• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[27.06.1972] All we are is dust in the wind || Ambroise & Geraldine

[27.06.1972] All we are is dust in the wind || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
30.09.2024, 16:02  ✶  
Uśmiechnął się nieznacznie z goryczą. Tak właściwie to było niemal niedostrzegalne drgnięcie kącika ust. Nie był wesoły.
- Nie zawsze dostajemy to co wolimy wybrać - skwitował, bo choć on też lubił ciemność i dyskrecję nocy to nie mogli liczyć na to, że nie będą zmuszeni funkcjonować w jasnym świetle dnia.
W jego słowach kryło się to drugie znaczenie, o którym nie mówił, bo żadne z nich na pewno nie chciało o tym słyszeć. Merlin był jego świadkiem na to, że mógł wiele powiedzieć o oczekiwaniach w zestawieniu z rzeczywistością i koniecznością. Lepiej było przemilczeć ten temat. Nie należy rozdrapywać ledwo zagojonych ran. Jako uzdrowiciel powinien to wiedzieć najlepiej.
- Za późno - rozłożył ręce. Starał się nie zwracać na nich niczyjej uwagi. - Zabrnąłem w to bagno. Chcesz tego czy nie. Możesz zaakceptować moją pomoc albo się ze mną poróżnić i zobaczyć, co zrobię. To twój wybór - nie krył tego, że i tak ma zamiar poruszać się po tym grząskim gruncie, skoro jest taka konieczność.
Czymże byłoby jego... ...ich... ...poświęcenie, gdyby teraz dał jej zginąć w walce z gorszymi siłami?
- Nie kajam przed tobą, Geraldine. Nie chcę robić sceny. Jesteśmy na pogrzebie - odpowiedział spokojnie cichym głosem, jeszcze bardziej obniżając to niemal do szeptu. - Miewam szacunek do zmarłych i cierpiących - jasno sugerował, że mogła mówić o nim co chce, ale starał się nie zakłócać atmosfery tego miejsca.
To było dla niego nowością. W niewielu miejscach poza Mungiem zachowywał się w taki sposób, żeby nie można mu było nic zarzucić. Szczególnie w przypadku mugolskich cmentarzy było to zgoła niecodzienne, zważywszy na jego opinię o nie-czarodziejach. Nie dalej jak tydzień wcześniej kazał bratu Geraldine przenieść polowania do mugolskich doków i wypierdalać z kłami z magicznej części miasta a teraz nagle zachowywał się tak, jakby czuł się bliski żałobnikom. Mimo tego, że ewidentnie nie znał ani zmarłego (bądź zmarłej, tego nie wiedział) ani nikogo z niedaleko stojącego tłumu.
Zmienił się. Nie można było powiedzieć, że dojrzał, bo w pewnych aspektach było wręcz przeciwnie - zachowywał się gorzej i bardziej nieokrzesanie. Nawet wtedy w mieszkaniu Geraldine mało brakowało a byłby w stanie pozbawić Astarotha marnej wampirycznej egzystencji. Oczywiście. Nie brał pod uwagę tego, że w pewnym momencie ich walka potoczyła się bardzo niekorzystnie i gdyby nie interwencja Yaxleyówny to nie on byłby mordercą. To nie miało znaczenia wobec emocji, jakie wtedy czuł. Tej furii, która go ogarnęła. W tej chwili nie miał w sobie znajomego dla Geraldine błysku, iskry w oczach, kurwików wymalowanych w wyrazie twarzy. Był ponury, nostalgiczny i melancholijny, ale myliła się z tym, co sądziła o jego wybuchu w mieszkaniu na Horyzontalnej. Tamta osoba, która ją kochała (na swój spaprany sposób) i ten człowiek, którym teraz nie byli tożsami. Podobni, ale nie tożsami.
Musiał jakoś wypełnić ziejącą pustkę w sercu. Szczególnie wtedy, kiedy niewiele standardowych metod wystarczało. Alkohol nie pomagał, papierosy również, kobiety tak samo, bo każda, choćby najpiękniejsza i najbardziej chętna na płomienny romans nie była nią. To było jak próby zaklejenia rany postrzałowej przy pomocy plastra i bez użycia eliksirów kojących. To była prosta droga w dół. Od tych sposobów radzenia sobie można było pójść już tylko niżej i bardziej autodestrukcyjnie. Szczególnie, jeśli jednocześnie miało się obowiązki wobec rodziny i trzeba było zachowywać chłodny profesjonalizm, przybierając maski.
Kiedy je ściągał nie czuł się jak ta sama osoba. Nie wiedział jak się czuje. Miał zbyt wiele twarzy. Już nie do końca wiedział, która jest prawdziwa.
- Cieszę się, że mamy zgodność - odpowiedział równie chłodnawo i oficjalnie, bo przecież nie potrzebowali żadnych niejasności.
Niedopowiedzenia były tym, co ostatecznie dobiło ich relację. Tak sądził, kiedy akurat nie pałał niesmakiem do samego siebie i do tego, że musiał być tym większym człowiekiem, choć wszystko, czego pragnął to wtedy zostać. Nie chciał dać się złapać w pułapkę myślenia o tym, ci by było gdyby. To nie miało się wydarzyć. Czas nie miał się samoistnie cofnąć a on nie miał zmieniacza. Zresztą nawet, gdyby taki wpadł Greengrassowi w ręce to Ambroise wolał wybierać twierdzenie, że by go nie użył. Co zamknięte było zamknięte. A kto umarł (w tym wypadku była to ich wspólna przyszłość) ten nie żyje. Wszystko przemija.
- Nie zrobię nic, czego byś nie chciała - zadeklarował spokojnie, starając się modułować brzmienie głosu w taki sposób, aby jego słowa brzmiały szczerze i zdecydowanie.
Nie mógł jej zagwarantować, że będzie robić wszystko zgodnie z poleceniami z jej strony, ale przecież była tego świadoma. Ponownie wracał do tej starej, nadszarpniętej zębem czasu, trochę nieaktualnej w stosunku do nich a trochę wymagającej przetarcia ścierką z kurzu maksymy, że nic nie musiał.
Planował zachowywać się tak, żeby nie pogorszyć i tak złej sytuacji, ale nie planował obiecywać czegoś, co nie było pewne. Lubił mieć kontrolę nad sytuacją. Jeśli to będzie wymagane, przejmie ją bez chwili zastanowienia, ale nie zupełnie wbrew woli Geraldine. W życiu zbyt wiele razy był dla niej przeszkodą. Teraz naprawdę chciał być doraźną pomocą, której potrzebowała. Ostatnia akcja ramię w ramię.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
30.09.2024, 16:38  ✶  

- To prawda, ale może to i lepiej. - Była przyzwyczajona do tego, że zazwyczaj dostawała to, czego chciała. Rozpieszczona dziewucha, której wydawało się, że nią nie jest. Były jednak rzeczy, których nie udało się kupić za pieniądze tatusia. Szkoda, niestety to był jedyny sposób w który potrafiła osiągać swoje cele. Sama nie miała zbyt wiele do zaoferowania, ostatnio coraz boleśniej się o tym przekonywała. Nie była wystarczająca, tak właściwie to nigdy. Zawsze próbowała coś udowadniać wszystkim wokół, walczyła z wiatrakami, chociaż nie miało to najmniejszego sensu, bo i tak nie zasługiwała choćby na odrobinę szacunku. Powoli przestawała się przyzwyczajać, bo to nie miało większego sensu. Dostosowywała się po prostu do tego, co los rzucał jej pod nogi i brała to na klatę, nie próbowała zmieniać swojego przeznaczenia. Nie była cudotwórcą.

- Nie potrzebuję kolejnego problemu, jak pewnie zauważyłeś mam ich pod dostatkiem. - Nie zamierzała się z nim kłócić, udowadniać mu, że jego obecność tutaj nie miała sensu, bo i tak by to do niego nie dotarło. Miała świadomość, że jak już coś sobie ujebie, to nie ma zmiłuj. Nie miała czasu na to, żeby sprawdzać, co zrobi. Mógłby tylko niepotrzebnie namieszać w jej planach, wolała mieć go przy sobie. Przynajmniej będzie wiedziała, że nie robi nic głupiego, co niekoniecznie mogłoby przysłużyć jej sprawie.

- Cieszę się, że masz go chociaż do nich. - Powinna ugryźć się w język, niestety oczywiście tego nie zrobiła. Nie chciała prowokować kłótni na cmentarzu, gdzie zasmuceni żałobnicy chowali pod ziemią kogoś, kto był dla nich bliski, ale nie potrafiła udawać, że jej nie zranił, że nadal nie do końca mu to wybaczyła. Miała być neutralna, tylko nie do końca jej to wychodziło, nie potrafiła tego robić prawie tak samo, jak kiedyś nie umiała być tylko i wyłącznie jego przyjaciółką. Najwyraźniej między nimi zawsze chodziło o coś więcej, nie mogła pozostać sama obojętność.

Geraldine było bez różnicy to na jakim cmentarzu się znaleźli, mugolski, czy czarodziejski przecież to miejsce prowadziło do tego samego. Człowiek kończył jako kupa prochu zakopana pod ziemią i tyle, oto cały sens istnienia. Wszyscy mieli skończyć w ten sam sposób, bez względu na to, co ich różniło, bez różnicy było kogo kochali, kogo gościli w swoich łóżkach, z kim przystawali. To nie miało najmniejszego znaczenia, i tak miało ich spotkać jedno zakończenie - piach. W aktualnej sytuacji w której się znajdowała nie było to do końca pocieszające, bo sęk był w tym, że póki co nie zamierzała dołączyć do tego jegomościa, którego trumna właśnie zaczynała być zakopywana.

Wydawało jej się, że oswoiła się ze śmiercią, ostatnio było jej całkiem sporo w jej życiu. W styczniu Astaroth umarł jej na rękach, to był chyba najsilniejszy cios, który w nią trafił. Nie była w stanie go uratować, a jeszcze całkiem niedawno tańczyła ze śmiercią i nie obawiała się konsekwencji, wierzyła, że uda jej się wyrwać z jej ramion. Była młoda, silna, ale taki sam był jej brat i poległ. Jej pewność co do jej własnej nieśmiertelności odeszła wraz z biciem jego serca.

- Popatrz, chociaż raz nam się udało dojść do konsensusu. - Odparła, w jej głosie mógł wyczuć irytację. Nie zdarzało się im to często i wcale nie cieszyła się, że teraz się ze sobą zgadzali. Wciągnęła go w swój kolejny życiowy dramat, który był bardzo niebezpieczny. Nie chciała, żeby przez nią stała mu się krzywda, już wystarczająco osób przez nią ucierpiało. Akurat jego wolała nie dopisywać do tej listy z racji na sentyment, który miała do jego osoby. Czy tego chciała, czy nie znaczył dla niej wiele, kiedyś. Może ich drogi się rozeszły, ale nie życzyła mu źle. Nie była zawistna, mimo tego, że naprawdę złamał jej serce.

- Widzę, że nie zrozumiałeś, w tym rzecz, że będziesz robił tylko i wyłącznie to, co będę chciała. - Miała nadzieję, że rozumiał tę delikatną różnicę. Mówiła wprost, sięgała po konkrety, bo w tym przypadku nie mogła pozwolić na żadne, nawet najmniejsze niedopowiedzenia. Jeśli miał zamiar się w to zaangażować, to miał  to robić na jej zasadach, to było jej gówno i ona miała decydować o tym jak je posprzątają. On był tylko tłem. To nie była jego walka.

Musiał to zrozumieć, jeśli chciał, żeby zabrała go ze sobą na tę ostatnią wspólną misję to nie mógł tego nie zaakceptować. Tak, pamiętała o ich zasadzie, że nic nie muszą w tym momencie jednak zupełnie nie brała jej pod uwagę. Jeśli nadwyręży jej zaufanie, to go odsunie od wszystkiego, nim zdąży mrugnąć. Powinien mieć tego świadomość, nigdy nie była szczególnie uległa, ale teraz kiedy znowu nie byli dla siebie bliscy nie miała skrupułów, aby uderzyć, jeśli przyjdzie taka potrzeba.

- Mam nadzieję, że się na to zgadzasz? - Zapytała jeszcze, bo potrzebowała usłyszeć jasną deklarację. Nie powtarzała swoich błędów, nie miała zamiaru więcej się domyślać, co siedziało mu w głowie. Potrzebowała prostych i konkretnych odpowiedzi.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
30.09.2024, 17:21  ✶  
Czy to było lepiej? Być może. Na tym etapie nic nie wykluczał ani niczemu nie zaprzeczał. To nie tak, że nagle miał otwarty umysł. Co to, to nie. Po prostu zwykł wybierać tę opcję, która była mniej krzywdząca dla jego jestestwa. Jeszcze nie zdecydował, która to teraz jest.
- Doskonale, bo ja również - skwitował.
Nie wiedział, do czego dokładnie pije Geraldine. Przyzwyczaił się do tego, że w jej słowach z równym prawdopodobieństwem mogła być masa podtekstów jak i mogło ich nie być. Mógł szukać kolców tam, gdzie ich nie było i na odwrót - nadziać się na nie w najmniej spodziewanym momencie. Mówili wspólnym językiem. Kiedyś. Wtedy, kiedy było między nimi niemal idyllicznie dobrze i kiedy najbardziej zaczął fiksować się na tym, że to była cisza przed burzą. Teraz miał wrażenie, że ją słyszy i rozumie, ale jednocześnie, że ten dźwięk się gdzieś rozchodzi i ich słowa się wymijają, nie trafiają tam, gdzie powinny.
- To głupie i niepotrzebne. Wiesz, że cię szanuję - powiedział twardo, pierwszy raz od paru chwil obdarzając Geraldine spojrzeniem, ale nieprzeniknionym.
Jego słowa brzmiały jak szeptany wyrzut, lecz twarz nie okazywała tego, czego można byłoby się spodziewać. Już na początku tej rozmowy założył swoją maskę i otoczył się grubą skorupą, a w ostatnim czasie miał okazję zrobić się w tym znacznie lepszy niż wtedy, kiedy mogła z niego czytać jak z otwartej księgi. To byłoby krzywdzące dla obu stron, gdyby jakimś cudem ponownie się dla siebie otworzyli. Szczególnie, jeśli to miało potrwać tylko kilka chwil, a do tego wspólnie doszli.
- Jedna jaskółka wiosny nie czyni - wzruszył ramionami, bo w ich przypadku powinni mówić raczej o srokach.
Jedna sroczka smutek wróży - to pasowało znacznie lepiej. Ilość dni między ich ostatnimi rozmowami także nie zwiastowała zbyt dobrze. Jak to szło? Siedem tajemnicę kryje w najstraszniejszą ciemną noc. Tu przynajmniej wiedzieli, o jaką tajemnicę chodzi. Choć Ambroise nadal czuł się niedoinformowany i chciał zmienić ten stan bez zbędnego gadania. Nie byli najlepsi w rozmowach na te najtrudniejsze tematy.
- Patrz: to naprawdę samotna jaskółka - rzucił w dalszym ciągu cicho, pijąc do tego, co powiedział zaledwie chwilę wcześniej.
Minęły ze dwie minuty. Może nawet mniej a oni już nie byli ze sobą zgodni. Ambroise nie chciał kłócić się na cmentarzu. Ani wcale - tak prawdę mówiąc. Natomiast go znała, przynajmniej tę część, która aż tak się nie zmieniła. Był szczery. Starał się być szczery, choć to nie zawsze miało dobre skutki i wychodziło.
- Nie oferuję ci usług najemnika tylko rękę kogoś, kto się o ciebie troszczy. Nie będziesz moją szefową. Zastosuję się do logicznych poleceń, nie jestem idiotą, ale nie oddam ci całej kontroli - zaprzeczył cichym sykiem zdecydowanego człowieka, który nie miał ochoty na negocjacje w tej materii.
Nikomu nie oddawał całej władzy. Przecież to wiedziała. Już raz pozwolił sobie na utratę gruntu i do tej pory nie odzyskał pełnej równowagi. Nie miał dwa razy popełnić jednego błędu.
- Połowicznie - odrzekł bez mrugnięcia okiem.
Nie drgnął mu ani jeden mięsień na twarzy. Nie uśmiechnął się ani nie posłał jej gniewnego spojrzenia. Nie wzruszył ramionami. Nic z tych rzeczy. Połowicznie się zgadzał i to by było na tyle. Mogła to wziąć albo nie. Był świadomy, że ona powinna być świadoma, że on świadomie zamierzał być częścią tej sprawy. Ot. Zajebiście świadoma świadomość. Zero niedopowiedzeń. Sto procent szczerości. Chyba tego po nim teraz oczekiwała, co nie?
Dawał jej tyle, ile mógł zaoferować. Całą swoją pomoc i pięćdziesiąt procent szans na to, że nie postąpi samowolnie. Najlepszą możliwą ofertę mając na uwadze to, że wybór obejmował również jego całą samowolną pomoc i całkowity brak wspólnych ustaleń.
Zaparł się w tym jednym. Może nie powinien wchodzić z butami w życie Geraldine, skoro rok wcześniej w tych samych butach z niego spierdolił, ale no właśnie - to była wyjątkowa sytuacja. Los tak chciał a on tym razem nie zamierzał dyskutować ze zrządzeniami. Z Yaxleyówną także nie, jeśli miał być szczery.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
30.09.2024, 18:36  ✶  

Musiała zaakceptować wyciągniętą przez niego rękę. Nie wchodził tu w grę ich nicniemusizm, bo nawet, gdyby się nie zgodziła na przyjęcie pomocy, to czuła, że by jej nie odpuścił. On nie pytał ją o pozwolenie, może na początku, nie wydawało jej się jednak, że to zapytanie było szczere. Tak, czy siak by się w to zaangażował. Znała go na tyle, że potrafiła to wyczuć. Gdyby nie pozwoliła mu tego zrobić, to stałby się jej kolejnym problemem, o który musiałaby się martwić, miała już brata wampira, wyimaginowanego brata Thorana, nie chciała dokładać do listy problemów byłego Ambroise'a polującego na wyimaginowanego brata Thorana. Wolała, żeby faktycznie zrobili to razem, bo przynajmniej miałaby mieć nad tym jakąkolwiek kontrolę (ta, jasne).

- Nie mów mi co jest potrzebne. - Nie jemu to oceniać. Nie miał pojęcia, jak się czuła wtedy, ani jak się czuła teraz. Nie miał prawa mówić jej, co było głupie. Nie był już jej przyjacielem, nie był jej chłopakiem, był aktualnie nikim, a nikt nie powinien się odzywać jeśli nie obchodziła go druga osoba, a ustalili już przecież dawno temu, że nic dla niego nie znaczyła, gdyby tak było to nie zostawiłby jej w ten sposób.

Było w niej wiele żalu, najwyraźniej nadal tkwił gdzieś głęboko. Do ich ostatniego spotkania doszło, kiedy była wstawiona, więc była zdecydowanie bardziej wyrozumiała. Teraz była trzeźwa, w tej wersji potrafiła naprawdę zajść za skórę, jeśli tylko tego chciała. Nie przeszkadzało jej to, że mogła go do siebie zrazić, i tak pewnie miał do niej jakiś uraz, to jej osoba doprowadziła go do tego, że postanowił skreślić te wszystkie wspólne lata, które razem spędzili, nadal - nie umiała określić co zadecydowało o decyzji, którą podjął, czy był jakiś punkt zapalny, całokształt? Zresztą to nie był dobry moment, na myślenie o takich rzeczach, musiała się w końcu skupić na sobie.

- Na szczęście nie czekamy na wiosnę. - Nie spodziewała się, żeby nagle zaczęli się zgadzać, u nich to tak nie działało. Wtedy i teraz, to nigdy się nie zmieni. Za bardzo lubili demonstrować swoje zdanie, nie brakowało im upartości, Geraldine zresztą mogła się kłócić tylko po to, żeby się kłócić, nawet jeśli nic jej to nie miało przynieść.

- Niedługo pewnie i ona zdechnie. - Jakże pozytywne nastawienie.

Czekała na to, wiedziała, że negocjacje z nim właśnie w ten sposób się skończą. Wypuściła głośno powietrze, oddychała powoli, ale zacisnęła dłonie w pięści. Nawet w tej sytuacji musiał stawiać na swoim. Nie pozwolił jej mieć pełnej kontroli nad tym, co miało ją spotkać. Nie podobało jej się to, ale nie miała innego wyjścia, musiała zaakceptować to, że tak to się miało skończyć.

- Jasne, niech tak będzie. - Znowu się zgodziła. Dalsza dyskusja nie miała żadnego sensu, poddała się po raz kolejny bo wiedziała, że nic nie osiągnie.

Miała wrażenie, że ostatnio trochę przygasła jej wola walki. Zrobiła się strasznie miękka, będzie musiała się ogarnąć nim dojdzie do jej starcia z tym wyimaginowanym bratem bliźniakiem zrobi się całkowicie uległa.

- Będę się kontaktować z paroma osobami, które są mi skłonne pomóc, jak coś konkretnego ustalę to dam ci znać. - Próbowała wyjaśnić mu, co dalej zamierza, skoro mieli współpracować to od tego chyba wypadałoby zacząć. Dzieliła się z nim tym, jaki miała plan, a to był całkiem duży sukces, jak na Yaxleyównę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
30.09.2024, 19:07  ✶  
Znowu z nim dyskutowała. Próbowała wyrokować o tym, co nie było prawdą. Nie miał do niej mniejszego szacunku niż do byle zmarłych, szczególnie na niemagicznym cmentarzu. Wręcz przeciwnie, gdyby Ambroise nie darzył jej żadnymi uczuciami to nie miałby najmniejszego problemu z tym, żeby dalej ciągnąć tę ich tragedię. Odsunięcie się bolało, wydzierało niezagojoną dziurę w piersi, ale było wyrazem ostatecznej troski. Poświęceniem. Nie sądził, żeby mogła to kiedykolwiek zrozumieć. Nie chciała.
- Więc nie próbuj mówić mi, co jest prawdą a co nią nie jest - skomentował tak po prostu, choć może trochę bardziej poirytowanie niż powinien.
Mimo świadomości, że Geraldine po prostu nigdy nie miała pojąć jego pobudek, takie słowa z jej strony pozostawiały gorzki posmak w jego ustach. Nie mógł, nie miał zamiaru walczyć z opinią, jaką o nim miała, skoro to był tymczasowy układ, ale wciąż czuł rozgoryczenie.
- Na szczęście - przytaknął z goryczą wyczuwalną pod obojętnym czy wręcz potulnym tonem, bo przecież się z nią zgadzał.
Po raz kolejny mieli tę jebaną zgodność i to na przestrzeni jednej rozmowy. Osiągali zupełnie nowe poziomy porozumienia w tym, że traktowali się jak ludzi, z którymi nie należy dyskutować. On się z nią zgadzał. Ona się z nim zgadzała. Stan idealny, tylko jednocześnie całkowicie nienaturalny i sztuczny, bo w ich zgodzie czuło się powiew bagatelizacji i chłodu.
Nigdy nie planował, żeby tak to między nimi wyglądało. Był wręcz lodowaty, jakby pół poranka przesiedział w przenikliwym mrozie, który udzielił się jego duszy a więc także miał ujście w słowach, ale tak nie było. Ta twardość wymagała od niego bardzo dużo ogłady i panowania nad sobą, żeby nie powiedzieć czegoś, czego nie chciał.
- Może tak będzie lepiej. Inaczej zadziobią ją sroki - obojętnie wzruszył ramionami, nieznacznie kiwając głową w kierunku ptaków na cmentarnym drzewie, pasowały tu jak ulał - zwiastuny nieszczęścia i rozpaczy karmiące się żalem.
Prawdę mówiąc nie spodziewał się, że tak gładko im to pójdzie. Bardzo gładko jak na to, o czym myślał nie dalej niż poprzedniego wieczoru zanim te myśli poprowadziły go ku decyzjom, które i tak ostatecznie zaprowadziły go tutaj. Na cmentarzu z Geraldine. Przepiękne, tragiczne zrządzenie losu.
- Dobrze - skinął głową bez zbędnego rozdrabniania się, nie mieli wyciągnąć nic więcej z tej rozmowy i on to wiedział, ona zapewne też, bo czasami naprawdę potrafili porozumiewać się bez słów. Szkoda, że korzystali z tego w tak paskudnych celach. - Wiesz, gdzie mnie szukać - skwitował, wstając z ławki i poprawiając cienki płaszcz.
Otrzepał go z fragmentów porostów i rozpadających się drobin mokrego drewna, po czym poprawił rękawy i obdarzył Geraldine ostatnim w dalszym ciągu nieprzeniknionym spojrzeniem. Potem bez słowa obrócił się na pięcie, tym razem nie przejmując się tym, że mija żałobników ani że wraz z jego gwałtownym ruchem stado czarnych ptaków zerwało się z pobliskiego drzewa i z krzykiem rozleciało się w powietrzu.
Nie obrócił głowy. Nie pożegnał Yaxleyówny. Trzymał ją za słowo, że w odpowiednim momencie da mu znać, jaki jest ich dalszy plan. Całkiem sprawnym, zdecydowanym krokiem odszedł z uniesioną głową, wychodząc z cmentarza na ulicę i chwilę później wchodząc do pobliskiego Dziurawego Kotła, żeby dostać się na Pokątną.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#16
30.09.2024, 21:29  ✶  

Och, mogłaby to robić całymi dniami. Nie bała się otworzyć ust, nie przerażały ją konfrontacje. Powinien o tym pamiętać, zawsze wychodziło im to wyśmienicie. Byli w tym wybitni, kłótnie to był naprawdę ich konik. Demonstrowanie swoich racji i próbowanie przekonać drugiej strony do tego która była właściwsza, na pewno nie drugiej strony, bo żadne z nich nigdy nie potrafiło ustąpić. Jak widać w domu wszyscy zdrowi, bo dalej to się działo, tak jak rok temu, czy pięć lat temu, wszystko nadal działało.

Chętnie posłuchałaby o tym jego poświęceniu, naprawdę, mógł jej wszystko wyjaśnić, tyle, że ups! nie potrafił jej spojrzeć w oczy i o tym powiedzieć. Tyle byłoby z jego szczerości.

Bardzo dobrze, że czuł rozgoryczenie, o to właśnie jej chodziło, może nie było to szczególnie dojrzałe zachowanie, ale chciała go zirytować, po ludzku. Szczególnie, jak zaczął się tutaj rządzić i musiała mu ustępować, choć w ten sposób mogła go trochę zdenerwować. Miał krótki lont, tak samo jak ona, spodziewała się więc, że te wszystkie głupotki, które padały z jej ust zrobią robotę, chociaż póki co nie było widać, żeby jakoś specjalnie się wkurwiał. To pewnie przez ten cmentarz, nie chciał się tutaj nieodpowiednio zachowywać, ona powoli przestała się przejmować miejscem, w którym doszło między nimi do dyskusji, za bardzo się wkręciła w to, żeby doprowadzić go do granicy cierpliwości.

- Taka kolej rzeczy, sroki zostaną zadziobane przez jastrzębie, sokoły, czy inne ptaki i też tyle z nich będzie. - Śmierć spotykała każdego, wszyscy po kolei mogli zakończyć swój nic nieznaczący żywot w każdym momencie, nawet ptaki. To było takie proste.

Nie zdążyła się odezwać, kiedy odszedł w kierunku wyjścia. Zamyśliła się na chwilę, nie pożegnała się z nim. Miała zamiar powiedzieć, że nie wie gdzie go szukać. Wcześniej przecież pomieszkiwał u niej, ale to się zmieniło ponad rok temu. Nie miała pojęcia, czy wrócił do rodzinnej posiadłości, czy wrócił do tej uroczej kawalerki, w której kiedyś spędzali wiele czasu, czy może znalazł sobie coś nowego? Nie wiedziała gdzie mieszkał. Nie zamierzała jednak za nim ruszać. Jakoś go znajdzie, tego była pewna, tak jak on znowu znalazł ją. Nie powinna mieć z tym problemu.

Odprowadziła go wzrokiem, wyglądał trochę jak uosobienie śmierci, kiedy oddalał się w stronę wyjścia.

Yaxleyówna została tu jeszcze kilka minut, poczekała, aż skończy się ceremonia pogrzebowa, a później zniknęła za bramami cmentarza, bo musiała jeszcze donieść klientowi to pierdolone jajko, które miała w plecaku.



Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5011), Ambroise Greengrass (5851)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa