jeśli nie były ostentacyjnie kontrowersyjne, a u czystokrwistych mało co takiego było. Wyłączając miłość do mugoli, oczywiście.
- Jeśli tak to przedstawiasz - odrzekł obserwując jej mimikę. Starał się odczytać wyraz twarzy blondynki i to, co kryło się pod dzisiejszą maską założoną na okoliczność eleganckiego balu. Nie lubiła magipolicji. To już wiedział. - Niemożliwe, abyś tak bardzo nie wierzyła w system - zadziwił się z przekąsem, wkładając w to otwarty sarkazm.
Alkohol powoli rozluźniał języki i ciała. Wieczór postępował, bal rozkręcał się, ale nie było swobodnie. Jeszcze nie.
- Grupa martwych czarodziejów i czarownic? - Zasugerował bezbłędnie. - Mógłbym wymyślić coś na poczekaniu, ale historia magii to moja kolejna słaba strona - skwitował, jakby mówił jej coś w stylu: widzisz? Masz już dwie rzeczy, którymi możesz ze mną grać!
Nie był taką nogą z wiedzy o przeszłości czarodziejów jak o magicznych zwierzętach, ale z obu przespał większość wykładów w Hogwarcie. Na ONMS było trudniej, ale i tak dał radę. Z historii magii pamiętał głównie to, czego potrzebował, żeby nie być niewykształconym ignorantem. W większości to była wiedza z ostatniego stulecia.
- Większość ludzi to materialiści - to była wyłącznie realistyczna uwaga. - Sądzą, że nie mogliby żyć tak jak chcą, jeśli rodziny wykluczą ich również z fortuny? - Tak właściwie to nie było pytanie. Większość musiała się tego bać. To było bardzo proste. Biedni martwili się o przetrwanie, więc nie mieli czasu na wymarzone życie. Nie mówiąc o środkach. Wykluczeni z towarzystwa nie cieszyli się wpływami i kontaktami. To raczej proste. Brutalna prawda. Zawsze miało im czegoś brakować. Wybierali, czego. W przypadku na przykład pani Rosier to była miłość.
- Romantyczne - osądził krótko. Wyjątkowo cholernie słodkie. Małżeństwo, które coraz bardziej się nienawidzi a jednocześnie regularnie spędza razem czas w niedoli. Odnosił wrażenie, że niektórzy pomijali tę część o zdrowiu i dobrej doli. Od razu przechodzili do niedoli, nieszczęścia i licznych chorób. Genetycznych, przynajmniej w przypadku niektórych rodów mających swoje chimeryczne zasady.
Właśnie dlatego nie planował się żenić. Nie teraz ani w bliskiej przyszłości. Nie widział się idącego w ślady ojca. Nie miał głowy do przejmowania roku głowy rodziny. Prawdę mówiąc był na tyle postępowy, że znacznie bardziej widział tam Roselyn (kto wie, może mieli doczekać tych zmian). Mimo młodego wieku wykazywała większe predyspozycje ku pchaniu interesów Greengrassów ku świetlanej przyszłości. On czuł się okay z byciem w cieniu. Miał królestwo w Mungu, kręcił interesy z różnymi czarodziejami. Nie ciągnęło go do aranżowanych układów i korzystnych związków. Tym samym wybierał życie na obrzeżach złotej klatki. Musiał stosować się reguł, ale nie czuł duszącej uprzęży. Może kiedyś miał zmienić zdanie, było to wątpliwe, ale nie nieprawdopodobne.
- Uprzedzam cię. Moja krew smakuje paskudnie - zagroził podtrzymując kontakt wzrokowy. - Nie dość, że jestem niemoralny, wbrew temu co sądzisz. To palę naprawdę ohydne zioła, które psują cały aromat, jaki by tam został - nie wierzył w jej wampiryzm, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Co nie? Bawiło go insynuowanie, że mogłaby widzieć w nim nie tylko konkurencję a pokarm.
- Okay, okay. Nie stworzę nieuczciwej konkurencji. W porządku? - Zapewnił z rozbawieniem. - A te trumny masz wyściełane zielonym atłasem? - Nie wiedzieć czemu założył, że ciemnozielony był jej ulubionym kolorem i jak u małej dziewczynki, miała w pokoju tylko odcienie tego koloru.
Był w stanie sobie wyobrazić, że miała wiele różnych dziwactw, do których nikomu się nie przyznawała. Kilka plakatów magicznych boysbandów na kawałku ściany za szafą. Poduszka w kształcie smoka kupiona w tandetnym sklepie z pamiątkami, przez co ten biedak nie przypominał żadnej konkretnej rasy. Był generycznym smokiem i przez to go uwielbiała. Swoje narzędzia pracy podpisywała z przewróconym serduszkiem zamiast "a" i nigdy przenigdy nie spuszczała ich z oka ani nie pożyczała, żeby ten sekret się nie wydał. Tak je sobie wyobrażał. Wszystkie te rzeczy, które zaprzeczyłyby plotkom o byciu lodowatą księżną wampirów. Lub które (po namyśle) mogłyby zmuszać ją do wymazywania pamięci ludzi.
- Wrogowie do grobowej deski - powiedział poważnie. Takim tonem, jakby oczekiwał od niej złożenia podobnej przysięgi. - Oczywiście, mojej. Nie twojej. Osikowe kołki działają? - Wtedy mogli na to spojrzeć w innym, rozszerzonym zakresie.
- Jak ten - zmarszczył brwi - jak mu było? - Naprawdę usiłował sobie przypomnieć, aby nie popsuć tego porównania. - Fenisk? - Z jakiegoś powodu wiedział, że mogło rymować się z menisk, więc w to poszedł. - Fenisk z popiołów. Ładna wizja, bardzo dramatyczna, szczególnie dla wszystkich twoich wrogów - o ile jakichś miała, a nie wątpił, że tak było. Ludzie, którzy nie trzymali języka za zębami na ogół mieli w życiu pod górkę. Geraldine udowodniła, że była taką osobą. W nim to rozbudziło ciekawość, ale w innych?
- Waham się pomiędzy to dobrze, bo nie chcę być pyszny a okay, jesteś ładna i bystra, ale mogłabyś przestać się garbić, bo zasłaniasz niezłe cycki - powiedział prowokacyjnie, taksując ją wzrokiem człowieka, który już trochę wypił, stąd był tak bezbłędnie przezabawny. - A to już nie jest bystre, zważywszy na to, że dla tych tam nawiązujemy płomienny romans - zauważył.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
04.09.2024, 10:00  ✶  

Nikt nie był tak naprawdę bezbronny. Może poza dziećmi, chociaż nawet te miały pewne umiejętności. Gerry miała jednak pewne zasady jeśli chodzi o walkę, nie lubiła podstępów i nieczystej gry, dlatego nie do końca odnajdywała się w tym towarzystwie. Wiedziała, że większość osób była gotowa do knucia intryg, aby poradzić sobie z trudniejszym przeciwnikiem, ona zawsze sięgała po prawdę. Coby nie mówić Yaxleyowie byli w zasadzie prości, korzystali z siły fizycznej, głównie, to był zawsze również jej pierwszy wybór, nie oznaczało to jednak, że nie była wprawioną czarownicą. Przykładała się bowiem również do tych dziedzin magii, które mogły się jej przydać w walce. Gdy jej ciało nie było sobie w stanie poradzić z przeciwnikiem pozwalała sobie siegnąć po różdżkę i nie chodziło wcale o wsadzenie tego patyka konkurentowi w oko.

- Myślę, że mało kto w niego wierzy, ale to zapewne wiesz. - Gardziła tymi ogólnoprzyjętymi zasadami. Miała wrażenie, że czarodzieje są bardzo zacofani. Samo to, że nie pozwalano sięgać po niektóre dziedziny magii podczas walki było bardzo durnym podejściem. Jak bowiem mieli walczyć z czarnoksiężnikami, kiedy nie mogli korzystać z nekromancji? Przez to wydawali jej się nie do końca kompetentni. Gdyby miała jakiś problem zapewne wolałaby go sama rozwiązać niżeli korzystać z pomocy tych, którzy się tym oficjalnie zajmowali. Na szczęście akurat ona mogła sobie na to pozwolić, wiedziała, że sobie poradzi. Jej pewność siebie była zatrważająca, kiedyś pewnie mocno się poparzy przez to zaufanie do swoich umiejętności.

- Dokładnie. - Ciągle kierowali się tym, co kiedyś było uznane za słuszne. Jakby ci martwi mieli wstać z grobów i pilnować tego, czy ich dziedzictwo jest odpowiednio traktowane. Było to głupotą, Yaxley zdecydowanie uważała, że należałoby odejść od tych przyjętych wzorców, były męczące i przestarzałe. Tyle, że chyba nikt nie miał zamiaru nic z tym robić, nie mogła zrozumieć dlaczego nadal uważali je za słuszne, czyż nie żyłoby się im lepiej, gdyby wreszcie zaszły zmiany?

Sama również nie była szczególnie biegła w historii magii, posiadała elementarną wiedzę, która musiała utkwić w jej głowie, inaczej nie skończyłaby szkoły. Niestety w Hogwarcie nie mogła się uczyć tylko i wyłącznie tego na co miała ochotę. Jej umysł został więc zaśmiecony rzeczami, które nie do końca ją interesowały.

Lubiła te aktywności szkolne, które mogły jej się przydać w dalszym życiu. Dlatego właśnie skupiała się na ONMSie, transmutacji i zaklęciach. To były dziedziny najbardziej przydatne podczas pojedynków. Nie bez powodu nadal należała do Srebrnych Różdżek, tam mogła ćwiczyć swoje umiejętności magiczne, pozostawać w formie. Lubiła te spotkania bo mierzyła się z równymi sobie czarodziejami, mogła się upewnić, że jest na równym poziomie, a to było dla niej ważne. Świadomość, że jest silna i może sobie poradzić z trudnymi przeciwnikami. Ceniła swoją samowystarczalność.

- Fortuny można dorobić się samemu. - Rzuciła lekko, chociaż wiedziała, że nie jest to takie proste. Była w tym nuta hipokryzji bo nadal sama korzystała z bogactwa swojej rodziny, tyle, że powoli jej działalność zaczynała przynosić odpowiednie dochody. Musiała mieć pewność, że nie będą mieli nad nią władzy, że nie nadejdzie moment, w którym wykorzystają dostępu do rodzinnego bogactwa przeciwko niej. Znała swoją matkę i miała świadomość, że mogłaby wymuszać na niej pewne rzeczy odcinając ją od pieniędzy. Niedoczekanie.

Prychnęła. Strasznie romantyczne. - Tragiczne, nie romantyczne. - Dwoje nieszczęśliwych ludzi, którzy zostali zmuszeni do tego, żeby spędzić ze sobą całe życie. Przynajmniej tak to wyglądało teraz, może kiedyś byli w sobie szaleńczo zakochani i przygniotła ich proza życia? Nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, że nie chciałaby skończyć jako ktoś taki.

Nie wierzyła w miłość, nie w taką na całe życie. Rozumiała zakochanie, chwilowe pragnienia, uciechy cielesne, które potrafiły ugasić żar, który pojawiał się znienacka. Nie wydawało jej się jednak możliwe trwanie przy kimś przez wiele lat. Towarzystwo drugiej osoby musiało się nudzić, prędzej, czy później. Dlatego sama nie zakładała, że kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Zresztą nikt by z nią nie wytrzymał na dłuższą metę, była tego świadoma. Za bardzo ceniła sobie wolność, aby dać się kiedykolwiek usidlić. Na całe szczęście to, czy jej nazwisko będzie przekazane dalej nie zależało od niej. Ta wątpliwa przyjemność zostawała na barkach jej braci, oni powinni się tym martwić.

- Skąd wiesz, że psują, może wręcz przeciwnie? - Przyglądała się przez dłuższą chwilę jego szyi, jakby chciała go tam ugryźć. Nie, żeby była wampirem, ale przecież ludzie również mogli wbijać swoje zęby w inne osoby. Wydawało jej się to całkiem zabawne.

- Za dużo o mnie wiesz, skoro od razu się tego domyśliłeś. - Kolor atłasu powinien pozostać jej słodką tajemnicą, najwyraźniej bardzo łatwo domyślił się jaka była jej ulubiona barwa. Zieleń przypominała jej o lasach, w których polowała, najczęściej sięgała właśnie po te odcienie.

Każdy miał jakieś dziwactwa. Gerry przywoziła sobie z każdego miejsca w którym była sztylet, dzięki czemu w jej sypialni znajdowała się ich całkiem ładna kolekcja. Ułożone równo na półce, mimo, że wcale nie ceniła sobie porządku. Lubiła się im przyglądać i wracać do wspomnień związanych z miejscami z których je przywiozła. Ze smokiem wiele się nie pomylił, nadal posiadała swoją pluszową zabawkę - małą kelpie która nie była w najlepszym stanie, ale żal się jej było jej pozbyć.

- Możesz sprawdzić, czy działają. Polecałabym jednak odcięcie głowy, to metoda która zawsze przynosi sukces. - Najprostsze rozwiązanie każdego problemu z magicznymi bestiami.

Spoglądała na niego, kiedy próbował się skupić. Całkiem nieźle mu szło. Może nie był, aż takim laikiem jeśli chodzi o magiczne stworzenia. - Jak tak dalej pójdzie okaże się, że znasz cały atlas magicznych stworzeń, nie podejrzewałabym cię o to. - Po raz kolejny sięgnął po porównanie do tego, co było jej najbliższe. - Wierzę, że moi wrogowie nie mieliby szansy tego zobaczyć, oczywiście, jeśli wszystko okazałoby się być skuteczne. - Nie zaprzeczała, że istnieją osoby, które nie życzą jej dobrze. Nie przejmowała się tym szczególnie, zdążyła przywyknąć do tego, że nie każdemu odpowiada jej sposób bycia. Niezbyt się tym przejmowała.

Upiła kolejny łyk whisky, w butelce pozostało już niewiele. Zaczynało być widać dno. Nie spodziewała się, że tak szybko pójdzie im jej opróżnienie. Jak widać alkohol pomagał w tej jakże przyjemnej pogawędce.

Oczy jej błysnęły, gdy usłyszała jego kolejny, jakże wyszukany komentarz. Nie był on może do końca na miejscu, ale Yaxley trochę różniła się od tych dziewcząt, które mogłyby mu za to strzelić w twarz. Wyprostowała się więc odruchowo, nie przestawała mu się przy tym przyglądać. Nachyliła się jeszcze bliżej. - Teraz lepiej? - Nie speszyła się zupełnie jego słowami, nie tak łatwo było wprowadzić ją w zakłopotanie. Na moment przesunęła wzrokiem na ludzi, którzy znajdowali się obok, jakby chciała upewnić się, że im się przyglądają. Faktycznie tak było. - Będziemy mogli dorzucić kolejną plotkę do naszych list, mi to nie przeszkadza. - Dystans między nimi coraz bardziej się pomniejszał, wiedziała, że jest duże prawdopodobieństwo iż ktoś może naprawdę się zainteresować ich wspólnym piciem, z boku bowiem mogło być to odebrane dwojako.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
04.09.2024, 14:32  ✶  
- Dostatecznie wielu, by nadal miał się dobrze - zauważył. Może od pewnego czasu system znów drżał w posadach, ale przecież byli do tego przyzwyczajeni. Czyż nie?
Raz na jakiś czas znajdował się ktoś dostatecznie bezczelny i charyzmatyczny, kto pociągał za sobą tłumy w próbie obalenia ich świata. Chciano zmieniać reguły gry, ale ostatecznie zawsze to obracało się przeciwko pretendentom do władzy. Można było mówić o wprowadzaniu zmian, ale społeczeństwo nie było gotowe na wywrócenie ich świata do góry nogami. Wielu narzekało na krzywdzący system prawny, na zachowania autorów i brygady uderzeniowej, ale ci sami ludzie byli w stanie sprzedać resztki prywatności dla złudzenia bezpieczeństwa. Szli do systemu, kiedy czuli, że robi się gorąco. Obdzierali się z sekretów, żeby magipolicja o nich zadbała. Chwilę wcześniej tak bardzo jej nienawidzili. To było ironiczne. Jedynym, czego by nie oddali, były najpewniej pieniądze, bo to dla nich robili wątpliwe moralnie rzeczy.
- Po co, skoro pieniądze tatusia dosłownie leżą na ziemi w skrytce Gringotta? - Spytał prowokacyjnie.
Jasne, dało się dorobić fortuny. Szczególnie, jeżeli nie miało się nic przeciwko działalności na czarnym rynku. Szara strefa miała luki gotowe do wypełnienia. Pomimo tego, Ambroise obcował z mentalnymi biedakami. Nawet w obliczu śmiertelnych ran, niektórzy siedem razy obracali galeona w palcach. Nawet ci w bardziej zdrowej relacji z pieniądzem miewali problemy nie do przeskoczenia. Byli w stanie prać tylko niedużą część nielegalnych zarobków. Nie mogli z dnia na dzień znaleźć się na salonach, żeby nikt nie zakwestionował źródła tej fortuny. Nie mówiąc o tym, że bogate rodziny nie chciały dopuszczać nowobogackiego plebsu do stąpania po perskich dywanach.
Mieli na nich swoje prześmiewcze określenia. "Peanuts" od garści marnych orzeszków, które mogli kupić za fortuny wydające im się wielkim osiągnięciem finansowym a nie będące niczym specjalnym. Prawdziwi bogacze magazynowali fortuny, których nie miały przeżreć ich praprawnuki. Nawet jeśli już nigdy by nie pracowali a ich dzieci i wnuki nie miałyby skazić rąk dniem pracy.
Rodzina Ambroisa do nich nie należała. Byli bogaci, ale nie obrzydliwie bogaci. Nie wywoływali równoczesnego wstrętu i podziwu jak niektórzy będący tu na tej sali. Pracowali na swoje pieniądze, nie leżeli na nich jak smok z bajki. Utrata takiego majątku mogła zaboleć. Najpewniej nie odrobiliby tych wszystkich galeonów, gdyby mieli zaczynać od zupełnego zera. Aczkolwiek nie załamałoby ich to. Nie zmarnowałoby im życia jak niektórym, bo mieli fach w ręku i wiedzę w głowie. Gdyby te piękne panny i atrakcyjni kawalerowie, dla których wygląd był jedynym wyznacznikiem popularności stanęli przed koniecznością odbijania się od dna, najpewniej by utonęli. Nic dziwnego, że woleli aranżowane związki i nieszczęśliwe małżeństwa.
Poza tym mogli zdradzać się niemal na wzajemnych oczach. Przewagę mieli mężczyźni, którzy nie szanowali zahukanych żon i narzeczonych, ale to nie było restrykcyjną regułą. Bywało, że oboje akceptowali rozlicznych kochanków. W gruncie rzeczy nie różnili się w tym od najniższej warstwy klasowej. Tam też garstka ludzi wymieniała się sobą między sobą. Tylko tyle, że tu bardziej ukradkowo. Jako uzdrowiciel znał wiele tajemnic. Tych mogących zniszczyć czyjeś życie, ale w większości poliszynela.
- Nie wierzysz w patologiczny romantyzm? - Uniósł brew. Geraldine nie wyglądała mu na taką osobę już po pierwszym kontakcie. Natomiast pozory mogły mylić. Większość dziewcząt wychowanych pośród elity żywiła niezdrową fascynację wobec równie niezdrowych związków. Co prawda mówiła mu o swojej krwiopijczej naturze, ale przynajmniej pozbywała się relacji po wykorzystaniu partnerów, jeśli wierzyć plotkom. To było zdrowsze niż trzymanie ich w szachu.
- Nawet nie domyślasz się ile razy ssałem własne rany - zakomunikował, jakby to była najnormalniejsza sprawa pod słońcem. Nawet jako uzdrowiciel często odruchowo pchał palce do gęby, gdy zaciął się czymś ostrym, ale nie było ryzyka skażenia. Miał podejrzanie dużą wiedzę na temat smaku krwi po pewnym czasie od wykorzystania różnych środków. Jak na nie-wampira, oczywiście. No i tylko własnej. Poza jednym przypadkiem potwierdzającym regułę.
- Musiałabyś być masochistką. Krew, alkohol i gorzkie zioła a kto wie, co wchłonąłem przez skórę w pracy w szpitalu - pokręcił głową, posyłając jej mimo to trochę prowokacyjne spojrzenie. Mimikował to, co robiła. Skoro patrzyła na niego jak na przepyszną ofiarę, to najzwyczajniej prowokował ją dalej. Raczej nie dopuszczał możliwości, że rzeczywiście była krwiożerczym wampirem, ale gdyby tak było to... no cóż, sam się o to prosił. Przy tak bardzo rozcieńczonej alkoholem krwi najpewniej mógłby się wykrwawić zanim zaspokoiłaby głód. A wtedy wypadało wiedzieć, co wyszeptać ostatkiem sił do Roselyn lub ojca:
- Załatwiłem nam rabat u Fawleyów. Na hasło "Yaxley" jest pięćdziesiąt procent taniej. Pamiętajcie, bez głupich grawerów - zgon przerwany jednokrotnym powrotem do życia, by dodać - niech będzie tanio, dobrze i szybko. Nie ma, że boli. Drogo, słabo i powoli zaboli bardziej. Nawet po śmierci. Mają robić jak dla siebie. Jeśli potrzeba, ożywcie mnie na czas ceremonii i wydajcie za ich córkę, niech tylko będzie dogodnie. Bleh - zgon ostateczny. Tak to sobie wyobrażał. Tym bardziej, że nie zamierzał przestać jej prowokować. Podobało mu się, w jaki sposób rozmawiali. Z nielicznymi mógł sobie pozwolić na taką przekorę.
- Nigdy nie spytałaś, czy cię śledzę - wzruszył ramionami, jakby to było naturalne wyjaśnienie, skąd posiadał informacje. Nie, że to był wyłącznie szczęśliwy traf i odrobina spostrzegawczości. - Może teraz przyjdę z kołkiem, skoro tak zapraszasz. Już i tak plotkują, że kobiety tracą dla mnie głowy, więc tu podziękuję - westchnął ciężko, ale z rozbawieniem. Nie był czarną wdową, ale dla opinii społecznej i tak angażował się w zbyt dużo nazbyt przelotnych związków. Miał większą taryfę ulgową, bo był mężczyzną (tak, zdawał sobie sprawę), ale możliwe, że niedługo mogli dorastać sobie do pięt w ilości krytykujących plotek na ich temat. Szczególnie, jeśli połączą szyki.
- Nie przesadzałbym z tym atłasem - odrzekł skromnie i z uśmiechem. Miło było usłyszeć jakiś komplement, nawet jeśli trochę przerysowany i sarkastyczny. - Raczej to była nieduża, kolorowa książeczka z obrazkami - skwitował z dozą samokrytyki. Miał jej równo dużo dla siebie, co dla innych. Tego, że był całkowicie bezkrytyczny nie można mu było zarzucić.
Najwyraźniej Geraldine również. Z błyskiem w oku obserwował jej poczynania, trochę zaskoczony, że nie wyglądała na ani trochę urażoną. Wprost jakby wyśmienicie się bawiła.
- Teraz to klasa - zapewnił z nie całkiem nieszczerym uznaniem. - Myślisz, że będą stawiać zakłady? Kto kogo wykończy zanim noc się skończy - z takim drygiem mógłby pisać rymowaną poezję, a on tylko pił alkohol jak niespełniony poeta. Należało to zakończyć, szczególnie na widok dna butelki. Kolejka, może niecałe dwie i będą musieli podjąć decyzję czy pić dalej. Równie dobrze mogli przerwać szybciej i wrócić za chwilę.
Eleganckim, wyćwiczonym ruchem wyciągnął rękę w kierunku Geraldine.
- Pozwolisz? - Spytał, kiwając głową w kierunku parkietu. Akurat grano coś całkiem niezobowiązującego. Przyjemna nuta, nie przesadnie elegancka.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
04.09.2024, 15:51  ✶  

- Niestety muszę przyznać ci rację, po raz kolejny. - Najwyraźniej bardzo nie lubiła się zgadzać z innymi, ale czasem nie było innej możliwości. Nie wydawało jej się, aby w najbliższym czasie mogły pojawić się jakieś zmiany. Co chwilę pojawiały się drobne problemy, wahania, nigdy jednak nikt nie odważył się na to, aby doprowadzić do całkowitych zmian. Szkoda, zdaniem Ger ministerstwu przydałoby się świeże spojrzenie na niektóre sprawy. Nie musiała szukać daleko, przecież nawet ta sala była pełna ludzi, którym się podobał ten system. Takich jak ona mogło być mniej. Nie uważała się jednak za osobę, która nadawałaby się do dłuższych dyskusji na temat polityki. Yaxleyowie trzymali się z dala od tego, gdyby jednak pojawiła się jakaś osoba skłonna do zmian zapewne nie mieliby nic przeciwko temu, aby ją poprzeć. No, na pewno nie ta młodsza część pokolenia. Z ojcem bywało różnie, ale Geraldine miała swoje sposoby, aby przekonać go do zmiany zdania. Jej słuchał, a przynajmniej rozważał argumenty, które mu przedstawiała, czuła, że ma na niego jakikolwiek wpływ. Pozwalał jej angażować się w dyskusje, nigdy jej nie uciszał.

- Jak to po co? A niezależność? Nie umiem zrozumieć dlaczego jej nie pragną. - Najwyraźniej było to coś, na czym bardzo jej zależało. Oczy jej błysnęły kiedy o tym wspomniała.

Oczywiście, dużo prościej było sięgać po rodzinne majątki, ale to sporo kosztowało. Takiej ceny Yaxley pewnie nigdy nie byłaby w stanie zapłacić za dostęp do rodzinnej skrytki. Dopóki rodzice nie zrezygnują ze stanowisk, nie będą dostatecznie starzy, bądź niedołężni to większość arystokratycznych dzieciaków będzie musiała spełniać ich oczekiwania. To nie miało żadnego sensu, kto chciałby przeżyć życie ciągle wykonując czyjeś polecenia i zachcianki.

Rodzina Gerry była paskudnie bogata, tak, że bardziej się nie dało. Zawsze mogła sięgać po ich pieniądze, nie korzystała z tego dobrobytu nagminnie. Tak naprawdę mało kto rzucając na nią okiem mógłby się zorientować, że pochodzi z aż takiej majętnej rodziny. Gdyby uważniej się przyjrzeli dostrzegliby materiały z których wykonane były jej ubrania, zawsze starannie wybrane, najtrwalsze, takie, aby posłużyły jej najdłużej, bo nie znosiła zmieniać swojej garderoby. Nie pozwalała sobie jednak na bezmyślne zachcianki, może poza drogim alkoholem. Wiedziała, że różny ludzie mają stosunek do pieniądza, sama znała osoby, które potrafiły przegrać w karty cały swój majątek. Nigdy tego nie pochwalała. Mimo wszystko wydawało jej się, że każdy byłyby w stanie powoli dorobić się swojej małej fortuny, wystarczyło tylko nieco rozsądku i głowa na karku.

- W ogóle nie wierzę w romantyzm, czyż miłość to nie jest dwoje zwierząt, które się pożądają do utraty zmysłów? Nic więcej, tylko pożądanie, które pojawia się i znika. - Była dosyć młoda i jej osądy mogły nie być trafne, póki co jednak wydawało jej się, że nie chodzi o nic więcej. Zwierzęce odruchy, instynkt, przecież na tym polegał żywot każdej istoty - mieli się rozmnażać, aby przedłużyć swoje rasy. Nic więcej, miłość była mrzonką wymyśloną przez poetów i innych artystów, którzy chcieli pisać piękne dzieła.

Nie spotkała jak dotąd kogoś, kto wzbudził by w niej większe zainteresowanie. Nie sądziła, że mogłoby się to zmienić. Jasne, chwilowe uniesienia, które miały zaspokoić palące ciepło i nic więcej. Nie związała się z nikim na dłużej, nigdy i nie sądziła, że mogłoby się to wydarzyć. Miłość nie istniała, przynajmniej na tę chwilę na świecie na który spoglądała panna Yaxley.

Westchnęła ciężko, jakby chciała wyrzucić z siebie naprawdę?. - My, wampiry, zupełnie inaczej odczuwamy smak krwi. Nie mów, że tego nie wiedziałeś? - Dalej grała w tę grę, w której była krwiożerczą wampirzycą.

- Skąd wiesz, że nią nie jestem? - Uśmiechnęła się bezczelnie, jakby chciała mu pokazać, że nie wie o niej jeszcze wszystkiego. Gerry miała swoje tajemnice, aczkolwiek, czy to była jedna z nich? Pewnie nie, ale idealny moment, aby uświadomić mu, że był to dopiero początek ich znajomości. Jeśli tylko będzie chciał, to na pewno chętnie opowie mu o sobie więcej, na pewno nie na tym spotkaniu, bo nie lubiła pokazywać wszystkiego od razu.

- Nie musiałam o to pytać, zauważyłabym, gdybyś mnie śledził. Jestem łowczynią, wyczuwam to. - Powiedziała szorstko, mogło to być odczytane również jako ostrzeżenie, aby nie daj Merlinie nie wpadał na taki pomysł, bo mogłaby mu przypadkowo zrobić krzywdę, gdyby zauważyła, że ją śledzi.

- Możesz przyjść z kołkiem, nie gwarantuję jednak, że będziesz w stanie go użyć. - Musiał pamiętać z kim miał do czynienia, najwyraźniej sprawiało jej przyjemność to, aby inni widzieli ją jako krwiożerczą bestię. - Nie martw się jednak, na pewno ciebie nie porzucę, jak tych innych zabawek, szkoda by było. - Zaskakująco dobrze odnajdywała się w tej konwersacji, z minuty na minutę czuła się coraz bardziej pewna siebie, ale najbardziej podobało jej się to, że on również. Nie przejmował się słowami, które padały z ich ust, nie silił się na niepotrzebną ostrożność.

- Ach, fakt, póki co wymieniasz te najbardziej pospolite stworzenia, wierzę jednak, że uda ci się poszerzyć wiedzę, jeśli będziesz przybywał w towarzystwie odpowiednich osób. - Oczywiście jedyna osoba jaką miała na myśli to była ona sama. Język dosyć mocno jej się rozplątał przez wypity alkohol, ale to co mówiła było szczere. Liczyła na to, że jeszcze kiedyś się spotkają i będą mieli tę przyjemność, aby znowu wdać się w podobną dyskusję.

- Cieszę się, że doceniasz. - Spojrzała wreszcie i sama na siebie, żeby sprawdzić, czy faktycznie widać różnicę. Wcale nie przeszkadzało jej to, że stał obok. Chciała się upewnić, że to wyprostowanie miało sens.

- Myślę, że te zakłady już dawno zostały postawione, jestem ciekawa kto jest faworytem. - Niestety nawet jeśli istniałyby naprawdę to nie miała jak zobaczyć, które z nich ma większe szanse powodzenia zdaniem publiki, która się im przyglądała. Szkoda. Liczyła na to, że jej fani w nią wierzą.

Dostrzegła rękę, która zmierzała w jej kierunku, ledwie zdążyła posłać mu pytające spojrzenie upewniła się w tym, co zamierzał zrobić. - Oczywiście, dajmy im więcej argumentów do plotkowania. - To nie był jedyny powód dla którego zgodziła się na taniec, ale Greengrass nie musiał wiedzieć o żadnym innym. Wbrew pozorom, Gerry była niezłą tancerką, mogło wydawać się, że ze swoją dosyć wysoką sylwetką nie będzie sobie radzić na parkiecie. Nic bardziej mylnego. Jej matka przykładała wagę do tego, żeby córka była wychowana, jak prawdziwa arystokratka. Taniec był dziedziną sportu, jak każda inna, zresztą bardzo podobny do szermierki, którą uwielbiała, więc opanowała go na wysokim poziomie bez najmniejszego problemu.

Złapała w końcu mężczyznę za dłoń, aby mogli udać się na parkiet. Był to całkiem niezły pomysł zważając na to, że wypili niemalże całą butelkę whisky i dobrze zrobi im moment przerwy od dalszego upajania się alkoholem, właściwie to nie mogła zakładać, czy zamierza wrócić z nią do baru, tak, czy siak ona na pewno jeszcze nie skończyła pić.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
05.09.2024, 19:57  ✶  
- Niepokoi cię, co będzie, jeśli zrobisz to raz za dużo? - Uniósł brew, drapiąc się po brodzie. Tym razem specjalnie elegancko przystrzyżonej na okoliczność eleganckiego wydarzenia. - Za bardzo przywyknę, że zawsze mam rację. Co zrobisz w takim wypadku? - Miał ciekawską naturę.
Zazwyczaj dobrze rozgryzał charakter innych ludzi. Uważał się za spostrzegawczego i uważnego, tym bardziej, że w pracy zadawał wiele pytań. Musiał być dociekliwy dla dobra pacjentów a oni nie zawsze mówili prawdę podczas wywiadów z personelem pomocniczym. Często próbowali oszukać lekarzy, ale wykładali się na drobnych pomyłkach w historii. Jaka była ta Geraldine?
- Musiałabyś zamieszkać w głuszy. Setki mil od cywilizacji - zawyrokował ponuro. - Wciąż nie miałabyś pewności, że będziesz tam całkiem sama. To tyle w temacie całkowitej niezależności - wzruszył ramionami, dając jej obraz nie tego, o czym mówiła, ale czegoś, co dla niego byłoby niezależnością. W każdym innym wypadku kręcili się wokół definicji wolności. - Wyobrażasz ich sobie w głuszy, polujących i zbierających korzonki? - Luźno wskazał na wystrojonych uczestników balu. Tego dnia byli bardziej...
...wystrojeni.
...wyperfumowani (część na brudne ciało, nie dało się ukryć).
...sztywni i oficjalni.
...pozbawieni kręgosłupa moralnego, wymieniając uprzejmości z rywalami i wrogami.
...i do przesady.

- Na pewno jej pragną, ale zawsze będą elitą. To ich definiuje od urodzenia do śmierci - wzruszył ramionami. Tu się prawdopodobnie znów zgadzali. Nie było inaczej. - Jedyny wybór to ten, czy mają na tym korzystać czy to ma im przeszkadzać, bo zachciało im się wątpliwej jakości niezależności - Ambroise miał na to bardzo sztywne poglądy.
Twierdził, że nie było zbytnio innej możliwości poza tymi dwiema. Nawet po wydziedziczeniu byli zależni od opinii na ten temat i tego, co mówiła ich rodzina. W gruncie rzeczy całe życie było jedną wielką zależnością. Tylko z ruchomymi granicami. Aczkolwiek im bardziej o tym myślał, tym bardziej nachodziła go koncepcja, że może to na tym polegała niepisana zasada bycia niezależnym w ich środowisku. Na wyczuciu i świadomym przesuwaniu granicy. Powoli ku celowi, nic na szybko. Niecierpliwość była zwodnicza. Tak samo jak niemal wszystkie gwałtowne uczucia.
- Nihilizm w najczystszej postaci? Nieszczęśliwa miłość? - Uniósł brew. Powstrzymał głębokie parsknięcie, które niemalże wydostało się mu z ust, gdy Geraldine powiedziała to co powiedziała. Był zaskoczony. Nie spodziewał się, że kobieta w jej wieku (nadal nie do końca wiedział jakim) będzie mieć tak realistyczne poglądy. Może nawet pesymistyczne? Pełne rozgoryczenia, które chciałby zrozumieć, gdyby tylko lepiej się znali. Im dłużej z nią rozmawiał, tym bardziej złożona się okazywała.
- Śmiały strzał. Nietrafiony? - Spytał, nie wydając się specjalnie niezadowolony. Jeśli nie miał racji i Geraldine wykazywała niezdrowe nawyki, tym ciekawsze mogły być ich rozmowy w przyszłości. Już teraz zachowywali się jak starzy znajomi znad kieliszka a butelka opróżniała się w regularnym tempie. Alkohol wyraźnie łączył ludzi ich typu. Otwierał umysły, rozwiązywał języki.
- Jestem przydupasem wilkołaków - prychnął na swoją obronę. - Spytaj mnie o różnice w smaku waleriany i kocimiętki, nie o nuty smakowe krwi.
Skoro już konwersowali w zgodzie z plotkami na ich temat, mogła przynajmniej dać mu fory i nie wymagać od niego wiedzy na temat krwiożerczych bestii. Ustalili, że miał w tym temacie stanowczo zbyt duże braki, żeby nadrobić je w jednej lub dwóch rozmowach. Jeśli chciała go czegoś nauczyć, musiała się bardziej postarać.
- No tak, łowna wampirzyca - skwitował, bezczelnie nazywając ją określeniem zarezerwowanym dla zwierząt domowych.
Na przykład kotów. Koty były łowne, Geraldine najwyraźniej też była łowna. Powoli gubił się w określeniach, jakie powinien stosować wobec niej. Była smokiem (jednym z dwóch specyficznych gatunków, których już nie pamiętał), wampirem, łowcą, a teraz kotowatym. Im bardziej ją poznawał, tym bardziej interesowała go złożoność jej charakteru. Nie poznał wielu czystokrwistych panien, których ulubionym zajęciem nie był haft.
- Nie zapominaj, że jestem przydupasem wilkołaków. My umiemy się kryć - poruszył brwiami, robiąc zadowoloną minę. - Szczególnie w mrokach jasnej nocy - stwierdził, bo to brzmiało bardzo poetycko. Podobało mu się brzmienie tych słów. Był całkiem zadowolony z tego jak wypadło.
- Nie dowiesz się, czy to zadziałało - kontynuował poważnie, cały czas patrząc w oczy Geraldine - dopóki z nim nie przyjdę. Moją bronią będzie... lub nie będzie... element zaskoczenia - poruszył brwiami, nachylając się po szklaneczkę i opróżniając ją solidnym łykiem.
Tak naprawdę nie widział się w roli łowcy. Ani ofiary, szczerze mówiąc. Był całkiem zachowawczym człowiekiem. Nawet we wszystkich głupich i nielegalnych rzeczach, jakie robił. Nie pchał się w problemy tam, gdzie umiał je wyczuć. Jeśli potrzebował zejść z obranej ścieżki, nadrabiał kilka mil, żeby nie ryzykować bez potrzeby. W kłopoty plątał się (w miarę możliwości) na swoich własnych zasadach. Tak się składało, że wszystko, o czym rozmawiali było z tym zgodne. Świadomie plątał się w te wszystkie wymiany zdań i spostrzeżeń. Im więcej pili, prowadząc coraz bardziej zawiłe dyskusje, tym bardziej kolorowy robił się ten wieczór.
- Próbujesz mi mydlić oczy czy uważasz, że bywam przydatny? - spytał z rozbawieniem, rozlewając im kolejną kolejkę. Jeszcze kilka i butelka miała być pusta.
- Kto wie - wzruszył ramionami - może dzięki tobie uda mi się rozpoznać mamrotka, kiedy go zobaczę - niczego nie wykluczał, jeśli chodziło o ich znajomość. W przypadku rzeczywistej nauki nazewnictwa i wyglądów magicznych zwierząt, nie był już tego taki pewien. Nie zastanawiał się również nad tym, czy nawet teraz nie popełnia maluteńkich błędów. Czy fenisk nie powinien być feniksem a mamrotek memortkiem. Dla niego nie było żadnej różnicy.
Jednakże jeśli Geraldine uważała się za tę odpowiednią osobę, dzięki której mógł zauważać swoje przejęzyczenia i nie wychodzić na ignoranta, na ten moment był skłonny zaakceptować to i przyjemnie spędzić czas w towarzystwie damy.
- Starsze panie mają do mnie słabość - zapewnił susząc zęby w uśmiechu. - Ciebie za to nie lubią. Wszystkie stawiają na ciebie, krwiopijczą wampirzycę, a jest ich więcej niż starszych panów, którzy uważają, że to ja cię wykorzystam. Mogę to zagwarantować. Żadna stara zawistna baba nie jest tak stara i zawistna jak stara zawistna baba - to miało sens.
Faceci mu kibicowali. Niektórzy pewnie zazdrościli. Inni byli zawistni. Rozmawiał z ładną, elegancką panną, która raczej nie obdarzała każdego swą uwagą.
Ponadto z daleka musieli wyglądać na bardzo spoufalonych. Czuł się w obowiązku jeszcze bardziej utwierdzić ich w tym przekonaniu, z zadowoleniem przyjmując, że Geraldine nie odmówiła tym planom. Równie dobrze mogli pokazać tym wszystkim ludziom, jak to się robiło. Eleganckim ruchem poprowadził ją w lukę na parkiecie.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
05.09.2024, 21:33  ✶  

- Jeśli cię to tak interesuje to sprawdź to. Nie zamierzam zdradzać swoich tajemnic. - Po raz kolejny wyzwanie zostało rzucone między nimi. Pojawił się też błysk w oku, znowu go prowokowała, tym razem jednak do działania. Nie miała pojęcia, czy zechce faktycznie to sprawdzić. Dała mu jednak możliwość, nie gotową odpowiedź, uważała to za sprawiedliwe. Nie wydawało jej się jednak, że będzie tym faktycznie zainteresowany, ale nie zamykała drzwi, najwyraźniej była gotowa otworzyć się jeszcze bardziej, o ile nadarzy się taka okazja.

- Nie mogłabym mieszkać w środku głuszy, bo nie ma tam barów. - Uciekła z głuszy, jakby nie patrzeć. Jej rodzinna rezydencja znajdowała się w Walii, w samym sercu Gór Kambryjskich, lubiła tam wracać, jednak nawet i ona potrzebowała czasem towarzystwa. Brakowało jej zgiełku miasta, gdy zaszywała się tam na zbyt długo. Wbrew pozorom Yaxleyówna łaknęła towarzystwa innych osób, chociaż mogła wydawać się z początku raczej mrukliwa. Miała sobie więcej z ekstrawertyka, który czerpał energię od innych ludzi. Lubiła rozmawiać z nieznajomymi, wysłuchiwać ich poglądów, historii. W głuszy nie miała na to szansy.

- Niezależność wcale nie stoi obok samotności. - Nie w jej świecie. Nie musiała być wcale samotna, aby mogła robić to na co miała ochotę. Nie chciała po prostu, aby ktokolwiek mógł jej coś narzucić, zależało jej na podejmowaniu decyzji bez ingerencji innych osób, którym mogło wydawać się, że są mądrzejsze. Chciała przeżyć życie na swoich zasadach, popełniać błędy, uczyć się na nich. Tak, aby móc sobie spojrzeć w oczy i nie żałować tego, że czegoś nie zrobiła.

- Nie, nie wyobrażam, jestem pewna, że nie byliby tam w stanie przetrwać nawet jednego dnia. - Niektórzy z tych ludzi mieli problem nawet z wejściem do lasu, zdawała sobie sprawę. Bali się tego, co mogli tam spotkać, bali się bliskości natury, nie powinno jej to dziwić, większość z nich zapewne nie chciałaby ubrudzić tych swoich pięknych szat. Mieli czego żałować, nigdzie bowiem człowiek nie czuł się tak bardzo wolny, jak na łonie natury. Z dala od ciekawskich spojrzeń czekających na potknięcie, z rozwianymi włosami tańczącymi na wietrze. Nie wiedzący co właściwie go spotka.

- Cóż, ich wybór, nie mają pojęcia, co tracą. - Wzruszyła jedynie ramionami. Mógł zauważyć, że nie do końca czuła się częścią tej elity, o której rozmawiali, jak mniemała on też, nie bez powodu rozmawiali o nich, jakby byli zupełnie inną grupą społeczną.

- Zawsze to jakiś wybór, gorzej jakby nie mieli żadnego. - W tym wypadku żaden z tych wyborów nie wydawał się jej być dobry, ale z drugiej strony kimże ona była, żeby ich oceniać. Każdy szedł przed życie, tak jak chciał. Nie zamierzała już więcej tego komentować. Nie jej rolą było zastanawianie się nad tym, czy arystokraci byli w stanie wieść szczęśliwe życie.

- Nie, nie nieszczęśliwa miłość, raczej jej brak, to coś zupełnie innego. - Mógł po raz kolejny wytykać jej nihilizm, na pewno po raz kolejny stwierdziłaby, że to realizm. To nie tak, że negowała wszystko do czego dążyła większość ludzi, ona po prostu nie czuła tego wcale. To nie były jej cele, to nie było to czego pragnęła, a przez to, że nie miała szansy nigdy w życiu zaznać czegoś podobnego, to raczej nie wierzyła, że to jest możliwe, chociaż właściwie nie przeżyła na tym świecie, aż tylu lat, by mogła wydawać podobne osądy. Była jednak typowym, młodym, butnym człowiekiem, któremu wydawało się, iż zjadł wszystkie rozumy świata.

- Może trafiony, może nietrafiony. - Znowu wzruszyła ramionami, a na jej twarzy pojawił się uśmiech, który miał nieco odwrócić uwagę od tego co mówiła. Jakby na razie wcale nie chciała brać odpowiedzialności za te słowa. Nie zamierzała odkrywać wszystkich kart od razu, wolała rzucać aluzje, może kiedyś przyjdzie mu ją poznać tak naprawdę. Póki co trochę z nim grała.

- Wilkołaki nie lubią kocimiętki. Prychnęła nieco rozbawiona. - Coś marny z ciebie przydupas wilkołaków. - Najwyraźniej zamierzała kwestionować jego przyjaźń z tymi wielkimi psami. Erik nigdy nie wspominał o kocimiętce, tak samo jak jej rodowe książki na temat magicznych stworzeń. Może myślał, że tego nie wyłapie? Cóż, nadal pozostawała czujna.

Przewróciła oczami, gdy określił ją jako łowną. Mimo, że te słowa miały trochę sensu nie do końca jej się to spodobało. Do zbyt wielu zwierząt ją porównywał, niedługo zabraknie mu gatunków, bo przecież nie znał ich zbyt wielu.

- Mroki jasnej nocy nie są mi straszne, przede mną nic się nie ukryje, powinieneś o tym wiedzieć. - Dalej próbowała go przestraszyć. Była jednak prawda w jej słowach. Wyczuwała bestie kryjące się w mroku, jej zmysły reagowały niczym alarm, informowały ją o tym, że magiczne stwory znajdowały się w pobliżu. Z ludźmi tak nie było, ale ich również się nie bała.

- Chętnie zobaczę ten element zaskoczenia, będę na ciebie czekać. - Mógł być pewien, że nie da się zaskoczyć, nigdy. Za bardzo zwracała uwagę na otoczenie, praktycznie nigdy nie traciła czujności, nie sądziła, aby udało mu się znaleźć odpowiedni moment, najwyraźniej go nie doceniała.

- Myślę, że możesz mi się do czegoś przydać, tylko jeszcze nie wiem do czego konkretnie, ale cię nie skreśliłam. - Cóż, był uzdrowicielem, na pewno znalazłaby dla niego zajęcie, nie było sensu pozbywać się Greengrassa ze swojego otoczenia, do tego miał całkiem uroczą buźkę i bystry umysł, co najwyraźniej jej się podobało. Nie zamierzała mu jednak o tym powiedzieć, bo jeszcze obrósłby w piórka, a i tak wydawał jej się być dosyć mocno pewny siebie.

- Memrotka, mamrot to tanie wino, mamrotek więc to chyba mała wersja taniego wina? - Tym razem nie wybaczyła mu kolejnej pomyłki, jedną zniosła, drugą musiała wytknąć. - Ale spokojnie mogę ci pokazać jedno i drugie, jeśli tylko będziesz miał ochotę. - Posłała mu jeden ze swoich uśmiechów, nie naśmiewała się z niego, nie o to jej chodziło, chciała tylko pokazać, że jednak był nieco ignorantem.

- Tylko starsze panie? - Weszła mu w słowo, wydawało się, że wianuszek młodych czarownic również się do niego ustawia. - Myślę, że panie ogólnie mają do ciebie słabość. - Wcale nie czuła się nieswojo mówiąc mu o tym. - Nie mogę więc zawieść mojej widowni, czyli jak, powinnam cię teraz uwieść i wykorzystać? - Jakby upewniała się, jaka jest jej rola w tym całym przedstawieniu.

Dała się poprowadzić na parkiet, czuła, że podąża za nimi wiele ciekawskich spojrzeń, było to jej bardzo na rękę. Miała nadzieję, że faktycznie dzięki nim ci smutni, zmęczeni życiem ludzie będą mieli tematy do dyskusji. Udało im się znaleźć wolne miejsce na parkiecie, chociaż wcale nie było to takie proste, sala była pełna tańczących par. Mogli zacząć przedstawienie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
05.09.2024, 23:58  ✶  
- Niekonwencjonalne i z niespodzianką. Podoba mi się to - skwitował z wyraźnym zainteresowaniem. Poniekąd prowokowała go do czegoś, co mogło być naprawdę ciekawym doświadczeniem. Pytanie, na ile chodziło o działanie alkoholu a na ile o ich wspólną chęć do nawiązania relacji. Czy mogli być znajomymi? Dobrym towarzystwem nie tylko w trudnych warunkach. Nie w Mungu i nie na sztywnym balu. Ani nie przy barze, choć oboje wyraźnie od tych nie stronili.
- Mogłabyś pędzić własny alkohol - zasugerował. Nie wiadomo czemu wyobrażał sobie, że byłaby w stanie to zrobić. Oczywiście, to mogło być bardzo absurdalne założenie. A może nie? To wszystko to była kwestia przystosowania się do warunków. Skoro mogła polować w głuszy to również tam żyć.
- Nie, nie stoi - przytaknął, nie mógł zaprzeczyć. - Ale jest jej naturalną przyjaciółką - to brzmiało w jego ustach jeszcze bardziej jak ironia losu.
Samotność nie była gwarancją niezależności, ale bez wątpienia lubiły być obok siebie. Nawet, jeżeli bywały wyjątki to tylko potwierdzały tę regułę. Rozmawiali o skrajnych przypadkach, w których to wydziedziczenie spowodowane chęcią wolności miałoby prowadzić do samotności, lecz Ambroise miał również styczność z innymi przypadkami. Dobrowolna, teoretycznie pozytywna niezależność często wywoływała w ludziach izolację, chęć odcinania się od coraz większej liczby znajomych i bliskich. Nie chciano zobowiązań, bo one uzależniały. Sprawiały, że ludzie znów wpadali w pułapkę złotej klatki. Niektórzy byli wręcz przekonani, że jakikolwiek bliski kontakt z kimś, kogo nazwaliby przyjacielem byłby krokiem do powrotu do zależnego życia. Dlatego izolowali się od wszystkich. Byli niezależnie samotni.
Z drugiej strony, wystarczyło rozejrzeć się po ludziach na zimowym balu, żeby uświadomić sobie, że można było być zależnym i równie samotnym. W wielu oczach można było odszukać ten smutek znany tylko ludziom samotnym w tłumie. To były gwiazdy wieczoru. Dusze towarzystwa bywały najsamotniejsze. Szczególnie te kobiety, o których rozmawiali tego wieczoru. Piękne panie w aranżowanych związkach bez miłości.
- Madame Rosier nie miałaby problemu z kamuflażem - zauważył z przekąsem, wracając myślami do kobiety w futrze, która zdążyła zniknąć im z pola widzenia [/b]- to doskonały pierwszy krok do rozpoczęcia życia w buszu -[/b] nie dodał, że prawie na pewno pan Rosier nie byłby niezadowolony ze zniknięcia żony, gdyby zrobiła to na stałe.
To było przykre, ale prawdziwe. W tamtym związku musiało nie być miłości, lecz wiązał ich dużo silniejszy i trwalszy układ. Była nim aranżacja małżeństwa. Ich rodziny korzystały na tej relacji, relacje między rodami ustabilizowały się i polepszyły. Nikogo nie obchodziło to, że największą ulgą dla pana Rosiera byłaby zapewne śmierć małżonki. Ona pewnie tak tego nie odbierała (nawet teraz potruchtała obok nich, niosąc tacuszkę małych przekąsek dla męża, znowu pojawiając się w zasięgu wzroku), ale dla niej pewnie też byłoby lepiej pochować małżonka.
Geraldine miała cień racji, skoro nie wierzyła w miłość. Dla Greengrassa też było to raczej abstrakcyjne pojęcie. Jasne, znał ją w formie troski o rodzinę. Kochał młodszą siostrę, czuł troskę emocjonalną o macochę i darzył ojca szacunkiem. Miał przyjaciół, o których dbał. Natomiast w przypadku romantycznych relacji nie miał zbytnio podstaw, aby sprzeczać się z Yaxleyówną. Nie był w tym taki nihilistyczny jak ona (a przynajmniej tak uważał), ale do tej pory nie przeżył żadnego uczucia, które bez wahania nazwałby miłością. A żył już całkiem długo.
- Nie masz na nią czasu podczas łowów? - Spytał, choć nie oczekiwał zbyt jasnej odpowiedzi.
Tak właściwie to nie potrzebował tego wiedzieć. Zdążył założyć, że Geraldine była bystrą kobietą. Dla takich istniało wiele innych dróg niż wymuszone małżeństwo, jeśli tylko były gotowe podjąć ryzyko. Z jej słów wynikało, że mogła to zrobić. Jeśli faktycznie mówiła to, co sądziła i nie rzucała słów na wiatr, tylko zmieniała je w czyny.
- Nie bierzesz pod uwagę, że mówią tak, żeby nikt nie myślał, że świrują na jej punkcie? - Uniósł brew w prowokacji. - Nie chcą ryzykować, że ktoś poda im ją w herbatce - roztoczył wizję.
Oczywiście, prawdopodobnie mijał się z prawdą. Nie miał pojęcia na temat funkcjonowania wilkołaków. Te opowieści były tylko plotkami na temat jego rodziny i żadne z nich (jak na wiedzę Ambroisa) nie było w bliskiej relacji z jakimś wilkołakiem. Tu też dopuszczał pomyłkę, to jasne, ale miał dziewięćdziesiąt procent pewności. To mu wystarczyło.
- Wypowiadasz się niczym mroczna mścicielka - zawyrokował z błyskiem w oku. - Zaczynam się zastanawiać, kim tak naprawdę jesteś. Potwornym smokiem, łowczą wampirzycą, mroczną mścicielką czy kimś innym? Może wszystkimi na raz? Albo żadną? - Wymienił, jakby zamierzał prowadzić audycję na ten temat.
Kim jest Geraldine Yaxley? Jak wiele potrzeba, żeby dowiedzieć się co się kryję pod pozbawioną miłości maską łowczyni dzikich bestii? Tego dowiemy się już tego wieczoru.
- Chętnie zobaczę jak zapominasz na mnie czekać - odwzajemnił niemą obietnicę - to właśnie wtedy do ciebie przyjdę. Możesz się mnie spodziewać wtedy, kiedy nie będziesz się mnie spodziewać - patrzcie go. Kolejny poetycki tekst tego wieczoru.
Widocznie alkohol musiał wyzwalać w nim poetę. Im więcej wypił, tym bardziej wyśmienicie się bawił. Nie czuł się pijany. Jedynie bardziej zrelaksowany i rozluźniony niż na początku wieczoru a o to było łatwo. Szczególnie w tak wyśmienitym towarzystwie, które dotrzymywało mu tempa zarówno w piciu jak i w wypowiadaniu wymyślnych ripost.
- Auć - skrzywił się, mrużąc oczy i marszcząc brwi. To był prawdziwy policzek. Byłby, gdyby wziął go do siebie, ale nie musiała tego wiedzieć. - Nie codziennie słyszę, że jestem bezużytecznie użyteczny - stwierdził, biorąc głęboki wdech i po chwili wzruszył ramionami. - No cóż, muszę z tym żyć, dopóki nie znajdziesz mi jakiejś przydatnej roli.
No cóż, nie miał służyć jako chodzący atlas wiedzy odnośnie magicznych zwierząt. To już chyba dostatecznie ustalili.
- Kieszonkowe tanie wino - zamyślił się na momencik. - W sam raz na wieczorny spacer po lesie w poszukiwaniu tych twoich stworzonek - zręcznie wybrnął z nazywania memortków memortkami.
Prawdę mówiąc, zdążył zapomnieć nazwę, którą powiedziała mu Geraldine. W tych sprawach miał naprawdę krótką pamięć. Nie pomagał też stan upojenia alkoholowego. Za to było mu całkiem zabawnie.
- Chętnie skorzystam z twojej propozycji, jeśli gładko przetrwamy ten wieczór - zapewnił, będąc całkiem poważnym. Na tyle, na ile pozwalał jego obecny umysł. Podpity i skłonny do podejmowania głupich decyzji. Aż dziwne, że tak lekką ręką prześlizgiwali się przez kolejne minuty wydarzenia.
Nic dziwnego, że wewnętrzny głosik nakazał Greengrassowi zrobić coś, co zaburzyłoby naturalny porządek.
- Starsze panie okazują ją najbardziej otwarcie - rzucił. Ani nie uszczęśliwiony tym faktem, ani nie zadowolony.
Bez przesady. Od czasu do czasu schlebiały mu te specjalne względy. Na dłuższą metę wolał unikać zbytniego zainteresowania ze strony ciotek i babć a młodsze kobiety traktował różnorako. Geraldine dla przykładu coraz bardziej go fascynowała. Była doskonałą towarzyszką kieliszka i rozmowy. Dokładnie tego oczekiwał od bieżącego wieczoru. Na uwiedzenie i wykorzystanie zareagował wyłącznie wesołością.
- Tak publicznie? - Upewnił się z rozbawieniem, prowadząc ją przez parkiet. - W takim razie na pewno będziemy na językach - pewnie wzruszyłby ramionami, gdyby nie to, że nie miał na to czasu w tym momencie. Odrobina wolnego miejsca mogła wkrótce zniknąć, więc wolał najpierw je zająć. Gładko i płynnie objął kobietę jedną ręką w talii, nie oczekując na przyzwolenie. Pytał o nie prosząc o ten taniec.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#19
06.09.2024, 10:03  ✶  

- Cieszy mnie to. - Najwyraźniej była zadowolona z tego, że zaakceptował jej podejście. Nie lubiła dawać gotowych odpowiedzi i rozwiązań podanych na tacy, jeśli komuś choć odrobinę zależało na tym, aby ją poznać to musiał wykazać się chociaż drobnym zaangażowaniem. Mogło to być również dobrą zabawą, oby dla obu stron. Sama jak na razie wyszła z propozycją, może chciała, żeby zostali znajomymi, może to było spotęgowane działaniem alkoholu, aktualnie jednak zainteresował ją na tyle, że chętnie by kontynuowała tę znajomość.

- Uwierz mi, nie mogłabym, chyba, że w pakiecie idą wybuchy i spalenie lasu. - Nie ukrywała przed nim swej słabości. Nie potrafiła warzyć eliksirów, jakby nie patrzeć alkohol tworzyło się w podobny sposób, była pewna, że zakończyłoby się to tragicznie. W końcu na czwartym, czy piątym roku udało jej się niemalże zniszczyć salę do eliksirów. Od tego momentu raczej wolała nie eksperymentować. Pogodziła się z tym, że marna z niej alchemiczka.

- To wcale nie oznacza, że muszą zawsze sobie towarzyszyć. - Powiedziała cicho, ale głos jej nieco zadrżał. Najwyraźniej sama chciała przekonać siebie, że wcale nie musi tak być, tyle, że nie do końca w to wierzyła, stąd to wahanie w głosie. Geraldine pędziła za wolnością i zależnością, to były cechy na których jej okropnie zależało. Nigdy nie zastanawiała się, co może przez to stracić. Bywało, że odsuwała od siebie ludzi i nie chciała się przywiązywać, tak było wygodniej. Przyjaźnie potrzebowały pielęgnacji, starała się więc pisać chociaż listy do tych, którzy znaczyli coś w jej życiu. Czy z czasem listy będą wystarczające, czy przyjaciele nadal będą przyjmować ją z otwartymi ramionami? Tego nie mogła być pewna. W końcu nie była w stanie dać im odpowiedniej ilości zaangażowania, nie była przy nich gdy cierpieli, lub mieli najlepszy czas w swoim życiu. Pojawiła się w losowych momentach, ale czy to było wystarczające. Pewnie w niedalekiej przyszłości się dowie. Bała się tego, że kiedyś nie będzie miała do kogo wracać, że nikt nie będzie czekał na jej opowieści z kolejnych wypraw. Mimo wszystko jednak to przywiązania lękała się najbardziej. Ograniczenia wolności, którą tak bardzo kochała.

Prychnęła nieco zbyt głośno, kiedy Ambroise ponownie wspomniał o pani Rosier. Kilka twarzy spojrzało w ich kierunku, nie mogła się jednak powstrzymać. - Zaiste, pani Rosier już jest przygotowana do ukrywania się w głuszy. - Ponownie spojrzała na futro, w którym kobieta przemierzała salę balową. - Myślisz, że on w ogóle by zauważył gdyby ona zniknęła? - Miała wrażenie, że nie. Co nawet trochę ją zasmuciło. Przykro było patrzeć na los tych wszystkich ludzi, kiedy sama należała do tego świata. Może nieco na innych zasadach, ale jednak. Kto wie, czy nie skończy w podobny sposób? Oczywiście zamierzała zrobić wszystko, co tylko mogła, aby do tego nie doprowadzić, ale co jeśli jednak?

- Oczywiście, że nie mam czasu na takie rzeczy podczas łowów. Nic nie powinno mnie rozpraszać, jeden błąd może mnie kosztować życie. - Odpowiedziała dosyć chłodnym tonem. Nie chodziło jednak tylko o brak czasu, problem był trochę bardziej złożony. Po prostu Geraldine miłość kojarzyła się z czymś nadnaturalnym i póki co jeszcze się nie znalazł ktoś, kto wzbudziłby w niej chociaż namiastkę tego, czym w jej oczach miało być to uczucie.

Zmrużyła oczy, bo Greengrass zasiał w niej ziarno niepewności. Czyżby Erik nie mówił jej wszystkiego? Na pewno się do niego odezwie po tym balu, nie mogła pozostawić tego pytania bez odpowiedzi. Oczywiście o ile nie zapomni, kto wie bowiem, co faktycznie będzie pamiętała po tym przyjęciu. - Nie wydaje mi się, ale na pewno zainteresuję się tym tematem, muszę mieć pewność.- Co był z niej właściwie za łowca, jeśli nie wiedziałaby wszystkiego o swoich przeciwnikach.

- Może kiedyś przyjdzie ci się dowiedzieć kim naprawdę jestem, póki co cieszę się, że twoja wyobraźnia widzi mnie w ten sposób, wygląda na to, że raczej nikt nie chciałby ze mną zadzierać, a przynajmniej ja nie chciałabym zadzierać z kimś kogo opisujesz w ten sposób. - Najwyraźniej Geraldine lubiła, gdy inni czuli do niej respekt, chociaż póki co było to tylko i wyłącznie gadanie. Nie widział jak zachowuje się w naturalnym dla siebie środowisku, nie miał również pojęcia o tym, że pod tą maską groźnej łowczyni kryje się bardzo wrażliwa osoba. Tej strony nie pokazywała praktycznie nikomu, trzeba było przebić się przez gruby mur, żeby do niej dotrzeć.

- Na pewno nie zapomnę o tym, że ktoś zamierza mnie zaskoczyć. - Nie do końca było to prawdą. Jej pamięć czasem ją zawodziła, szczególnie, kiedy wlewała w siebie takie ilości alkoholu, jak tego wieczora. - Czy to obietnica, czy raczej groźba? - Zapytała jeszcze rozbawiona. Nie mogła się doczekać tego ewentualnego spotkania, chociaż nie do końca wierzyła, że w ogóle do niego dojdzie. Tylko się przecież przekomarzali.

- Nie znam jeszcze twoich wszystkich zalet, jak je poznam, to na pewno coś się znajdzie. - Musiała po prostu mieć szersze pole widzenia, póki co miała ograniczone informacje, ale chyba chciała to zmienić. Zamierzała zobaczyć, co skrywa w sobie jeszcze Ambroise Greengrass. Miała dziwne uczucie, że prędzej, czy później pozna kim jest naprawdę.

- Taki pakiet dwa w jednym, całkiem niezłe rozwiązanie, napisz, gdy będziesz gotowy na przygodę. - Nie, żeby poszukiwanie memrotków było szczególnie pasjonujące, jednak wino potrafiło ubarwić każdą historię.

Była ciekawa, jak wiele on zapamięta z tego wieczoru, czy faktycznie postanowi się do niej odezwać, czy to raczej po prostu hipotetyczna rozmowa o tym, co nigdy nie będzie miało miejsca spowodowana chwilowym zamroczeniem alkoholowym.

- Starsze panie to desperatki. - Szepnęła mu na ucho, kiedy zmierzali w kierunku parkietu. Wolała, aby nikt nie usłyszał jej nie do końca przyjaznego komentarza To nie tak, że wśród młodszych panien ich nie było, jednak miała wrażenie, że z wiekiem jeszcze bardziej skłaniały się ku podobym obserwacjom.

- Myślę, że i bez tego już jesteśmy. - Dodała z uśmiechem, najwyraźniej zadowolona z tego, że tak było.

Czuła lekkość, którą spowodował alkohol krążący w jej żyłach, nie była jeszcze jednak tak pijana, aby nie panować w pełni nad swoimi ruchami. Trunki spełniły jednak swoją rolę, w ogóle nie była spięta, kiedy znalazła się na parkiecie, może też było to spowodowane odpowiednim towarzystwem.

Poczuła jego rękę na swojej talii, teraz już nie było odwrotu, nie, że w ogóle chociaż przez myśl jej przeszło, aby odmówić mu tańca. Zbyt dobrze bawiła się w jego towarzystwie. Oparła głowę na jego ramieniu, mógł czuć jej spokojny oddech na swojej szyi. Lewą dłoń położyła na jego ramieniu, zrobiła to całkiem delikatnie jak na to, ile siły w sobie miała. Przyglądała się przy tym osobom, które znajdowały się niedaleko nich. - Pani Rosier wydaje się być zainteresowana naszym tańcem, nie rozczarujmy jej.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#20
06.09.2024, 16:14  ✶  
- Proszę, nie - odburknął, kręcąc głową. - Albo chociaż niech to będzie gdzieś poza Wielką Brytanią, jeśli już musisz - skrzywił się nieznacznie na pokaz. Miał nadzieję, że dając jej do zrozumienia, że Knieja Godryka była całkowicie poza tematem.
Jego rodzinne lasy już dostatecznie dużo przeżyły. Nie potrzebowały wariatki z zapałkami i pakietem substancji łatwopalnych. Mogła wybrać jakiejkolwiek inne miejsce na calutkiej Ziemi, żeby zaszyć się tam i uniezależnić od męczących ludzi. W gruncie rzeczy to nawet nie musiał być las. To nie mogła być wieczna zmarzlina ani lodowiec. Dla dobra procesu pędzenia alkoholu (Greengrass miał spaczenie zawodowe do jakości eliksirów). Nie za dobra była jałowa pustynia (tam też alkohol byłby narażony na warunki atmosferyczne). Za to na przykład takie dżungle w górach Ameryki Południowej? W razie czego to MACUSA miałaby tam problem, nikt nie wzywałby specjalistów zielarzy zza oceanu. Nie widziałby tych zniszczeń i nie bolałoby go serce.
- Jak dobrze się postarasz, dojdą pościgi i wystrzały - zawyrokował przekornie, powstrzymując się przed opuszczeniem do niej oczka, bo nie byli na takim etapie znajomości.
Jeszcze, gdyż przeskakiwali po konwenansach w zastraszającym tempie. Nim się spostrzegł, skakali z tematu dla nieznajomych po rozmowę bliskich ludzi i przez dyskusję zarezerwowaną dla zażyłych przyjaciół. Mieszali etap sztywności z niejawnym i nazbyt jawnym flirtem. Później wracali do poznawania się, wymieniając uprzejmości. Byli uprzejmi i ostentacyjnie zgryźliwi. Gdyby nie działanie alkoholu, sam nie połapałby się w ich stosunkach.
Choć gdyby się zastanowić, prawdopodobnie to właśnie alkohol był tego sprawcą. Buzował w żyłach, szumiał w głowie, wciskał słowa w usta i kierował je wprost na język. Droga stamtąd była jedna. Wewnętrzne myśli stawały się wypowiedziami a wypowiedzi były myślami.
- Nawet najbliżsi współpracownicy potrafią spędzić czas osobno - odpowiedziedział z nutą powagi, patrząc Geraldine w oczy.
Nie widział tam nic prócz swojego odbicia, ale wyczuwał pod nim ten strach. Jemu też towarzyszyła obawa. Tak jak rozmawiali, nietrudno było zagubić się w niezależności i nie wkroczyć w nieplanowaną zależność. Równie trudno było być zależnym, ale zachowywać się jak alkoholik czekający na okazję do upojenia się niezależnością aż wpadnie w ciąg, z którego nie wyjdzie bez szwanku.
To był zatrważający, trudny temat. Niemal żałował, że go poruszyli tego wieczoru. Instynktownie umykał w kierunku lżejszej rozmowy.
Bawiło go jej rozbawienie a jeszcze bardziej reakcje ludzi dookoła. Czyżby robili się zbyt głośni i za mało sztywni? Ta wesołość nie pasowała do powagi balu, ale pozwalała go przetrwać. To i alkohol. Mieszanka wybuchowa przesuwała granice i sprawiała, że skrajności były bardziej skrajne. Tak jak teraz, kiedy z rozbawienia popadł w niezarejestrowaną powagę.
- Po tygodniu? Nie wiem, kiedy można uznać kogoś za zmarłego i ruszyć dalej - oj, to zabrzmiało gorzko. Włożył w to więcej goryczy niż planował z początku.
Nawet nie lubił pani Rosier. Była mu obojętna. Nazywał ją sępem, niedźwiedziem i starą plotkarą. Konspiracyjnie się z niej naśmiewał, jakby miał znowu piętnaście lat i niedojrzały mózg. Najpewniej przeczytałby informację o zaginięciu w gazecie albo usłyszałby o tym od macochy i zapomniałby niemal w tej samej chwili. Miała dla niego tyle znaczenia, co zeszłoroczny śnieg a i ten byłby pewnie ważniejszy, bo trochę poturbował im wtedy plony.
Tym bardziej nie wiedział, czemu czuł gorycz w jej imieniu. Może to uderzało w jego własne przemyślenia i traumy? Jako dzieciak miał bardzo trudne relacje z ojcem i nie był zbyt przyjemny dla macochy, bo z początku czuł, że z jego matką było podobnie. Nie chciał uwierzyć w to, że mogłaby tak po prostu porzucić swoje dziecko. Oskarżał ojca, że jej nie szukał. Sądził, że musiała zaginąć i coś jej się stało. Nie wierzył w inne zapewnienia. Musiał dostrzec to sam. Na własnej skórze odczuł piekący żal, gdy uświadomił sobie swoje mrzonki. Philippa nie zaginęła. Ona uciekła. Nie była "może martwa". Nikt nie tuszował jej śmierci.
Z jednej strony, był pewien, że gdyby pani Rosier zaginęła, to jej mąż nie poświęciłby wiele czasu na żałobę. Nie wyglądał na człowieka, który przejąłby się zniknięciem żony. Najpewniej by mu ulżyło. To było przykre, żałosne. Z drugiej strony sytuacja zmieniłaby się w oczach Greengrassa, gdyby Rosierowa zniknęła na własne życzenie. Gardziłby nią, gdyby odeszła zaszyć się w głuszy. Kibicowałby niedźwiedziom, z których skóry miała płaszcz, żeby otrzymały sprawiedliwość i zeżarły kobietę. Miał w sobie wiele tłumionego gniewu. Gdy o tym myślał, było to widać w pociemniałych oczach a także w sposobie, w który trochę za mocno ściskał szklankę.
Odchrząknął, wybudził się z zamyślenia. Zreflektował się w mgnieniu oka, ale na języku miał nadal gorycz.
Tak, miłość była skomplikowanym procesem, który w większości wcale nie różnił się od bagna. Gwałtownie wciągała i albo z trudem się z niej wydostawałeś, albo doprowadzała cię do śmierci i (jeśli miałeś szczęście) wydalała przerobione kości.
- Pracoholizm nawet na balu - skomentował cicho, kąśliwie, ale z rozbawieniem.
W jakimś stopniu mu to do niej pasowało. Aura całkowitego oddania pracy otulała się wokół Geraldine jak błyszczący, gładko tkany jedwabny szal wokół ramion. Poza tym swój znał swego. Nawet w najbardziej eleganckim pomieszczeniu był w stanie rozpoznać ludzi, którzy nigdy nie przestawali żyć pracą. Mieli to w oczach, jeśli nie na ustach. On też miał problem z rozdzieleniem przestrzeni zawodowej i prywatnej. Nie przeszkadzało mu to, więc nic nie robił. Nie walczył z naturą, bo po co. Geraldine wyglądała mu na ten sam typ osoby.
- Tak - powiedział powoli, ale nie zamierzał się z nią zgodzić - aczkolwiek wydaje mi się, że kłamiesz. Nie powiesz mi, że byś odpuściła. Aż się prosisz, żeby zadzierać z dokładnie takimi osobami - zawyrokował.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Spotkali się, bo próbowała zadzierać z całym światem. Rzucała wyzwanie nawet błahej dacie ważności. Byłaby pierwsza, żeby zadzierać z osobą swojego pokroju. Szczególnie, jeśli ta osoba dorównywałaby swojej opinii.
- Groźbobietnica? - Wypowiedział ciągiem. Był prostym człowiekiem. Mogła być tym, czego chciała Geraldine, jeśli to wpłynęłoby na bieg ich wieczoru. Kto wie, może również następnych spotkań, skoro obiecał jej okazję do dalszego zapoznawania się. Mimo że zachowywali się jak starzy znajomi, przecież niedużo o sobie nawzajem wiedzieli.
- Według wszystkich kobiet w moim życiu, nie mam ich zbyt wiele. Ukrytych zalet, nie kobiet  - pogodnie wzruszył ramionami. - Obawiam się, że musisz działać z ograniczoną możliwością wyboru - skwitował, jakby to było bardzo normalne.
Macocha i siostra cały czas mówiły mu, że jego największą zaletą było bycie. Oczywiście, obie nie miały na myśli niczego złego. Robiły to ironicznie, chcąc sprowadzić go na ziemię, żeby nie był zbyt zadufany w sobie. Miał taką świadomość. Niemalże nie przestawał jej wykorzystywać, gdy nadarzała się taka okazja. Bardzo często odszczekiwał się, że przecież jego naturalnym darem było bycie a nie robienie... ale potem i tak wyświadczał im przysługi, robiąc to o co prosiły. Taki już był. Niekonwencjonalny, niepowtarzalny, trochę szalony (wcale nie).
- Zapamiętam, żeby wysłać ci najszybszą sowę - zapewnił z błyskiem w oku, po czym zaraz się poprawił - jastrzębia. Jaszczomp będzie idealny - zawyrokował, bo skoro mieli polować na mamrotki to musieli używać jaszczempi.
Jastrzębie były zarezerwowane na całkiem poważne polowania na memortki. Dwoje podpitych ludzi z kieszeniami pełnymi małych tanich win w wielkim mrocznym lesie. Najlepiej jeszcze w czasie krwawej pełni. Co mogło pójść nie tak? Geraldine była szybka i iście podstępna, skoro już odruchowo zgadzał się spędzić z nią tam czas sam na sam. Może miał jakąś słabość do krwiożerczych wampirzyc, o której jeszcze nie wiedział? A może to nie tak tani (nic nie było tak tanie jak tanie wino) alkohol mieszał mu w głowie?
Ten wieczór zaczynał smakować ognistą i głupimi decyzjami. Jego ulubionym połączeniem.
Duchota była niemal do wytrzymania. Powoli przestawał ją odczuwać. Alkohol buzował mu w żyłach, podnosząc ciepłotę ciała, przytępiając zmysły. Wieczorową porą zaczęła przypominać trans. Ludzie dookoła nich robili się coraz bardziej swobodni, atmosfera wyraźnie się zmieniała. Nie czuło się tego samego tężenia, które jeszcze chwilę temu panowało na balu. Było inaczej. A może tylko mu się wydawało?
Nim się obejrzał, wirowali w tak wprawnym tańcu, jaki mogły ponieść stopy wyłącznie najbardziej wymęczonych etykietą czarodziejów. Lata niechętnej nauki wyraźnie popłaciły a style w żaden sposób nie różniły się między rodzinami. Choć równie dobrze mógł się mylić. Miał wrażenie, że nie do końca podążali za oficjalnymi krokami. Jego dłoń spoczywała trochę za nisko na jej talii. Jej ciepły oddech i policzek zbyt blisko jego szyi. Tak bardzo, że nie czuł niemal nic poza ciepłym zapachem perfum i czegoś przypominającego rozgrzane piżmo. Zapomniał o pani Rosier niemal w tym samym momencie, w którym z ust Geraldine wydostała się tamta uwaga, ale gdyby o niej myślał na pewno doszedłby do tego, że ani trochę jej nie rozczarowywali.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (13246), Ambroise Greengrass (12716)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa