• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[06.1966] Home is where I want to be | Geraldine & Ambroise

[06.1966] Home is where I want to be | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
07.10.2024, 20:38  ✶  

- Jak wolisz, i tak zawsze wolałam Morganę. - Wzruszyła jedynie ramionami. Nie potrzebowała tak naprawdę błogosławieństwa żadnej siły wyższej, jeśli jednak miała kogoś o pomoc to wolała aby to była kobieta. Yaxleyówna zawsze uważała, że one nie były do końca doceniane i musiały ustępować mężczyzną zupełnie niepotrzebnie. Zresztą sama udowadniała od zawsze, że kobiety wcale nie są słabszą płcią. Lubiła walczyć ze stereotypami, często angażowała się w to aż za bardzo i na siłę udowadniała swoją wartość. Spowodowane było to tym, że w jej zawodzie dosyć często patrzono sceptycznie na słabszą płeć, czego nie znosiła. Ba, była niemalże pewna, że mogłaby na spokojnie pokonać większość łowców w walce. Może trochę zadzierała nosa, ale miała ku temu swoje podstawy.

- Skoro tak mówisz to oznacza, że nie ma się czego bać. - Miała nadzieję, że ma co do tego pewność. Swoją rodzinę znała, jego miała dopiero poznać i naprawdę trochę ją to przerażało. Może i była dobrze wychowana, wiedziała, jak wypadało się zachowywać, jednak nie była szczególnie pewna, czy jest w stanie zrobić odpowiednie wrażenie. Cóż, rzadko kiedy potrafiła zapanować nad słowami padającymi z jej ust, nie szczędziła kąśliwych uwag, czy komentarzy. Dało się ją lubić, ale wszystko zależało od tego, jakimi osobami były te, które miała poznać. Co jeśli okaże się, że rodzina Greengrassa ma kija w tyłku? Wtedy będzie musiała uważać i pilnować się na każdym kroku, aby nie popełnić gafy.

Nie chciała, żeby Ambroise zdawał sobie sprawę, że było to dla niej nieco niekomfortowe, ale już się do tego przyznała, miała nadzieję jedynie, że nie będzie miał z tego pożywki do żartów. Niby potężna łowczyni potworów, a bała się poznać rodziców swojego chłopaka... Cóż, każdy miał jakieś drobne lęki czyż nie? Wynikało to bardziej z tego, że nie chciała go zawieść i faktycznie zależało jej na tym, aby pokazać się z jak najlepszej strony, miała nadzieję, że nie przedobrzy, chociaż sam Greengrass był do niej nieco podobny, co mogło wskazywać na to, że jego rodzina podchodziła do wychowywania swoich dzieci tak samo jak Yaxleyowie, może też byli całkiem normalni jak na czystokrwiste rody? To była całkiem pocieszająca myśl.

- Tak byłoby najlepiej, po mistrzowsku brzmi obiecująco. - Pozostawało wierzyć, że dokładnie tak będzie. Czego się tu bać? To byli tylko ludzie, a nie straszne bestie, prawda?

- Luz, jakoś się ogarnę, na pewno poczuję się swobodnie, jeśli nie, to nalejesz mi z dwie szklanki ognistej, wtedy powinno być lżej. - Metoda na wszystko - niezbyt duża ilość alkoholu, odpowiednia, aby nieco się rozluźnić, ale nie taka, żeby zaczęła się kompromitować i gadać głupoty.

- To zależy, chciałbyś być moim zakładnikiem? - Dotknęła delikatnie opuszkiem palca jego klatki piersiowej. Wystarczyło jedne słowo, a mogłaby to dla niego zrobić.

- Zazwyczaj, kiedy poluję to zabijam swoje ofiary. - Ciekawe, czy faktycznie to była tylko i wyłącznie jej zasługa, czy owinęła sobie go wokół palca? Nie wydawało jej się, sama była gotowa wokół niego skakać i dopraszać się o uwagę. To było dziwne i działało obsutronnie, tutaj nie było jednej osoby, która była myśliwą.

- Panie Greengrass, jako specjalista od zatruć chyba powinieneś wiedzieć, czy dolewam ci amortencji do kawy, czy straciłeś czujność? - Oczywiście nigdy nie skłoniłaby się ku takim zagrywkom, na pewno o tym wiedział, ale pociągnęła temat dalej. Naprawdę myślał, że potrzebowała amortencji, aby się w niej zakochał? I bez tego wydawał się być w nią wpatrozny jak w obrazek.

- Wiem, zauważyłam. - Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że nie potrzebowała w tym przypadku żadnych sztuczek. To co ich łączyło było prawdziwe, działali na siebie w ten sam sposób, zakochali się w sobie z wzajemnością. Może jeszcze żadne deklaracje słowne na temat miłości nie padły z jej ust, to była pewna tego co czuła, i wydawało jej się, nie również miała pewność, że on ma tak samo. Mieli niesamowite szczęście, że ich pierwsza miłość okazała się być odwzajemniona, wiedziała, że nie wszystkich to spotykało. Słyszała historie o nieszczęśliwych zakochaniach, smutnych duszach, którym nie było zaznać tego uczucia, przede wszystkim odrzuconych przez drugą stronę. To musiało być straszne. Pamiętała, jak sama bała mu się powiedzieć o tym, że chciałaby spróbować czegoś więcej właśnie przez to, że trochę lękała się tego, że mógłby tego nie chcieć. Na szczęście okazało się, że to nie powinno jej niepokoić, że faktycznie coś się między nimi rodziło od jakiegoś czasu. Czuła między nimi nić porozumienia od pierwszego spotkania, dzięki niemu przecież nieco zmieniła swoje zdanie o Mungu (nie na tyle, żeby polubić to miejsce, ale jednak), później spędziła z Ambroisem naprawdę przyjemny wieczór podczas Yule, no nieco się wszystko skomplikowało po tym incydencie na Nokturnie, ale gdyby to był ktoś inny to na pewno nie poszłabym z nim do lasu zakopać tam trupa, była tego pewna. Później zaliczyli ten nie do końca przyjemny rok pełen zaczepek i zagrywek godnych dzieciaków, czy rozkapryszonych nastolatków, ale również wtedy się o niego martwiła. To co ich łączyło nie było tylko chwilową zachcianką, to było coś więcej, coraz bardziej sobie to uświadamiała. Nie miała pojęcia jak wygląda miłość, bo nigdy nie przeżywała takiego silnego uczucia, jeśli jednak to nie była miłość to czymże było to co zaczęło ją pochłaniać? Nie mogła przestać o nim myśleć, pojawiał się w jej snach, opętał ją do reszty, i nawet jej się to podobało. Miała wrażenie, że wcześniej jej życie było puste, że brakowało w nim sensu, teraz jakby wreszcie zaczęło komponować się w całość.

Podobało jej się to, że mieli wspólne plany. Te bliższe, jak chociażby ten sabat, który się zbliżał, jak i te dalsze, jak spędzanie w tym miejscu większości wolnych weekendów. Chciała, żeby widzieli dla siebie miejsce w swoich życiach, póki co naprawdę była zadowolona z tego, jak to wszystko się układało. Naprawdę czuła, że razem mogą osiągnąć wiele, zbudować coś wspaniałego, szczególnie, że nie było dla nich granic nie do przekroczenia. Razem byli w stanie zrobić wszystko, czuła się silniejsza, kiedy miała go u swojego boku. Chyba właśnie o to chodziło w partnerstwie, wiedziała, że nie ciąży na niej cała odpowiedzialność za to, jak miała wyglądać ich przyszłość. Ambroise wykazywał się sporą inicjatywą i chętnie dzielił się z nią swoimi pomysłami, nie ignorował jej zdania. Wiele to dla niej znaczyło, bo miała świadomość, że nie wszystkie związki tak wyglądały, nie dla każdego mężczyzny partnerstwo było istotne. Miała naprawdę sporo szczęścia, że trafiła na niego.

- Słucham? - Zamrugała dwa razy, dosyć szybko. - Muszę wreszcie ci pokazać jak faktycznie strzelam, bo nie będę więcej akceptować takich komenatrzy. - Nadal wracał do tego dnia, kiedy bełt wylądował w jego nodze - wiedziała o tym. Był to jeden, jedyny raz kiedy nie trafiła do celu, a on ciągle korzystał z tego argumentu. Nie miała zamiar zabierać go na polowanie, nie sądziła, że miałby ochotę patrzeć na to, jak pracuje, ale na pewno wymyśli jakąś inną aktywność, aby pokazać mu jak bardzo się myli w tej ocenie. Wiedziała, że się z nią droczył, ale musiała mu udowodnić, że jest zupełnie inaczej. Tak, najlepiej w najbliższym czasie.

- Oczywiście, że na serio, nie muszę iść z tobą w krzaki, żeby zaznać nieco rozkoszy, mam to na co dzień. Moglibyśmy więc spożytkować ten czas w inny sposób, szczególnie, że taka okazja zdarza się raz w roku. - Była przecież poszukiwaczką przygód, czyż nie? Może szukanie kwiatu paproci nie brzmiało jakoś szczególnie niebezpiecznie, ale ten kwiat wydawał się być rzadkim do odnalezienia okazem, co powodowało, że wydawało jej się to być całkiem interesującym wyzwaniem. Nie sądziła zresztą, aby ktoś ich w tym ubiegł, bo reszta sabatowiczów na pewno będzie zajęta innymi czynnościami. Mogli mieć więc przewagę. Idealnie się składało.

- Obiecałam ci, że będę cię zadziwiać. - Dotrzymywała słowa, jak zawsze. Nigdy nie miała zamiaru przestać tego robić. Nie chciała stać się przewidywalną, bo to mogłoby wprowadzić do tej relacji nudę, a zdawała sobie sprawę iż żadne z nich nie wyglądało na kogoś, kto chciałby aby rutyna wkradła im się do życia. Roise był do niej podobny.

- Tak, całe szczęście. - Zgodziła się z nim, bo również uważała to za sporą zaletę. Nie byli typowym związkiem. Nie musiała się martwić o to, że nie będzie jej szanował, traktował ją jak równą sobie, co jej się podobało. Nie lekceważył jej umiejetności, to też było dla niej ważne, nigdy też nie marudził na temat tego, czym się zajmowała. Miała świadomość, że drogą którą podążała mogła nie odpowiadać każdemu, wiedziała, że przez swój zawód może zrazić do siebie ewentualnego partnera. Kto bowiem chciałby czekać na nią w domu ze świadomiością, że może do niego nie wrócić? To nie było nic przyjemnego. Na szczęście Ambroise póki co nie miał ku temu żadnych obiekcji. Zresztą sama trochę zmieniła system swojej pracy, tak, aby nie dawać mu powodów do niepokoju, wydawało jej się to odpowiednim posunięciem. Zależało jej na nim, nie chciała, żeby się o nią denerwował, miała świadomość, że na dłuższą metę to mogło być bardzo męczące. Starała się więc teraz podchodzić do tego z rozsądkiem, którego wcześniej jej brakowało.

Nie sądziła, że można do siebie pasować pod tak wieloma względami. Póki co nie widziała w nim żadnych wad, nie przeszkadzał jej jego uparty charakter, ostatnio nazywała go przecież determinacją, wszystko jej odpowiadało, każda negatywna cecha wydawała się być zaletą. Musiała być zakochana, bo normalnie na pewno nie zaakceptowałaby tych wszystkich cech z taką lekkością.

Z podobną lekkością przychodziło jej całowanie jego ust, chociaż aktualnie te pocałunki mogły wydawać się trochę zbyt zaborcze, agresywne, ale dążyła ku temu, aby zaspokoić żądzę, która wypełniała jej ciało. Nie miała umiaru, chciała czuć wszystko jak najmocniej, jak najsilniej, aby w pełni poczuć jego obecność. Była zachłanna, miała nadzieję, że jej to wybaczy, tak samo jak te przygryzienia na szyi, zostawiła bowiem na niej kilka śladów po zbyt agresywnych pocałunkach, które nie miały zniknąć zbyt szybko.

Nie myślała o łóżku, nie potrzebowała go do szczęścia. Ta komoda okazała się być nie najgorsza do tego, aby z niej skorzystać. Póki co się nie rozsypała, Yaxleyówna pomyślała nawet o tym, że nie powinni jej wyrzucać, mimo, że czuła kilka razy, że bujała się nieco zbyt mocno.

Była gotowa przetestować z nim resztę mebli znajdujących się w domu. Musieli przecież sprawdzić, czy nie będą musieli czegoś wymienić, oczywiście była gotowa zrobić wszystko ku dobru sprawy. Najważniejsze było przecież upewnienie się, które rzeczy nadają się do tego, aby faktycznie zostać tutaj na stałe. Nie widziała nic złego w tym, żeby sprawdzić to bardzo dokładnie. Mieli na to zresztą cały weekend, naprawdę wiele mogli jeszcze zdziałać. Zabawne, że ledwo zaczęli, a juz myślała o kolejnych próbach.

Najbardziej ze wszystkich mebli chciała sprawdzić tę wannę, tak, na pewno to do niej zaciągnie go następnym razem, widok za oknem był zachwycający, chociaż w sumie przed nią malował się jeszcze lepszy, nie potrzebowała podziwiać nic innego, wsytarczał jej on, stojący przed nią w całej swojej okazałości, taki piękny, idealny. Tak, mogła się na niego patrzeć godzinami i nigdy by się jej ten widok nie znudził, szczególnie, gdy spoglądał na nią tymi oczami nienaturalnie ciemnymi, pełnymi pożądania.

Dotarło do niego jej polecenie, na szczęście, nie mogła dłużej znieść tego oczekiwania. Chciała natychmiast złączyć dwa spragnione siebie ciała w jedno, a te nieszczęsne resztki garderoby, które mieli na sobie im w tym przeszkadzały. Pozbyli się ich, oczywiście to nie było takie proste jakby się mogło wydawać, zdecydowanie musiała wymienić swoje ubrania na takie bardziej przystępne.

Wreszcie stanęli przed sobą nadzy, już nic nie mogło im przeszkodzić w tym, aby sięgnąć po spełnienie, którego tak pragnęli. Geraldine ponownie wsparła się o komodę, wierzyła w to, że mebel poradzi sobie z ich palącą potrzebą, nie widziała sensu, aby się stąd ruszać, zresztą chciała dostać wszystko od razu. Pociągnęła Ambroise ku sobie, jej dłonie ponownie zaczęły zataczać kręgi na jego plecach, chciała poczuć każdy, najdrobniejszy szczegół jego skóry pod swoimi opuszkami. Całowała go znowu łapczywie, jaby każdy z tych pocałunków miał być ostatnim w jej życiu. Wreszcie zarzuciła mu nogi na biodra, aby naprzeć na jego potrzebę własną, dając do zrozumienia, że dłużej nie wytrzyma, że jest to odpowiedni moment, aby wreszcie dostali to, czego tak bardzo pragnęli.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
07.10.2024, 23:33  ✶  
Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie Morgany zamiast Merlina. Niespecjalnie zwracał uwagę na takie detale. Był umiarkowany w czarodziejskich wierzeniach. Niespecjalnie zwracał się w jedną albo drugą stronę. Za to takie przekonania pasowały mu do jego dziewczyny. Wręcz byłby zdziwiony, gdyby wybrała zwracanie się do legendarnego czarodzieja a nie do kogoś bliższego Morganie, Hekate, Matce Naturze, Potrójnej Bogini lub innej kobiecie. Nie czuł się specjalnie przejęty tym lekkim uprzedzeniem. Raczej uznawał je za detal zgodny z jej charakterkiem, który dobrze poznał i akceptował.
- Oczarujesz ich - zapewnił posyłając jej pokrzepiający uśmiech.
W gruncie rzeczy spodziewał się, że mogła zostać przez nich bardziej zaakceptowana niż on. To nie byłoby wyjątkowo nietypowe. Szczególnie jego macocha była matką dziewczynki i jakimś cudem namówiła męża, żeby poprzestać właśnie na tej dziedziczce. Najpewniej już na stałe, bo od wielu lat nie zapowiadało się, aby Roselyn miała mieć rodzeństwo inne niż przyrodni brat.
- Obawiam się, że może tam nie być ognistej - nieznacznie wzruszył ramionami.
Wiedział, że to nie pocieszenie, ale obiecał Geraldine pełną szczerość i jak do tej pory dotrzymywał tego postanowienia. Do obiadu najpewniej mieli pić niskoprocentowe lokalne alkohole, które lubił jego ojciec. Piwo, cydr, ewentualnie wino. Księżycówka i ognista były raczej jego domeną, z którą nie bywało problemów poza oficjalnymi obiadami, podczas których dopiero na sam koniec pojawiał się kieliszeczek lub prawie pusta szklaneczka czegoś mocniejszego. A to głównie w przypadku męskiego towarzystwa - na nieszczęście Yaxleyówny. W kameralnych warunkach towarzyskich organizowanych przez jego macochę trzymano się niepisanych reguł, które Ambroise bardziej zaliczał do stereotypów.
Powinien przygotować swoją dziewczynę na okoliczność możliwości spicia się dopiero po obiedzie w jego częściach rodzinnej posiadłości. Tu nie miało być problemu z żadnego typu relaksem.
Z powodzeniem mogli zostać na noc spędzając ją otwarcie wspólnie wraz z butelką alkoholu i własnymi preferencjami odnośnie jedzenia. Te na kolacji miało być określone równie mocno co pite trunki. Mógł mieć sugestie, ale ostateczny wybór należał do gospodarzy a Evelyn mogła nie chcieć mu pójść na rękę.
Całe szczęście nie musieli tam spędzać dłużej niż kilka godzin a poza tymi detalami miało być raczej całkiem miło. Macosze zależało na pozorach. Miała być przemiła do momentu ich powrotu do siebie.
- Jeśli to znaczy, że zostaniemy tu na dłużej i nie wypuścisz mnie z łóżka - zasugerował w taki sposób, że nie podlegało wątpliwości, że w takim wypadku mógłby rozważyć chwilowe bycie zakładnikiem Geraldine.
Na tak długo jak byłoby to obopólnie korzystne, czyli prawdopodobnie dłużej niż wypadało. W efekcie prawdopodobnie mógłby pożegnać się z pracą i nieposzlakowaną opinią zawodową, ale w tej chwili był skory co nieco ponegocjować w temacie warunków uwięzienia.
- Całe szczęście ci się nie dałem - stwierdził bezbłędnie, choć to raczej nie była ani jego zasługa ani tym bardziej jej próba postąpienia z nim jak z prawdziwą ofiarą.
Mimo to był to ten rodzaj żartu, który Ambroisa bawił niemalże od początku. Praktycznie od momentu, kiedy doszedł do siebie po tamtym postrzale usiłował obrócić to w przekorny żart. Zabawny głównie dla niego i nikogo więcej. Cóż. Nie zawsze musieli być jednomyślni w tym, co było a co nie było poczuciem humoru. Wystarczy, że dogadywali się w większości innych spraw.
- Nie tak łatwo to stwierdzić, jeśli znasz się na dawkach, panno Yaxley - odrzekł na swoje usprawiedliwienie, bowiem podważanie jego umiejętności było bardzo niskim posunięciem, ale w tym wypadku również wywołało u niego litościwy uśmieszek.
- Przezornie nie biorę od ciebie czekoladek z likierem - przypomniał nawiązując do tego, co co roku działo się w okolicach Święta Zakochanych.
Zdesperowane czarownice sięgały po słodycze nadziewane słabszymi siostrzanymi eliksirami o efektach podobnych do amortencji, ale zazwyczaj działających intensywniej i proporcjonalnie krótko do tego. W Mungu miewali wtedy zastępy podtrutych wariatów gotowych zabić się z miłości, żeby pokazać niedoszłym partnerkom, że żałują wcześniejszego odrzucania względów. Zazwyczaj to byli mężczyźni.
- Ale kawa? Amortencja ma to do siebie, że jest słodka, ale niewyczuwalna dla otumanionych zmysłów - wyjaśnił ten drobny detal, bo wiedziała, że pijał swoją kawę gorzką, więc czuł się w uzdrowicielskim obowiązku nakreślić zasady działania amortencji w napojach. - Nie zauważasz, że kawa jest słodsza niż zwykle za to twoja kobieta już tak. Jest słodka, atrakcyjna, kuszącą, ze wszech miar idealna. W odpowiedniej dawce masz wrażenie, że to naturalna miłość.
Kobiety były lepszymi trucicielkami. Nawet nieświadomymi działającymi z desperacji, poczucia samotności i chęci znalezienia miłości albo strachu przed staropanieństwem. Szczególnie w przypadku tych, których rodziny dawno zaprzestały prób swatania, bo i takie zdarzały się w kręgach osób czystej krwi.
Co prawda Geraldine nie musiała posuwać się do takich zachowań. Ich wcześniejsza przyjaźń w średnio zachęcający sposób uświadomiła Greengrassa, że kobieta mogła mieć całkiem wielu adoratorów. Do tej pory raczej nie poruszał z nią tematu przeszłych związków i przelotnych romansów. Nie chciał czuć się zazdrosny o duchy z zamierzchłych czasów kobiety, aczkolwiek od czasu do czasu i tak krzywił się na tę myśl. Całe szczęście szybko to wypierał, bo w tej chwili należeli do siebie.
Wkrótce mieli to ostatecznie oficjalnie zaznaczyć. Nie było już wątpliwości co do konieczności odwlekania tego. Nie istniały powody, dla których mieliby nie być ze sobą widywani publicznie jako para.
- Wyśmienicie - lubił brzmienie tego słowa w tym kontekście.
Znaczyło, że znowu w czymś się zgadzają. Jak na razie mieli w tym zadziwiającą skuteczność.
- Czy to znaczy, że nie muszę zapewniać cię słownie o tym? Mogę przestać? - Spytał całkiem ochoczo, mimo że nie sądził, że odpowiedź miała być twierdząca.
Tym naturalnie były żywione uczucia. Mimo starań nadal średnio potrafił rozmawiać na takie tematy. Jasne - nie miał nic przeciwko słuchaniu i to nie z uwagi na ego spragnione komplementów a przez szacunek do tego, co chciała mu powiedzieć. W drugą stronę było u niego trochę gorzej. Nie uważał tego za głupie lub niepotrzebne, ale nie niezbędne do udanego pożycia. Był raczej człowiekiem czynu niż słowa.
Miał całkiem spory zakres słownictwa dodatkowo poszerzony przez tamte nieszczęsne dni spędzone nad słownikiem do tłumaczeń z greki, ale w ich rodzimym języku brakowało niektórych określeń. Te przychodzące mu na myśl w chwilach, w których wypadało powiedzieć Geraldine coś czułego nie oddawały tego, co chciał powiedzieć. W ostateczności potrafił z tego wybrnąć, ale nie tak poetycko jak mógłby chcieć.
Był z niego średnio urodzony romantyk a przynajmniej według standardowej definicji. Został dobrze wychowany. Potrafił sam z siebie pomyśleć o kwiatach - akurat bardzo podświadomie, naturalnie i często z uwagi na zielarskie nawyki. Wiedział, kiedy podać jej ramię albo zaoferować pomoc w przejściu po nierównym gruncie. Otwierał i przytrzymywał drzwi i tak dalej. Jedynie dobór odpowiednich słów nie przychodził mu z finezją godną młodego wrażliwego poety.
Wolał gesty mające wpływ na ich związek. Pod tym względem wybierał działanie ponad deklaracje, a gdy je składał to z pewnością, że nie będą bez pokrycia. Tym samym nie zapewniał Geraldine, że zawsze będzie łatwo. Nie miało być. Nie na tym polegało życie, ale zamierzał stać po jej stronie a nie przeciwko niej. Ograniczać kłótnie na rzecz wspólnego frontu, szczególnie że nie do końca umiał przepraszać za porywcze wyskoki, więc miał świadomość, że powinien je ograniczać do minimum. Tylko wtedy mogą być tak szczęśliwi jak tego chciał.
Wolał wybierać wersję, że mieli dużo szczęścia będąc do siebie podobni a nie tę, w której zbytnie podobieństwa charakterów mogli doprowadzać do częstych i zapalczywych konfliktów. To były różowe okulary, ale świadomie przymierzane. Poza tym cieszyło go to, że była w stanie zaakceptować nawet te chwile, kiedy trochę przeginał z poziomem swoich żartów, bo tak - nawet teraz udowadniał, że w dalszym ciągu umie być uszczypliwy i nie stracił przy niej swojego pazura.
- No dobrze. Powiedzmy, że po południu pozwolę ci postrzelać do czegoś w ogrodzie, tylko upewnię się, że nasza szopa daje jakąś ochronę - uniósł ręce w obronnym geście szykując się co najmniej na kuksańca, którego uprzedził nachylając się, żeby zagarnąć usta Yaxleyówny w rozpraszającym pocałunku.
Owinęła go sobie wokół palca, nawet jeśli nie był skory przyznać, natomiast rzeczywiście to działało także w drugą stronę. Umiał zrobić co nieco, żeby odroczyć dalsze komentarze o tym, że jest upierdliwy z tym wytykaniem postrzału ze starej pordzewiałej kuszy, która jakimś cudem zadziałała w rękach Geraldine.
Prócz tego i tak mieli trochę podwórka do uporządkowania, więc jeśli miało im się udać wyjść z domu przed późną nocą (w co wątpił) to mogła mu spróbować udowodnić, że się mylił. Nie ukrywał świadomości tego, że na pewno zabrała ze sobą jakieś swoje zabawki. To także akceptował. Przynajmniej dopóty dopóki dbała o swoje bezpieczeństwo a nie rzucała się na wszystko, co mogło ją zaatakować (nawet, jeśli tego nie zrobiło pierwsze).
W tym momencie życia wydawało mu się, że jest w stanie zaakceptować wszystkie aspekty życia łowczyni u swojej ukochanej. Zdawał sobie sprawę z tego jak wyglądały. Już raz leczył coś, czego mogła nie przeżyć, ale starał się o tym nie myśleć. Pomijał niewygodne fakty. Był utalentowanym i wprawnym ślepcem na kwestie, które mogły być dla niego nieprzyjemne. Wszystko było prostsze, kiedy wiedział, że oboje starają się zgrać swoje style życia. Zdecydowanie nie odziedziczył zdolności jasnowidzenia występującej w rodzinie matki. W innym razie przyjąłby inne nastawienie.
- Przepraszam, jakie nieco? - Tym razem to Ambroise zamrugał dwukrotnie tak jak ona przed chwilą, krzywiąc usta. - Chcę znaleźć ten kwiat, ale mam wrażenie, że trochę godzisz w moją dumę, skoro zdążyłaś uznać, że to byłoby tylko nieco przyjemności niewarte porzucania okazji do zdobycia magicznej rośliny.
Nie takiego zadziwienia oczekiwał, choć nie wątpił, że są w stanie szybko zweryfikować pewne przekonania. Szczególnie, że i tak mieli to w planach a teraz wyłącznie skłoniła go do znacznie szybszego podjęcia decyzji o tym, że nie mieli upewnić się czy rzeczywiście potrafiła dobrze strzelać do celu. Co najmniej do jutrzejszego poranka. Co prawda wypadało, żeby gdzieś pomiędzy zgarnęli torby z ganku i drogi przed domem, ale ubocze miało swoje zalety.
Przede wszystkim nikt nie miał przeszkodzić im w niczym, co planowali robić. Choćby nawet przy przeszkleniu drzwi tarasowych przy wannie, tarasie czy tym małym kawałku plaży, który zapowiadał się na świetne miejsce do obserwacji ryb. Od zeszłego miesiąca całkiem lubił obserwować magiczne ryby. To było bardziej satysfakcjonujące niż mógłby się spodziewać. Być może wciąż mogli dojść do wspólnego wniosku, że będą w stanie jednocześnie poszukać kwiatu paproci i skubnąć odrobinę klimatu ciemnego lasu podczas Lithy.
Zaborczość ze strony Geraldine działała na niego w bardzo właściwy sposób - odpowiedni dla kogoś, kto również nie krył się z własną bardziej pożądliwą stroną. Mniej delikatną, choć w dalszym ciągu nastawianą na to, żeby podkręcać atmosferę między nimi, choć prawdopodobnie nie było już granicy, którą mogliby przekroczyć. Nie w wypadku nich, bo jeszcze w niczym dotyku aż tak się nie zatracał i na niczyjej satysfakcji nie zależało mu tak bardzo jak na tej jej. Chciał, żeby nie powstrzymywała się przed reakcjami. Nie musiała się hamować. To było wręcz niewskazane, bo i tak zamierzał doprowadzić ją do tego, żeby już nigdy nie ważyła się wykorzystać słowa nieco w stosunku do ich zbliżeń.
Nieco nie było satysfakcjonujące.
Nieco nie oznaczało szram od jej paznokci na jego plecach, śladów ust na szyi, bólu lędźwi i niewyspania mimo szumnie zapowiadanego urlopu.
Nieco nie było odpowiednim określeniem na sposób, w jaki całował jej skórę, nachylając się do ucha i pociągając zębami delikatny płatek.
Nieco nie sugerowało, że mógłby kiedykolwiek dojść do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie słyszał właściwego brzmienia swojego imienia, bo dotychczas brakowało w nim tego rozdygotanego, ale nagle bardziej wyrazistego akcentu, który rozbudzał w nim jeszcze większe żądze słyszenia go raz za razem. Właśnie w tym wysokim tonie - trochę mimowolnym, zapraszającym, pełnym niecierpliwości, zaborczym... ...wszystko po trochu.
Nieco nie sprawiało, że praktycznie ignorował wszystko poza ich dwójką.
Nie, nieco do nich nie pasowało.
Nie dało się tylko nieco zrywać z siebie niepotrzebnych ubrań i nieco zasyłać nimi podłogi.
Nieco sugerowało ostrożność, uważność i delikatność, których im wcale nie brakowało, bo mogli swobodnie pozostawić je dla tych innych ludzi. Dla poprzednich właścicieli tego przybytku, którzy co prawda należało im to przyznać: zostawili całkiem ciekawe pole testowe dla sprawdzenia, ile tak właściwie potrzebowali, żeby przestać reagować na siebie w tak żarliwy sposób. Choć prawdopodobnie nie mieli znaleźć tej odpowiedzi. Przynajmniej nie sądził, by mieli.
Pod jego skórą zawsze czaiła się jakaś nieokreślona, nieokiełznana magiczna bestia gotowa zareagować na walkę, jaką toczyli. Cel był wspólny, dążyli do niego bez zawahania i bez zbędnych słów.
Jak wielokrotnie wspominał: był człowiekiem czynów.
Nie deklarował jej niczego, czego nie mógł spełnić w przeciągu kilku kolejnych godzin. Ba, kolejnych minut, bo każde dłuższe oczekiwanie byłoby tylko niepotrzebnym wzbranianiem się przeciwko czemuś, czego nie powinni dłużej odkładać. Szczególnie, kiedy zdecydowanym ruchem pociągnęła go z powrotem na komódkę, oplatając go długimi nogami. Nareszcie bez jakiejkolwiek bariery przed dotykiem skóry. Nie musiała nic mówić, ta cielesna sugestia była dostatecznie wymowna, nie trzeba było nic więcej. W końcu oboje lubili bezwzględnie dostawać to, czego chcieli. A on w tym momencie chciał wyłącznie jej. Nie musiała sugerować dwa razy. Nie było takiej potrzeby, choć nie przeczył, że na usłyszenie tego spomiędzy jej warg również zareagowałby z satysfakcją, ale mieli na to dużo czasu, czyż nie?
Teraz po prostu chciał wziąć to, co nareszcie należało do niego.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
08.10.2024, 12:55  ✶  

- Obyś się nie mylił. - Nie wydawała się być co do tego szczególnie przekonana, ale może faktycznie nie będzie tak źle? Potrafiła się dostosowywać, zachowywać w sposób w jaki od niej wymagano. Oczywiście wolałaby nie przesadzić z udawaniem, wiedziała jednak, że przy pierwszym spotkaniu warto pokazać się z najlepszej strony, nie ma się co oszukiwać pierwsze wrażenie wydawało się być dość istotnym. Później, powoli będzie mogła pokazywać jaka jest naprawdę. Jeśli będzie im dawkować swoją osobowość w małych porcjach powinni się do niej przyzwyczaić. Właściwie to nie miała pojęcia, czy Ambroise przyprowadzał już do nich jakąś dziewczynę, miała nadzieję, że nie wypadnie gorzej od niej, o ile w ogóle taka już była. Był od niej starszy, więc prawdopodobne było to, że był ktoś przed nią. W sumie nigdy go o to nie wypytywała, nie uważała jednak, aby to był odpowiedni moment na takie rzeczy, mieli się tu dobrze bawić, a nie przeprowadzać dogłębne analizy swojej przeszłości.

- Teraz mnie zaniepokoiłeś. - Podczas spotkań w jej domu rodzinnym alkohol wysokoprocentowy lał się litrami. Ojciec lubił gościć swoich przybyszów lokalną księżycówką, zresztą nie bez powodu Geraldine nie wylewała za kołnierz. Nauczyła się pić jak mężczyźni podczas polowań, w których brała udział. Jasne, była szansa, że poradzi sobie bez alkoholu, ale nie wykluczała, że będzie jej się nieco trudniej bez niego rozluźnić. Cóż, poradzi sobie, była skłonna to zrobić. Nie mogło być przecież, aż tak strasznie? Prawda? To tylko kolejna czystokrwista rodzina z którą przyjdzie jej się bliżej poznać, pewnie nie różnili się od reszty. Przynajmniej wiedziała czego powinna się spodziewać. Dostosuje się do panujących warunków, jak zawsze. Tak, musiała nastawić się pozytywnie, bo przecież od tego wiele zależało. Babcia powtarzała jej, że dobre nastawienie to połowa sukcesu, bo dzięki temu ściągała do siebie pozytywną energię, powinna się tym kierować w swoim postępowaniu. Zresztą wiedziała, że Ambroise zrobi wszystko, aby dobrze się tam poczuła, ona zamierzała zrobić to samo w ich rodzinnym domu, nie zmieniało to jednak faktu, że miał trochę łatwiej, bo bywał tam nieraz i znał jej rodziców.

Czuła jednak podskórnie, że to była tylko formalność, nie powinni się tym przejmować. Nikt nie powinien kwestionować ich wyboru, bo nie był zupełnie kontrowersyjny. Należeli do tego samego świata, nie musieli się przejmować tym, że są dla siebie nieodpowiedni. Wiedziała, że mogłoby nie być prosto, gdyby darzyła podobnym uczuciem mugolaka, bo jej rodzice byli całkiem tolerancyjni, ale jednak nie ma się co oszukiwać - była ich jedyną córką, na pewno zadbali by o to, aby trafiła w odpowiednie ręce, w tym przypadku sama o to zadbała. Bardzo dobrze się złożyło, bo wreszcie poczuła, że ma pełną władzę nad swoją przyszłością. Zależało jej na tym, aby nikt nie sugerował jej co ma robić. Miała wiele szczęścia, że wszystko samo się ułożyło w odpowiedni sposób, że los podsunął jej właśnie jego.

- Mogłabym na to pójść. - W takiej sytuacji chyba oboje wygrywali. Całkiem niezłe rozwiązanie. Miała jednak świadomość, że nie mogli sobie pozowlić na to, aby zostać tu zbyt długo. Ambroise w przeciwieństwie do niej miał prawdziwą pracę w której musiał się pojawiać. Na pewno nie mógłby tłumaczyć swojej nieobecności tym, że został zakładnikiem pewnej młodej damy. Szkoda, chociaż może kiedyś faktycznie uda jej się go porwać na dłużej. Ta perspektywa wydawała się jej być całkiem atrakcyjna.

- Nie, nie, to ja nie chciałam ci zrobić krzywdy, inaczej na pewno by mi się to udało. - Wolała wyjaśnić to nieporozumienie. Bawiło ją to, że tak lekceważył jej umiejętności, w sumie to nie widział jej nigdy w akcji więc miał ku temu prawo. Gerry naprawdę była niebezpieczna, jeśli tylko chciała. Potrafiła sobie poradzić ze zdecydowanie silniejszymi od siebie przeciwnikami. Nie tylko magią, jej głównym atutem była siła fizyczna i zwinność. Liczyła na to, że kiedyś pokaże Greengrassowi na co faktycznie ją stać i wtedy skończą się te jego żarty z tego jednego nieudanego strzału.

- To chyba jest ten moment, w którym powinnam się przyznać do tego, że eliksiry nigdy nie były moją mocną stroną. - Tak, zupełnie jej nie szła ta dziedzina magii. Kiedyś, w Hogwarcie doprowadziła do wybuchu kociołka, przez co zamknęli na kilka dni pracownię do eliksirów. Nie znała się też szczególnie na dawkowaniu. Może nie powinna się do tego przyznawać, ale lepiej, żeby miał tego świadomość.

- Nie zwalisz więc tego na amortencję. - Pewnie było to prostszą opcją od pogodzenia się z tym, że to co ich łączyło było naprawdę silnym uczuciem. Zresztą sama na początku nie mogła uwierzyć, że była w stanie poczuć do kogoś coś takiego. Zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że tak już miało być, że i ona mogła się w kimś tak zatracić. Przestała szukać wymówek w postaci dziwnej siły wyższej, po prostu zostali dla siebie stworzeni i tyle.

- Aczkolwiek zapamiętam tę poradę, jeśli lać amortencę to do kawy. - Nie, żeby kiedykolwiek miała zamiar z niej skorzystać, nie sięgała by po podobne metody, nie była przecież, aż tak zdesperowana, zresztą nie  zamierzała szukać innego obiektu zainteresowania, bo ten jej był najlepszym na jaki mogła trafić. Nie musiała sięgać po żadne sztuczki, to po prostu się działo.

- Nie mogę od ciebie wymagać tych słownych zapewnien, aczkolwiek wolałabym o tym nie zapomnieć, a jak przestaniesz mi to przypominać to tak mogłoby się stać. - Nie wymagała od niego niewiadomo jakiej wylewności, sama miała z tym problem. Nie była dobrym mówcą, nie potrafiła mówić o swoich uczuciach. Została wychowana w dosyć szorstki sposób i dopiero uczyła się tego całego wyrażania emocji. Pewnie z czasem będzie jej to łatwiej przychodziło, póki co jednak była dosyć mocno zachowawcza. Też prościej w jej przypadku działały gesty, zresztą przy nim nie potrafiła trzymać rąk przy sobie, co tylko potwierdzało to, co działo się w jej głowie, co robił z jej ciałem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby pragnęła kogoś przy sobie tak bardzo. Wiedziała, że to coś wyjątkowego i zamierzała go o tym uświadamiać.

Nie czuła zresztą, żeby czegoś jej w ich relacji brakowało. Doceniał ją, wiedziała, że darzy ją takim samym uczuciem, jak ona jego. Nie potrzebowała miliona bezsensownych słów, które i tak traciły swoje znaczenie przy czynach. Gesty były ważne, to jak na nią patrzył, nie wydawało jej się tak istotne zapewanienie jej o tym przy pomocy słów.

- Pff, to żadna atrakcja, chyba że tam staniesz z jabłkiem na głowie, wtedy mogłoby mi to sprawić frajdę. - O tak, zdecydowanie to była lepsza perspektywa. Może i Ambroise dzięki temu poczułby dreszczyk adrenaliny, sprawdziłaby też, czy darzy ją zaufaniem i wierzy jej na słowo. Może to była dosyć brutalna próba, ale wiedziała, że nie było szans, aby zrobiła mu krzywdę. Nie ryzykowałaby, gdyby nie miała pewności, że nic mu się nie stanie. Zresztą była to jedna z zabaw, w którą bawiła się z braćmi, kiedy byli dzieciakami, każde z nich nadal żyło, co było argumentem ku temu, że było to raczej nic takiego. Była ciekawa, czy przystanie na taki pomysł, czy faktycznie będzie się upierał w tym, że jej umiejętności nie były wystarczające, bardzo chciała, aby nie wracał do tych żartów, bo nie do końca ją bawiły. Mogła mu udowodnić, jak bardzo się mylił, a cóż, nie oszukujmy się - panna Yaxley lubiła stawiać na swoim i pokazywac innym, że nie mieli racji. Nawet jeśli dotyczyło to tego pewnika, w który nie powinien wątpić.

Nim zdążyła jednak zacząć rozwijać swoją wypowiedź Ambroise zamknął jej usta pocałunkiem. Całkiem dobry sposób na to, żeby ją uciszyć. Punkt dla niego, chyba zaczął wygrywać tę krótką potyczkę słowną. Przyszło mu to nawet lekko.

Rozbawiło ją to, że tak bardzo wziął do siebie jej słowa. Zupełnie nie przewidziała takiej reakcji. Jak widać męska duma była bardzo wrażliwa na pewne uwagi. - To nie tak, znaczy nie do końca to miałam na myśli. - Może źle ubrała myśli w słowa? Prawdopodobnie. - Po prostu nie uważam, że jesteśmy na tyle zdesperowani, że musilibyśmy to robić w lesie, pośród tych wszystkich par. - To nie tak, że przeszkadzały jej zbliżenia w naturze, wiedziała, że czasem pojawiała się tak silna, paląca potrzeba, że nie można było z nią walczyć i musiała zostać zaspokojona tu i teraz, tylko niekoniecznie musieli robić to podczas sabatu, gdzie za każdym drzewem jakaś para poznawała się bliżej. Mieli wiele innych możliwości, zresztą praktycznie ze sobą mieszkali, spotykali się niemalże codziennie, naprawdę nie było potrzeby, aby podczas Lithy świętowali jak każda typowa para. Miała nadzieję, że zrozumie, o co konkretnie jej chodzi, chociaż wydawało jej się, że Ambroise teraz weźmie sobie za punkt honoru udowodnienie jej, jak bardzo się myliła. Cóż, nie było to taką złą opcją, bo przecież i ona na tym korzystała.

To co się między nimi działo, zdecydowanie nie było odpowiednie, aby określić to mianem nieco. Tak, zdawała sobie z tego sprawę, wręcz kajała się za to, że postanowiła użyć tego zwrotu. Szczególnie, że bardzo szybko przekonała się o tym, że to było zdecydowanie dużo więcej niż nieco, to było wszystko.

Miała wrażenie, że w ich przypadku to nie był nigdy tylko seks. Za każdym razem czuła, że jest to coś więcej - totalne połączenie jej i jego podczas którego stawali się jednością. Tak nie wyglądało nieco, to było uzdrawiające i wspaniałe. Połączenie ciał i dusz, o którym kiedyś mogła tylko pomarzyć. Nie, ona nawet nie zakładała, że mogłoby ją spotkać coś takiego, jej marzenia tak nie wyglądały.

Mieli jeden, wspólny cel. Dążyli do osiągnięcia satysfakcji, której nie mogli dostać z kimś innym, przynajmniej ona wiedziała, że nie było takiej możliwości. Nie sądziła, aby spotkała na swej drodze kogoś, kto byłby bardziej jej niż on. Nigdy jeszcze nie sięgała po takie głębokie doznania.

Dała się pochłonąć temu, co ich spalało. Jej usta bezwiednie wędrowały po jego ramionach, szyi, twarzy - wcale nie szukała jego ust, aby złączyć je w pocałunku, chciała pozostawić po sobie ślad obecności, wyznaczyć ścieżkę, którą podążała. Była przy tym zachłanna, nie zamierzała przestawać. Nie mogła się opanować, chciała mieć go jeszcze więcej, czuć jego zapach, napawać się tą bliskością, poczuć go na każdym milimietrze swojego ciała, w każdym zakończeniu nerwów. Właściwie to dążyli sukcesywnie do tego, aby właśnie tak się stało.

Wypełniał ją całą, tak jak tego pragnęła. To było niesamowicie uczucie, któremu nie mogło się równać nic innego, to nie było nieco, to było to, że czego pragnęła. Pełna, dzika, satysfakcja nad którą nie dało się zapanować. Czysty chaos, który ich pochłaniał, tyle, że nie niszczył, budował coś silnego.

Oddychała coraz szybciej, nie panowała już nad tym praktycznie wcale, kilka razy zbyt mocno wbiła mu paznokcie w plecy, ale nie była w stanie zapanować nad swoją siłą, zupełnie straciła kontrolę. Miała nadzieję, że wybaczy jej ten brak delikatności, ale to nie było dla niej teraz ważne. Liczyło się tylko to, że to do czego dążyli było na wyciągnięcie ręki, znajdowali się bardzo blisko od osiągnięcia satysfakcji.

Nie było jej może szczególnie wygodnie, czuła drewno, które wbijało jej się w plecy przy jego każdym mocniejszym napieraniu na swoje ciało, ale to tylko wzmacniało doznania, podobała jej się tak dzikość, która się między nimi pojawiła, jakby wszystko wokół zniknęło, a liczyli się tylko oni spragnieni swej bliskości.

Mruczała jego imię, kiedy poczuła, że jest bliska spełnienia, była gotowa mu je nawet wyśpiewać, wdzięczna za to, że doprowadził ją do tego stanu. Kiedy zbliżali się ku pełnemu zaspokojeniu tego żaru pozwoliła sobie jeszcze mocniej zacisnąć swoje dłonie tym razem jednak na jego szyi, nie chciała wypuścić go z rąk, jeszcze nie teraz, była pewna, że zachwilę roztrzaska się na milion kawałków, i wolała być wtedy w jego ramionach, kiedy już zakończą ten wyczerpujący wyścig ku spełnieniu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
08.10.2024, 18:44  ✶  
- Znasz mnie. Jestem nieomylny - stwierdził z tą rozbrajającą szczerością człowieka, który naprawdę miewał o sobie bardzo wysokie mniemanie.
Nieczęsto wątpił w swoją zdolność oceny sytuacji a wręcz instynktownie robił wszystko, żeby nie dopuścić do siebie możliwości bycia omylnym. W tym wypadku był tego całkiem samoświadomy, szczególnie że ich rozmowa przebiegała w żartobliwym tonie. Natomiast faktem było, że czasami zapierał się przed przyznaniem, że nie ma racji. Przerośnięte ego bywało również znaczącą przeszkodą zniechęcającą niektórych ludzi przed utrzymywaniem relacji. Całe szczęście nie dotyczyło to Geraldine, przynajmniej nie na ten moment.
- To nie tak, że nie będzie żadnego alkoholu - zapewnił po nawet nie niespełna minucie, woląc nie trzymać Geraldine w całkowitym przekonaniu, że będzie zmuszona przechodzić przez to wszystko całkiem na trzeźwo. - Na pewno zaproponują ci cydr bądź wino. Po prostu nie ognistą - wyjaśnił, ściskając jej rękę.
Nie był kompletnie ślepy. Może tego nie komentował, nie chcąc dać dziewczynie do zrozumienia, że mógłby kwestionować jej towarzyskie umiejętności, ale dostrzegał to lekkie podenerwowanie. Uważał je wręcz za całkiem urocze i bardzo naturalne. Uświadamiające go wyłącznie o tym, że dokonał właściwego wyboru partnerki, bo wbrew plotkom i pozorom wcale nie była chłodna i nihilistycznie nastawiona do życia. Wolałby oczywiście, żeby podeszła do tego z równym wyluzowaniem co on, ale tak jak już wspomniał - nie zamierzał zmuszać Geraldine do robienia czegoś, czego nie chciała i wprowadzać jej w środowisko, o którym wiedziałby, że nie potraktuje jej właściwie.
Mieli to szczęście, że naprawdę trudno byłoby o obiekcje i kręcenie nosem. Raczej mogli spodziewać się co najwyżej odrobinę przesady i teatralizacji typowej dla dumnych czystokrwistych rodów. Dopóki jakkolwiek planowali trzymać się konwenansów podczas tych pierwszych spotkań, dopóty wszystko miało pójść względnie gładko. Nawet bez zbawiennego wpływu odpowiednio rozluźniającej dawki ognistej.
- Poza tym to nie tak, że niepowodzenie cokolwiek by zmieniło - dodał, tego także będąc pewnym.
Jasne, trochę by się pokomplikowało, czego Ambroise ogólnie wolałby uniknąć, ale żadne z nich nie było kimś, kto tak łatwo poddałby się cudzej woli. Prawda była taka, że w tym momencie życia, gdyby musiał podjąć bardziej stanowcze kroki to by to zrobił. Reakcja jego rodziny na dokonany wybór miała być wyłącznie tym - reakcją. Subiektywnym odczuciem a nie czymś, co specjalnie robiło różnicę i miało wiążące znaczenie. Oczywiście zbiłoby go z tropu, gdyby ktokolwiek z Greengrassów miał do Geraldine jakieś ale, jednakże to było jego życie. Nie jego rodziny. Szanował więzi rodzinne, pilnował się, żeby nie przynosić wstydu i żeby jego posunięcia nie odbijały się na najbliższych, natomiast w żadnym wypadku nie zamierzał dać decydować za siebie. Obiecał jej swoje pełne zaangażowanie - to było wiążące.
Szczególnie, że pierwszy raz od... ...od zawsze albo od nigdy - trudno było stwierdzić... ... pierwszy raz w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, że się angażuje. Ba. Że już to zrobił. Zaangażował się mimo woli gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami i spotkaniami. Przyszło mu to tak naturalnie, że w rzeczywistości nie spostrzegł zanim to nie było już rzeczywistością a Geraldine nie stała się integralną częścią jego życia. Jeśli ktoś nie był w stanie tego pojąć to nie był ich problem. Oni mieli co do siebie raczej zbieżne przekonania i pewność, nawet jeśli teraz trochę podkoloryzowaną przez różowe okulary.
- Wkrótce? - To była raczej obietnica, deklaracja a nie pytanie.
Skoro mieli własną nadmorską rezydencję powinni spędzić w niej więcej czasu na raz niż tylko długi weekend. Szczególnie, że zbliżało się lato a jemu przysługiwało całkiem dużo urlopu. Oczywiście nie mógł go wziąć tak samowolnie, żeby zostać tu razem już teraz, ale wcześniejsze nawyki miały swoje dobre konsekwencje. Kto jak kto, ale on zwykł raczej magazynować dni wolne i nigdy ich nie wykorzystywać w pełni. Dzięki temu wizja dwóch, może nawet trzech tygodni na koniec lata albo początek jesieni (a może też zimą?) nie była taka nieprawdopodobna. To mógł być kolejny pierwszy raz, kiedy coś z nią robił. Zadziwiające, ile mogło się nagle zmienić w wyniku pozornie niewygodnego splotu zdarzeń.
- Wtedy czy w ogóle? - Prychnął obdarzając Geraldine podejrzliwie powątpiewającym spojrzeniem. - Zastanów się nad odpowiedzią, bo jestem w stanie z marszu wymienić przynajmniej trzy momenty, kiedy nie byłem pewny czy będziesz mnie bić, czy załatwimy to w inny sposób - skomentował na swój sposób wyzywająco, nie kryjąc się z tym, że pewnie preferowałby to drugie rozwiązanie (a także czym ono było, nawet jeśli nie nazywał tego dosłownie), gdyby tylko doszło między nimi do dalszej konfrontacji.
Prawdę mówiąc przy tym, co się między nimi działo, osobliwością było to, że tak zgrabnie unikali angażu w otwarty konflikt. Szczególnie przez tak długo, ile zajęło im dojście do tego, że te całe silne emocje mogli przekuć w coś całkiem przyjemnego i lepszego niż posyłanie sobie pochmurnych spojrzeń i zgryźliwych komentarzy. Ostatecznie wyszło im to na dobre, ale to nie tak, że nie zdarzyło mu się zastanawiać, do czego doprowadziłyby dalsze konfrontacje.
No, dobrze - wydawało mu się to całkiem jasne, co byłoby następnym etapem, natomiast usłyszenie drugiej opinii mogło być całkiem zabawne.
- Od tego masz mnie - skwitował wzruszeniem ramion.
Nie musiała znać się na wszystkim. Szczególnie, że była dobra w wielu innych dziedzinach. Eliksiry nie były czymś, co sprawiało łatwość wszystkim czarodziejom. Wręcz przeciwnie - doświadczenia z oddziału dość jasno wskazywały na to, że większość ludzi nie wyniosła zbyt wiele z lekcji w Hogwarcie. Czemu Ambroise zresztą niespecjalnie się dziwił, bo już za jego czasów były prowadzone w bardzo nieciekawy sposób skutecznie odstraszający młodocianych adeptów magii. Nie sądził, aby zbyt wiele zmieniło się w tym zakresie od czasu, kiedy sam ukończył szkołę. Stażyści zatrudniani w Mungu prezentowali co najwyżej umiarkowanie satysfakcjonujący poziom wiedzy, którego zwiększenie było między innymi w jego zakresie. Między innymi dlatego zgodził się nie być wyłącznie uzdrowicielem - żeby móc dawać choć trochę ciekawe wykłady naprawiające edukacyjne braki.
- Nauczę cię wszystkiego, czego możesz potrzebować w tym zakresie. Od pisania dat począwszy - pozwolił sobie na tę drobną uszczypliwość wycelowaną w kierunku tamtego pamiętnego spotkania na korytarzu Munga.
W gruncie rzeczy chyba mógł powiedzieć, że cieszy się z tej słabej strony u Geraldine. Nie z jej słabości - w żadnym wypadku; wolał być jej największym fanem, natomiast gdyby nie ta nieumiejętność radzenia sobie z eliksirami najpewniej mogliby dalej mijać się podczas wydarzeń towarzyskich nie zamieniając przy tym ani słowa. Jasne. W obecnych okolicznościach należało raczej podziękować kadrze nauczycielskiej z Hogwartu i we własnym zakresie dopilnować, żeby już nikogo nie otruła.
- Tego czego? - spytał niemal od razu, ewidentnie oczekując rozwinięcia myśli błąkających się po głowie Geraldine, bo skoro już powiedziała a to powinna powiedzieć również b.
Takie były reguły. Nie on je ustalał, ale w tym momencie korzystał z ich znajomości. Jak do tej pory nie mówili sobie zbyt wiele. Nie określali się i tego, co mieli w jakichś konkretnych słowach. Owszem - nazywał ją swoją dziewczyną, reagował na to samo w stosunku do siebie, ale nie pogardziłby paroma dodatkowymi detalami. Szczególnie, że sama poruszyła ten temat, dając mu pole do manewru i wyciągnięcia z niej czegoś, co trochę podbudowałoby mu ego.
- Zgadza się - przytaknął w pierwszej chwili, ale niemal od razu zmarszczył czoło analizując myśl, która samowolnie przyszła mu do głowy. - Lepiej tego nie próbuj - nie to, żeby podejrzewał Yaxleyównę o podobne wybiegi; po prostu to było zawodowe spaczenie, które nasunęło mu do głowy interesujący acz niepokojący wniosek. - Zła dawka amortencji może przynieść wręcz przeciwny skutek, szczególnie na osobie, która już jest zaangażowana uczuciowo - stwierdził bardziej do siebie niż do niej, odnotowując sobie w głowie, żeby sprawdzić poprawność tego przypuszczenia w jakimś dogodniejszym momencie.
Oczywiście nie w praktyce. Nie było konieczności uciekania się do żadnych forteli z amortencją czy innym miłosnym narkotykiem. Całe szczęście to, co między nimi było nie krzywdziło żadnej ze stron. Pomimo początkowych wątpliwości było jasne, że darzyli się podobnymi uczuciami, mając zbliżoną wizję przyszłości. Natomiast ich rozmowa wciąż nasunęła mu na myśl coś, co gdzieś mu kiedyś mignęło w którejś z książek, a zawodowe zainteresowanie robiło swoje. Może zmienił podejście do spędzania całego życia w Mungu i na prywatnych wizytach medycznych, ale nadal miał w sobie pracoholiczne naleciałości.
Zresztą nie tylko te zawodowe nawyki musiał analizować pod kątem zmiany.
- Rozumiem - stwierdził całkiem poważnie, kiwając głową wpatrzony w niebieskie oczy dziewczyny. - Daj mi trochę czasu. Zobaczę, co da się zrobić - to była kolejna obietnica - deklaracja, że nie ignorował jej preferencji i miał wziąć pod uwagę konieczność bycia trochę bardziej wylewnym.
Nie do przesady, oczywiście. Widziały gały co brały - znacznie łatwiej mu przychodziło noszenie jej na rękach i fizyczność niż wypowiadanie pięknych słówek, ale jeśli tego chciała, chyba mógł spróbować się przemóc. Starał się mieć bardziej otwartą głowę niż zazwyczaj. Nie chciał popsuć tego, co mają. Być może nie mówił o tym na głos, ale twierdził, że mieli niezwykłe szczęście odnajdując się wzajemnie w tym całkiem popapranym świecie, szczególnie po pierwszych niesnaskach. Pasowali do siebie, potrafili dogadać się bez słów. To nie było coś, czemu łatwo dałby odejść.
Choć nie oznaczało to, że miał chętnie przystawać na wszystkie durne pomysły Geraldine. Stawiał jasną granicę przed jabłkiem na głowie, na którą to propozycję zareagował uniesieniem wzroku w kierunku nieba i parsknięciem.
- Wyglądam ci jak cyrkowiec? - Nie krył zdumienia tym, jak bardzo umiała przeskoczyć z absurdu w absurd. - Oddział wypadków przedmiotowych nie jest miejscem, w którym chcę spędzić weekend - uprzedził, gdyby to nie było wystarczająco jasne.
Mieli zupełnie inne plany, które wolałby zrealizować bez większych przeszkód i przebojów. Tym bardziej, że byli już całkiem blisko możliwości wcielenia ich w życie. Raczej nie zamierzał teraz odpuszczać Geraldine i zapominać o tym, co mu obiecywała, kiedy mierzyli się z chaotycznymi byłymi właścicielami nieruchomości. Tym bardziej, skoro zasugerowała mu, że musi bronić swojej godności i weryfikacji opinii o możliwościach.
Nieco - jeszcze czego.
- Uprawiać seks, panienko Yaxley, nazywaj to po imieniu. Podwinąć sukienkę, zgnieść paprocie, zobaczyć ile nam zajmie powrót i czy w ogóle będziemy w stanie wrócić bez zwracania na siebie uwagi - poprawił ją, bo przecież byli dorosłymi ludźmi, którzy nie powinni mieć żadnego problemu z mówieniem o tym, kim się dla siebie stali i co wynikało z ich relacji.
Nie było żadnej konieczności bycia poprawnym i dyskretnym, szczególnie nie w przypadku mówienia o tym, że jak najbardziej mógł sobie wyobrazić zaciągnięcie jej do tego ciemnego lasu pod pozorem szukania czegoś, o czego istnieniu zapomnieliby praktycznie od razu. Z drugiej strony rzeczywiście nie musieli posuwać się do marnych i powszechnie wykorzystywanych wymówek zachowując się tak, jakby to był jedyny wieczór, podczas którego mogą sobie na cokolwiek pozwolić. Mógł ją wciągnąć w las dosłownie każdego innego dnia. Niekoniecznie w Lithę, kiedy istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś może im przeszkodzić. Niechętnie, ale miała rację.
- Nie w Lithę. Rozumiem - pokiwał głową, wykrzywiając wargi w niezbyt zadowolonym grymasie, ale nie podejmując dalszych prób przekonania Geraldine, że ta Litha to wcale nie był taki zły pomysł.
Rzeczywiście mieli trochę więcej godności.
- Las wciąż wchodzi w grę. Zostaje - uprzedził poważniej, nie pozostawiając tego do dalszych negocjacji.
Prędzej czy później planowali wybrać się na jakąś przechadzkę po lesie. W tym wypadku nawet nie wykluczał, że mogłaby mu pokazać te swoje osławione zdolności łowieckie (byle nie z jabłkiem na jego głowie), o których raz za razem go zapewniała a w które żartobliwie powątpiewał upierając się, że muszą być wymyślone. Szczególnie, jeżeli to miałoby oznaczać te wszystkie inne rzeczy, jakby to pewnie dyskretnie określiła zamiast powiedzieć wprost, że powinni zaopatrzyć się w koc.
Jednocześnie zaledwie kilka następnych chwil wystarczyło, żeby udowodnić, że tak właściwie nie potrzebowali zbyt wiele, żeby sięgnąć po to, czego oboje pragnęli. Prawdopodobnie nawet te nieszczęsne paprocie nie byłyby takie znów najgorsze, gdyby pożądał Geraldine równie mocno, co w tym momencie. A raczej powątpiewał, by to miało szybko ulec zmianie. Wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że cokolwiek z nim robiła, potrafiła jednym skinięciem palca sprawić, że lgnął do niej jak rozgorączkowany szczeniak...
... choć gdyby miał okazję głębiej się zastanowić, zapewne doszedłby do wniosku, że nawet w czasach Hogwartu lub świeżo po szkole nie zachowywał się w ten sposób. Nie był tak spragniony każdego dotyku ani nie wypatrywał tego przeciągłego spojrzenia i warg wydymających się w bezgłośnym zaproszeniu. Całe szczęście nie takim, które musiałby odrzucić, żeby zachowywać się właściwie. Zbyt długo trzymał ręce przy sobie, żeby teraz utrzymać deklarację, że będzie się wobec niej zachowywać jak dżentelmen. Wystarczyła sugestia, że to nie było konieczne, żeby nie zadawał żadnych pytań. Nie musieli o tym rozmawiać, pytać się o pozwolenie na zatarcie granic, uważać na każdy zbyt porywczy dotyk, bo taki nie istniał. Przynajmniej nie dla niego.
Cokolwiek robiła, wciąż było mu mało. Rozgrzane uda i nogi zaciśnięte wokół niego, rozwichrzone włosy przyklejające się do skóry, wijące się na jej smukłej szyi wyginającej się w taki sposób, że tylko głupiec nie sunąłby po niej wargami od czasu do czasu zostawiając ślady zębów.
Nie musiał szeptać jej czułych słówek - na to zapewne też miała nadejść właściwa pora, ale w tym momencie wystarczyło, że po prostu spełnił nieme życzenie... ...nie - żądanie płynące spomiędzy palców wczepiających się w jego skórę, wijącego się języka i zapraszająco rozsuniętych ud, których widok był teraz najlepszym, co mogło na niego czekać.
Gdzieś pomiędzy przyspieszonymi oddechami zlewającymi się w jedno, wciąż pamiętał o tym, żeby unieść ją trochę bardziej, nieco stabilniej usadzając na komodzie zanim całkowicie poddali się pożądaniu, nie czekając już ani chwili dłużej i usiłując znaleźć wspólne tempo.
Nacisk palców wbijających się z paznokciami w skórę pleców wyłącznie dawał mu do zrozumienia, że postępował właściwie, napierając na nią w sposób, jakiego pragnęła. Nie musiała o nic prosić, choć niewątpliwie kiedyś miał nadejść ten moment, kiedy mógłby ją do tego skłonić powolnym rozpalaniem zmysłów, które również dałoby im satysfakcję. Tyle tylko, że odroczoną w bardzo kuszący sposób.
Natomiast nie teraz. Nie, kiedy dopiero zaczynali uczyć się swoich ciał. To byłoby nierozważne. Nie przyniosłoby tego upragnionego nasycenia. Na powolność i czułość miała nadejść pora. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, bo to nie były przecież ich pierwsze wspólne chwile.
Gdzieś tam później między zdyszanymi oddechami i powolnymi westchnieniami powoli wkradała się subtelność. Znacznie większa niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać, pierwszy raz pragnąc spędzać długie godziny tak po prostu leżąc w pościeli i rysując wzory układające się z drobnych pieprzyków na ciele ukochanej kobiety.
To nie była wyłącznie krótkotrwała żądza i nic poza tym. Nie chciał ulatniać się kilka chwil po tym, kiedy osiągali spełnienie, posiłkując się jakąś marną wymówką, żeby wyjść i nigdy nie wrócić. To był inny rodzaj fascynacji - budzącego się przywiązania we wzajemności pragnień i wspólnym dążeniu do tego, by zaspokoić ciała i myśli.
Nie wątpił, że przyjdzie im wracać do domu w atmosferze sprzyjającej powolnemu rozpalaniu zmysłów stanowiącej kontrast do tego, co było między nimi teraz i co (w to również nie wątpił) wcale nie miało ustąpić. Mogli pozwolić sobie na zachowanie równowagi między jednym a drugim. Kiedyś w przyszłości, bo teraz to nie byłoby naturalne.
Przyspieszony, urywany oddech świadczył o przyjemności. Tej samej, która sprawiała, że przymykała oczy, mrucząc jego imię. Wpierw zachęcająco cicho, później w ten sposób, który wywołał dreszcz satysfakcji i błysk w pociemniałych tęczówkach, sprawiając, że ani myślał przestawać. Cholernie lubił jej rozdrgany, śpiewny akcent ujawniający się w tych chwilach, nawet jeśli robiła to mimowolnie a on ani myślał ją o tym uświadamiać. To była ta drobna rzecz, którą zostawiał dla siebie jako słodką zapowiedź większej nagrody, po którą mieli już sięgnąć wspólnie. Ta była wyłącznie jego.
Dokładnie tak jak jego kobieta, wobec której nie krył zaborczości ujawniającej się w każdym zdecydowanym napierającym ruchu, gwałtownym pocałunku i pociągnięciu za jej długie jasne włosy, które w nieokreślonym momencie owinął wokół dłoni, żeby móc całować piersi Geraldine. Przynajmniej do momentu, w którym nie zacisnęła swojej dłoni wokół jego gardła, zmuszając go do uniesienia głowy i posłania jej przeciągłego spojrzenia towarzyszącego pomrukowi spod uniesionej górnej wargi ukazującej białe zęby.
Dostrzegając nadchodzące spełnienie i wyczuwając niekontrolowane drżenie ciała kochanki, przycisnął ją mocniej do ściany, oplatając ją ramionami i ignorując głośne pulsowanie krwi w uszach i wrażenie dechu zapierającego w płucach. Dla niej i tak go tracił.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
08.10.2024, 22:05  ✶  

- Tak, tak, nieomylny i bardzo pewny siebie. - Cóż, nie dało się tego nie zauważyć. Nie przeszkadzało jej to przynajmniej jak na razie, póki nie próbował jej na siłę wpychać swojego zdania i akceptował to, że może mieć inne. Ona również nie należała do osób, które łatwo się naginały, wręcz przeciwnie - usilnie próbowała zawsze przepchnąć swoje opinie. Wiedziała, że prędzej, czy później przez to na pewno dojdzie między nimi do jakiegoś większego spięcia, nie wydawało jej się jednak, żeby to było coś złego. Wręcz przeciwnie, bardzo dobrze, że nie zamierzali się naginać tylko po to, aby sprawić drugiej stronie przyjemność. To dopiero mogłoby być niezdrowe. Nie wydawało jej się jednak, żeby mieli tendencje do gubienia swojego zdania pod wpływem drugiej osoby, nawet tak bardzo bliskiej.

- Czyli zostajemy przy kompocie, jasne, jakoś sobie z tym poradzę. - Nie było to dla niej, aż takie problematyczne. Jasne, z whisky byłoby prościej, ale czyż to nie ona sugerowała mu, że zawsze wybiera łatwiejsze rozwiązania? Nie zamierzała więc narzekać na to, że coś, odrobinę nie ułożyło się po jej myśli. Powinna sobie z tym poradzić bez większych komplikacji, musiała tylko uświadomić sobie swoją wartość. To czasem sprawiało jej delikatny problem. Nie wiedzieć czemu czuła, że trochę odstaje od typowych panien. Tyle, że to właśnie ją Ambroise chciał przedstawić rodzinie, nie żadną inną pannę, może faktycznie nie powinna się niczym przejmować, niczego jej przecież nie brakowało.

Uściśnięcie dłoni przyniosło otuchę, poczuła się jeszcze pewniej. Dodało jej to też pewności siebie. Miał być u jej boku, na pewno nie pozwoliłby się jej skompromitować, czy zrobić krzywdy w jakikolwiek sposób. Nie musiała się bać tego, jak wypadnie, to nie miało zbyt wielkiego znaczenia. Bez względu na te śmieszne konwenanse przecież i tak zrobią swoje, postanowili to przecież jakiś czas temu. Kiedy czarodzieje zaczną ich ze sobą kojarzyć, rodziny też powinny zacząć akceptować tę relację. Nie było innego wyjścia, nie zamierzała pozwolić się wtrącać komukolwiek w to, co ich łączyło. Nikt im tego nie popsuje, na pewno nie dopuściłaby do tego.

- Wiem, nic tego nie zmieni. - Powiedziała bardzo pewnym tonem głosu, bo była o tym przekonana. Nic nie zmieni tego, co się między nimi działo, cieszyło ją to, że Ambroise myśli podobnie. Zgadzali się w bardzo wielu sprawach, niesamowicie jej się to podobało. Nie spodziewała się wręcz, że tak będzie. Mieli bardzo wybuchowe charaktery, lubili się rządzić, czego nie dało się zaprzeczyć. Kiedy jednak chodziło o wspólną sprawę wydawali się być bardzi zgodni. Dobrze, to wróżyło im naprawdę świetlaną przyszłość. O ile nadal będą myśleć w ten sposób. Miała świadomość, że początki związków były często nieco za bardzo kolorowe, ludzie byli skłonni nie zauważać pewnych szczegółów. Wydawało jej się jednak, że oni nie byli taką typową parą, bo znali się długo. Widzieli siebie w naprawdę różnych sytuacjach i przeżyli rozmaite wersje tej relacji. Lubili się, nienawidzili się, przyjaźnili się, a teraz byli w sobie zakochani. Tak naprawdę chyba mieli za sobą każdy możliwy etap, właściwie dobrze, że na końcu przyszło to, co mieli teraz. Dzięki temu co ze sobą przeżyli naprawdę trudno będzie spieprzyć to, do czego doszli.

- Nie znasz dnia, ani godziny. - Tak, skoro spodobała mu się wizja pozostania jej zakładnikiem na pewno zamierzała doprowadzić ten plan do końca. Bardzo podobała jej się perspektywa utknięcia z nim tutaj na dłużej. To nie tak, że nie wystarczała jej codzienność, jednak w tym miejscu mogli mieć siebie więcej, ciągle, nie opuszczać się ani na moment. To było coś zupełnie innego od szarej rzeczywistości. Naprawdę, ale to naprawdę podobała się jej taka perspektywa, musieli ją zrealizować. Teraz już nie było odwrotu, nie odpuści mu tego pomysłu.

- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że w ogóle. - Wzruszyła jedynie ramionami, bo nie miała zamiaru go oszukiwać, wiedział zresztą sam jak wyglądała sytuacja między nimi. W pewnym momencie była naprawdę napięta. Wzbudzał w niej taką złość, jak nikt inny. Te uczucie było bardzo silne, właściwie to od nienawiści do miłości nie było wcale tak daleko, mimo, że były to bardzo skrajne emocje, jedna i druga bardzo silna, potrafiła doprowadzać do szaleństwa. Tylko, czy to faktycznie była nienawiść? Nie wydawało jej się, gdzieś tam zawsze się o niego martwiła, nawet jeśli okazywała to prowokując go nie do końca przemyślanymi zaczepkami. Nie była jednak jedyną winną, on robił jej to samo.

- Tak, idealnie się uzupełniamy. - Przynajmniej w kwestii umiejętności związanych z dziedzinami magii. Tutaj również wydawało jej się, że razem mogą zdziałać naprawdę wiele, bo ich zainteresowania były raczej skrajne, dzięki czemu mogli od siebie czerpać wiedzę. Byli potężniejsi. Nie wiedzieć czemu zależało jej na tym, aby razem tworzyli drużynę nie do pokonania. Wtedy nikt nie mógłby im stanąć na drodze kiedy będa razem próbowali podpalić świat. Czuła, że mogliby naprawdę wiele osiągnąć, jeśli nadal będą ze sobą współpracować. To było dość istotne w ich świecie, musieli nawiązywać nowe relacje, działać, aby utrzymywać swoją pozycję w świecie arystokracji. Wydawało jej się, że razem naprawdę mogą znaczyć wiele.

- Na szczęście te podstawowe kwestie już dawno mamy za sobą. - Pamiętała, że zirytowała ją ta pierwsza dobra rada, którą ją uraczył. Nie lubiła kiedy ktoś się wtrącał w to w jaki sposób działała, tyle, że faktycznie zaczęła się stosować do tej wskazówki i dzięki temu nigdy nie wylądowała ponownie w Mungu, gdyby nie on pewnie taka pierdoła by się powtórzyła. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać była pojętnym uczniem, nie trzeba było jej powtarzać kilka razy, co miała robić. Bardzo szybko stosowała się do rad, które wydawały jej się być słuszne, chociaż pokazywała, że nie są jej do niczego potrzebne.

- Tego co się między nami dzieje. - Prowokował ją do tego, aby wyznała mu o co jej chodziło, nie wiedziała jednak, czy faktycznie była na to gotowa. Wiedziała, że wie, o czym mówi, a jednak próbował pociągnąć ją za język. Typowe. - Tego, że nie chcę cię stracić, nie chcę cię ranić, nie chcę cię kłamać, nie chcę cię dzielić, nie chcę cię zmieniać, nie chcę cię opuszczać, chcę po prostu żebyś przy mnie był, najlepiej na zawsze. - Powiedziała bardzo szybko, niemalże na jednym wdechu, na pewno sporo ją kosztowało wyduszednie z siebie tego wszystkiego, ale chciała, aby to usłyszał, chciała, żeby wiedział, że naprawdę jej na nim zależy, że naprawdę go kochała, chociaż jeszcze nie była gotowa nazwać tego po imieniu. Na to na pewno przyjdzie pora. Policzki jej się zaróżowiły, kiedy dotarł do niej wydźwięk tych słów, ale trudno, nie zamierzała się kryć z tym, co do niego czuła.

- Możesz być pewny, że nie zamierzam. - Wolała nie dotykać żadnych eliksirów, aby przypadkiem czegoś nie popsuć. Miała jeszcze resztke zdrowego rozsądku, wiedziała, że to mogłoby się skończyć różnie mimo tego, że była laikiem jeśli chodzi o przygotowywanie i podawanie mikstur. Nie ma szans, żeby kiedys spróbowała czegoś podobnego, zresztą nie czuła takiej potrzeby. Nie miała zamiaru sprawdzać, jakby się zachował, gdyby podała mu amortencję. To nie było coś, co ją szczególnie interesowało.

- Nie musisz robić nic wbrew sobie. - Wolała to podkreślić, bo to nie tak, że jej czegoś brakowało. Czuła, że jest dla niego ważna i bez tych wszystkich słów, które nie padły. Nie potrzebowała ich, żeby mieć pewność, że chcą tego samego. To nie było istotne, najważniejsze, że stał tu z nią, kupili razem ten choletny domek, wcześniej kupił jej kapcie. Myślał o niej jako o stałej części swojego życia, nawet kiedy byli jeszcze przyjaciółmi. To było wystarczające, nie potrzebowała słownych zapewnien, kiedy ich życie było pełne gestów świadczących o tym, że faktycznie mu na niej zależy.

Zmrużyła oczy, przyglądała mu się dłuższą chwilę, tak właściwie to przeszywała go wzrokiem. - Jakby zmrużyć oczy, to może trochę? - Tak jak się spodziewała nie do końca spodobał mu się jej pomysł z jabłkiem na głowie. Cóż, była niemalże pewna, że tak się stanie. Nie bez powodu to zaproponowała. - Dotarło, chociaż wierzę, że kiedyś zmienisz zdanie, zobaczysz jaka to może być fajna zabawa. - Mrugnęła jeszcze do niego rozbawiona, wiedziała, że nie było szans, aby kiedykolwiek się na to zgodził. Nie mogła jednak przestać wyobrażać go sobie stojącego przed nią z jabłkiem na głowie.

- Nikt nie mówił, że ubiorę sukienkę. - Droczyła się z nim dalej, to nie tak, że miała problem z nazywaniem rzeczy po imieniu, nie była pruderyjna. - Sabat nie jest nam potrzebny do uprawiania seksu. - Powtórzyła za nim, skoro chciał, żeby nazywała rzeczy po imieniu. Nie miała z tym najmniejszego problemu. Wydawało jej się jednak, że nie musieli zaniżać swoich standardów, jasne, kto wie, czy nie zadziałałby na nich nastrój tego wydarzenia, jednak na pewno nie byłoby to jej priorytetem, wolałaby się gdzieś z nim zaszyć ze świadomością, że nikt im nie przeszkodzić. Wtedy faktycznie mogłaby się w pełni rozkoszować tym, co miał jej do zaoferowania.

- Tak, las może zostać, jak najbardziej. - Nie miała nic przeciwko temu, wcale. Wręcz przeciwnie, spodziewała się tego, że dojdzie do tego prędzej, czy później, że pojawi się ta nagła paląca potrzeba, którą będą musieli zaspokoić. Miała wrażenie, że przy nim zupełnie nie potrafiła panować nad zmysłami, wystarczyło, że jej dotknął, a ona zaczynała wariować, musiała dostać go całego, od razu. Nie umiała się temu przeciwstawić, to uczucie było bardzo silne i palące. Trochę jak pierwotna potrzeba, która wypełniała jej ciało. Nigdy jeszcze nie spotkało jej coś podobnego, nigdy nie szalała tak na niczyim punkcie. Nie miała pojęcia, co zrobił z nią Ambroise, ale na pewno było to coś poważnego. Czuła, że ją opętał. Nie potrafiła wyobrazić sobie swojego życia bez niego. To naprawdę było dla niej nowe. Zupełnie nie znała podobnego uczucia, nie czuła jednak, aby było to coś złego. Nie próbowała z tym walczyć, oddała się temu i pozwoliła, aby ją wypełniło. Chciała w nim utonąć, tak po prostu. Nie miała zamiaru rozkładać tego na czynniki pierwsze, po prostu zaakceptowała to silne uczucie, które się między nimi pojawiło. Nie wydawało się jej słusznym walczenie z czymś takim. Szczególnie, że pamiętała, jak wiele kosztowało ją ukrywanie jej uczuć przed nim i przed sobą, wtedy kiedy wyznaczyli sobie niewidzialną, nieprzekraczalną granicę. Na szczęście to już było za nimi, nie musiała już się pilnować na każdym kroku, mogła robić to, na co miała ochotę. To było niesamowite, wspaniałe, spełniało jej wszystkie oczekiwania, chociaż czy w ogóle miała jakieś oczekiwania? Chyba nie, poza tym, żeby zawsze był przy niej, w sumie to całkiem spore, póki co jednak wydawało jej się, iż on chciał tego samego. Przynajmniej o tym świadczyły wszystkie jego gesty, mogli być spokojni, cieszyć się tym, co udało im się aktualnie stworzyć. Tak, nie zamierzała robić nic innego, tylko brać z tego garściami, nawet jeśli miałoby trwać wiecznie, nie sądziła bowiem, że kiedykolwiek uda jej się nim w pełni nasycić, ciągle było jej mało.

Na szczęście nie musieli się hamować. Wszystko czego pragnęli było na wyciągnięcie ręki, zresztą, gdy tylko znaleźli się w chatce po to sięgnęli. Nie potrzebowała czułych słówek, powolnych pieszczot, które powinny doprowadzić ją do czerwoności. To było zbędne, przynajmniej teraz. Potrzebowała czegoś innego, tego, co właśnie od niego dostała. Przyspieszonych oddechów, ciał, które nie mogły przestać do siebie lgnąć, zmrużonych oczu w których lśniło czyste pożądanie. Nie chodziło tylko o cielesność. Te doświadczenie było znacznie inne. Potężniejsze, płomień który się między nimi pojawił nie był ulotny, nie miał ich strawić, tylko się utrzymać, kiedy osiągną cel, miał ich ogrzać podczas wypełnionych niebezpieczeństwem bezgwiezdnych nocy. To nie było ulotne.

Nie było w niej wstydu, wręcz przeciwnie, nie miała problemu z tym, aby przyznać, że czuje rozkosz, nie zwalczała mocy pożądania, tylko sięgała po więcej, chciała nasycić tę żądzę oszalenia. Nie pokazywałaby tego przed kimś innym, raczej starała się trzymać emocje na wodzy, nie przeżywała wszystkiego aż tak mocno. Tutaj jednak mogła przekraczać wszystkie granice, a raczej w ogóle ich nie wyznaczała, to nie miało żadnego sensu, wiedziała, że gdyby to zrobiła to i tak w ciągu kilku minut zostałyby zniszczone.

Współgrali ze sobą idealnie, nie mieli problemu z tym, aby dać sobie dokładnie to, czego potrzebowali. Ich ciała wydawały się znać doskonale. Wiedziały, gdzie i jak powinny się dotykać, aby sprawić sobie największą rozkosz. Miała wrażenie, że zna ją jak nikt inny.

W tej chwili chciała jak najszybciej osiągnąć satysfkację, poczuć spełnienie. Nie sądziła, że delikatność im w tym pomoże, nie kiedy potrzeba była, aż tak bardzo paląca.

Wygięła się w łuk, kiedy pociągnął ją za włosy i poczuła ciarki, które przechodziły jej przez całe ciało. To potęgowało mrówienie, które pulsowało w niej od kiedy ich ciała stały się jednością. Wiedziała, że zbliżają się ku temu, aby wreszcie poczuć spełnienie, którego tak oczekiwali. Jego kolejne gesty tylko przyspieszały ten moment, który zbliżał się nieubłaganie.

Szukała ustami jego warg, gdy przycisnął ją mocniej do ściany, chciała je złączyć w pocałunku, tym razem jednak nie takim zaborczym, zdecydowanie bardziej delikatnym, niepasującym do tego, co przed chwilą się wydarzyło. Mogli dzięki temu uspokoić oddechy i przedłużyć tę chwilę, która ich połączyła. Nie miała zamiaru póki co opuszczać jego ramion, chciała trwać z nim w tym dotyku. Czuła, że ma przy sobie swój cały świat i nie zamierzała go w tej chwili wypuszczać z rąk.

Nogi jej drżały po wysiłku, który doprowadził ich do spełnienia, oddychała już jednak powoli, serce zaczynało wracać do swojego typowego rytmu. Oczy jednak nadal miała zamglone, pewnie jeszcze chwilę jej zajmie, aby dojść do siebie po tym, co przed chwilą osiągnęli.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
09.10.2024, 00:56  ✶  
Gdyby był w stanie przyznać sobie order za domniemane zasługi to teraz pewnie nadeszłaby ta podniosła chwila.
- Tak zwana dobra partia - napuszył się w pełni świadomy tego jak to absurdalnie wygląda. Między innymi dlatego to robił, chciał wywołać uśmiech na jej twarzy. To był dobry dzień. - Sama mnie w tym utwierdzałaś - dopowiedział w dalszym ciągu w tym samym rozbrajająco lekkim tonie, nachylając się, żeby zakończyć wypowiedź konspiracyjnym szeptem. - Stworzyłaś tego potwora - to mówiąc roześmiał się krótko, szczekliwie, po czym wzruszył ramionami. - Nie uciekniesz od konsekwencji własnego postępowania. Mam świetną pamięć do rzeczy, o których mnie zapewniałaś. Najlepszy kawaler w towarzystwie, taki ideał, że panny się oglądają... ...mówić dalej?
Nawet nie musiał zbyt wiele dodawać. Wystarczyło, że ona również pamiętała ich niezręczną, przyjacielską wymianę komplementów. Teraz brzmiącą jak zabawa w podchody a nie próby manewrowania po grząskim gruncie. Z biegiem czasu to zaczęło być śmieszniejsze. W obliczu tego, co teraz mieli można było przyrównać ich do dwójki niepewnych szczeniaków. Całe szczęście to było już za nimi.
- Na ich nieszczęście to dobro narodowe zostało ściągnięte z rynku - skwitował z uniesieniem brwi, czując się całkiem rozbawiony poziomem swoich własnych żartów, nawet jeśli już widział, że Geraldine żałuje tamtych pochopnie wypowiedzianych opinii.
Greengrass nie wiedział czy spodziewała się, że może kiedyś dostać nimi rykoszetem. Odnosił wrażenie, że prawdopodobnie tak, ponieważ sam w przeszłości wypowiedział kilka stwierdzeń, na których wyciągnięcie nadal czekał - chwilowo dyskretnie mu ich nie wypominała. On nie był tak łaskawy. Jednakże wszystko, co robił w tym momencie miało wyłącznie dobrą intencję. Chciał rozluźnić atmosferę, dać dziewczynie do zrozumienia, że mają za sobą dużo bardziej skomplikowane problemy od dwóch wizyt rodzinnych. Skoro poradzili sobie z uporządkowaniem ich stosunków to teraz powinno być już tylko łatwiej.
- Nie zapominaj, że przecierasz całkiem nowe, jeszcze nieprzetarte szlaki - przypomniał (kompletnie niepomny tego, że to tak właściwie pierwszy przekaz informacji) zachęcająco, wkładając trochę wysiłku w to, żeby posłużyć się ładniejszym porównaniem od zwykłego pamiętaj, że jesteś pierwszą osobą, którą oficjalnie przedstawiam rodzinie, zrób z tym tak wiele ile chcesz.
To mogło być wyzwanie na miarę prawdziwej łowczej, wystarczyło wyłącznie potraktować to w odpowiednim kontekście i zamienić zbyteczne obawy w przyjemną adrenalinę. A przynajmniej tak sądził, bo dla niego to nie było aż tak skomplikowane, skoro znał jej bliskich i był z nimi w dobrych, choć do tej pory czysto zawodowych relacjach. Ona przynajmniej mogła mieć pewność, że zostanie potraktowana może ze zdziwieniem, ale również raczej z ulgą, że się pojawiła.
- Jeśli odpowiednio to rozegrasz może jeszcze z naszej dwójki to zostaniesz ich ulubionym członkiem rodziny - powiedział to całkiem lekko, jakby wcale nie sugerował Geraldine, że z powodzeniem może go wyprzedzić w wyścigu o względy pozostałych Greengrassów, jednocześnie mimochodem wplatając w to kolejne daleko idące zapewnienie o swoich zamiarach.
Nic z tych rzeczy. Wcale.
Zresztą nawet tego nie dostrzegał, przyjmując za pewnik to, że mając takie a nie inne intencje to była tylko kwestia czasu, żeby poznać się od każdej możliwej strony i podjąć dalsze naturalne decyzje, szczególnie że nie wyobrażał sobie stracić tego, co zaczęli budować. Całe szczęście nie musieli się z tym przesadnie spieszyć - mogli skorzystać z dokładnie takiej ilości czasu, jakiej potrzebowali i chcieli. Byli młodzi - przynajmniej we własnych oczach, bo według niektórych kryteriów oboje dawno wkroczyli w wiek sugerujący rychłą zgubę rodzinną.
W wieku dwudziestu siedmiu lat dla co poniektórych ciotek był już starym kawalerem o wątpliwej przyszłości. Na jego korzyść działała wyłącznie kariera zawodowa i to, że wobec tego miał mieć dużo czasu, żeby mogły pisać do niego swoje żądania wizyt domowych. Magiczna granica leżała prawdopodobnie gdzieś między dwudziestym dziewiątym a trzydziestym pierwszym rokiem, toteż była dla niego jeszcze nikła nadzieja, ale topniała w oczach.
Młodszy się nie robił, ale przynajmniej dzięki temu mógł z powodzeniem stwierdzić, że być może uda mu się kogokolwiek zaskoczyć. Nie, żeby jakoś specjalnie mu na tym zależało, ale mógł mieć odrobinę satysfakcji z dania starym ciotkom do zrozumienia, że ich kurzajki musiały być problemem kogoś innego.
Na ten moment to w zupełności wystarczało. Mieli się razem pokazać, zaprezentować i zadebiutować w nowych rolach. Z całą resztą mogli dać sobie całkiem sporo lat. To było całkiem uspokajające. Zdecydowanie napawało go optymizmem.
- To obietnica?
Zdecydowanie wolał, żeby to była obietnica niż groźba, szczególnie że kryła w sobie niezmiernie dużo zachęcających podtekstów. Nie mogła być groźbą, nawet bardzo słodką.
- Nie potrzebujemy takich kłamstw - przyznał bez wahania, rozkładając ręce wnętrzami do góry. Totalna szczerość, tak? - To prawdopodobnie byłby jeden z najlepszych wściekłych seksów w naszym wspólnym życiu. Trochę szkoda, ale nie weryfikujmy tej teorii - podkreślił znacząco.
Jasne, mieli się kłócić i godzić na różne sposoby. Nie wykluczał przy tym właśnie tego, o czym rozmawiali, natomiast wolał unikać tak zaognionych sporów jak tamten wrogi epizod. To nie było nic przyjemnego, nie był masochistą. Szczególnie, że wielokrotnie żałował tego jak potoczyły się tamte wydarzenia prowadzące do niepotrzebnego konfliktu. Wspominanie samej sytuacji nadal nie było wygodne i raczej unikał mówienia o zdarzeniu. Prawdę mówiąc odkąd zaczęli ze sobą rozmawiać, jeszcze na długo przed tym jak wykluczyli możliwość dalszej ułomnej przyjaźni, wygodnie ani razu nie poruszył tematu Rosiera ani nie zamierzał przyznać się do tego, że być może trochę przesadził z odpychającą reakcją. Nic z tych rzeczy. Tu miał swoją dumę - głupią czy nie; nie jemu było decydować, bo on nazwałby ją po prostu godnością.
W tej kwestii byli do siebie raczej bardzo podobni. Ona nie zawsze przyjmowała wszystkie uwagi i wskazówki, on nie zawsze przyznawał, że były nie do końca właściwe i że tak naprawdę mógł je sobie darować. W drugą stronę było raczej dokładnie tak samo. Najważniejsze, że mogli z tym pracować rozumiejąc się w specyficzny sposób. Naprawdę mogli wspólnie wiele osiągnąć. Greengrass nie miał wobec tego żadnych wątpliwości. To, co było między nimi nie należało do normalnych, standardowych, bezpiecznych, łatwych do określenia. A przynajmniej on nie umiał tego w żaden sposób nazwać. Geraldine spróbowała.
- Wobec tego nigdzie się nie wybieram - zapewnił poważnie, przy czym mimowolnie przełknął ślinę, wpatrując się prosto w jej błyszczące oczy i niekontrolowanie kiwając głową.
Zagięła go tą pospieszną wypowiedzią, którą wyrzuciła z siebie. Na jego własne życzenie, ale sam nie spodziewał się, że zareaguje na to w ten sposób. Trochę nerwowy i powodujący nagły ścisk w żołądku oraz w gardle. Z drugiej strony ostrożnie radosny i pozbawiony wątpliwości, bo mówiła szczerze - czuł to i widział. Jedynie nie miał pojęcia, co więcej powinien odpowiedzieć. Reakcja była wskazana, ale Ambroise poczuł pustkę w głowie, która wcale nie chciała myśleć nad doborem odpowiednich słów. Była żenująco pozbawiona myśli. Pozostało mu wyłącznie mieć nadzieję, że dziewczyna nie potraktuje tego jak potwarz i nie będzie mieć mu tego za złe. Był fatalny w opisywaniu rzeczywistości w sposób chociaż w niewielkim stopniu zbliżony do tego, co czuł wewnątrz.
- Nic nie muszę, chcę - stwierdził w końcu, żeby dać jej do zrozumienia, że to nie było w żadnym stopniu proste, ale nie miało trwać wiecznie a jedynie potrzebował trochę więcej czasu, żeby przyzwyczaić się do konieczności przełamania się do rozmów o uczuciach.
No cóż. Przynajmniej mieli dowód na to, że faktycznie nie poiła go amortencją. Widział ludzi pod wpływem eliksirów miłosnych i większość z nich nie miała żadnych oporów przeciwko bredzeniu nawet najbardziej żenująco przesłodzonych tekstów. On ewidentnie zachowywał się jak z przeciwległego bieguna dla zakochanych idio... ...czarodziejów - jemu odcinało zdolność wypowiedzi.
Nie przyznałby tego przed Yaxleyówną. Właściwie to niechętnie dopuszczał tę możliwość we własnej głowie, ale możliwe, że czuł się z tym trochę jak błazen z cyrku. Tyle tylko, że to nie oznaczało chęci kładzenia sobie jabłka na głowie i patrzenia, co stanie się z wystrzelonym bełtem. Ufał jej rzecz jasna, ale miał swoje granice głupich zachowań i raczej nie planował wprowadzać aż tak diametralnych zmian w swoim życiu. Wystarczyło, że przewróciło się powyżej dziewięćdziesięciu stopni i zaczynało nachylać się ku stu osiemdziesięciu. Zbyt wiele nowości mogło sprawić, że zatoczy pełne koło - niechcianą trzystasześćdziesiątkę. Na tyle był samoświadomy.
- Ha. Ha. Bardzo śmieszne, Yaxley - stwierdził z przesadnym spokojem wznosząc oczy ku niebu i biorąc głęboki, teatralny wdech. - Dam ci znać, jeśli kiedyś postanowię zostać Bellem. Będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie - klasnął językiem o podniebienie. - Liczę, że wtedy zastrzelisz mnie zamiast wypełniać papiery do Lecznicy Dusz - tak, prawdopodobnie wolałby, żeby nie trafiła (szczególnie, że nadal nie wierzył w jej strzelanie) niż posłała go do miejsca pełnego innych wariatów.
Wystarczyło mu pracowanie w Mungu i niemal codziennie zadawanie się z niespełna rozumu czarodziejami, dla których Episkey! i pierwszy lepszy eliksir leczący były odpowiedzią na wszystko. Nie. To nie było takie proste. Wręcz przeciwnie. Często robiło więcej krzywdy niż pożytku, ale przynajmniej dzięki temu Ambroise miał pracę. Dużo, naprawdę zajebiście dużo pracy, o której powoli przestawał myśleć w kontekście swojej jedynej żony i najstabilniejszej kochanki. To była miła nowość i odmiana. Móc myśleć w ten sposób o drugim żywym człowieku, trzymając tę osobę w ramionach i mogąc napawać się jej obecnością.
- To debiut towarzyski? - Wbrew pozorom nie pytał. To było całkowicie retoryczne. - Sukienki, wianki, podwiązki, co tam jeszcze - zasugerował, bo zdecydowanie wyczerpał listę rzeczy, które przychodziły mu do głowy. - Łamiesz mi tym serce. Miałem cię za tradycjonalistkę - dodał ze skrzywieniem, bo ewidentnie opatrznie go zrozumiała.
W żadnym razie nie chodziło mu o całkowity brak szacunku do tradycjonalistycznych wartości i tym samym pozbawienie się wszelkiej satysfakcji z dnia sabatu. Jedynie o powstrzymanie się z tym do powrotu do domu. Może z ewentualnym niewielkim wstępem przed wyjściem do ludzi. No cóż. Przynajmniej kulturalnie nie zaprzeczyła nowemu warunkowi, jaki postawił. Całkowitego wykluczenia lasu raczej by nie przepuścił.
Nawet, jeżeli odhaczenie tego miejsca nie było chwilowo na liście jego priorytetów. Mieli meble do wypróbowania, dom do ochrzczenia. Nie to, żeby odnosił wrażenie, że miało upłynąć zbyt dużo wody zanim postanowią rozważać nowe możliwości. Nie spodziewał się tak rozległego w czasie spełnienia dotychczasowych obietnic, po których z pewnością mieli mieć jeszcze niezliczone świeże i inspirujące pomysły. Jak do tej pory raczej nie stronili od spędzania razem czasu na czymś więcej niż tylko gadaniem. Tak właściwie to nie było tak, że całkiem nie rozmawiali, ale dyskusje nie należały już do ich priorytetów stanowiąc znaczący kontrast z tym, co było jeszcze miesiąc czy dwa wcześniej. Wtedy wyczerpali dostatecznie dużo słów, żeby teraz nie musieć z nich korzystać.
To miało ulec zmianie... ...kiedyś, bo nie było żadnym priorytetem. Znajdowało się gdzieś na samym końcu, wyparte przez pasję i sprowadzone przez pobudzone zmysły do zbędnego minimum.
Wiedzieli, czego wzajemnie potrzebują. Mieli to osiągnąć zdecydowanie prędzej niż później. Przynajmniej za tym pierwszym razem, który w żadnym wypadku nie miał być ostatnim. Służył raczej jako zapowiedź. Wyśmienita prognoza na rozwój dnia.
Ciężko łapiąc oddech, oparł czoło o jej pierś przymykając przy tym oczy i rozkoszując się uczuciem lekkości, mimo jednoczesnego fizycznego wyczerpania. To było słodko-gorzkie wrażenie spełnienia. Bardziej słodkie, ale równocześnie wypalające - w tym osobliwie pożądanym sensie. Nie czuł się uprawniony do przerywania ciszy między nimi. Wręcz przeciwnie, delektował się brzmieniem oddechu Geraldine i szybszym ruchem jej klatki piersiowej, choć jednocześnie bardzo powoli opuścił ręce po jej plecach, zatrzymując się gdzieś w okolicach talii kobiety. Delikatniej, czulej rysując palcami małe kółeczka na ciepłej skórze. To był jeden z tych momentów, które mogły po prostu trwać, dopóki nie postanowią inaczej.
Mimo to powoli uniósł wzrok, nie powstrzymując uśmiechu cisnącego się na twarz i czułości, z jaką nachylił się ku jej ustom, powoli sięgając, żeby pomóc Geraldine płynnie zsunąć się z komody na przyjemnie chłodną podłogę, podtrzymując ją w pasie mimo własnych drżących nóg.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
09.10.2024, 11:48  ✶  

- Coś czuję, że szybko tego nie zapomnisz. - Przewróciła jedynie oczami, wiedziała, że będzie bardzo często wracał do tych wypowiedzianych przez nią wcześniej słów. Sama do tego doprowadziła, to chyba było najgorsze. Nic nie mogła jednak z tym zrobić, wtedy było między nimi dziwnie i próbowała w jakikolwiek sposób to uporządkować. Jakoś sobie z tym poradzi, to napuszenie było jednak całkiem zabawne. - Zresztą nie wydaje mi się, aby moje słowa miały, aż takie znaczenie i bez nich wydajesz się być bardzo pewien swoich atutów. - Tak, nie brakowało mu pewności siebie, zresztą nie ma się, co dziwić. - I nie, nie musisz kontynuować, obejdzie się. - Bardzo dobrze pamiętała to wszystko, co mu powiedziała, nie musiał jej o tym przypominać.

- Zdaję sobie sprawę z tego jaką jestem szczęściarą.- Wolała to podkreślić, żeby nie brnęli dalej w ten temat. Jednak całkiem skutecznie odsunął jej myśli od tych spotkań, które mieli odbyć w najbliższym czasie.

Trochę podziwiała go za ten samozachwyt, zdecydowanie ona nie należała do osób, które miały tendencje do mówienia o sobie w ten sposób. Brakowało jej tej pewności siebie, przez to bardzo często po prostu udowadniała czynami swoją wartość, to była jej metoda. Lubiła pokazywać na co ją stać, nie musiała sięgać po słowa.

Przypatrywała mu się przez chwilę, nieco zdziwiona. Nie spodziewała się bowiem, że dla niego to też będzie pierwszy raz. Wydawało jej się, że powinien mieć już jakieś doświadczenie związane z przyprowadzaniem dziewcząt do domu. Był od niej starszy, spodziewała się więc, że to już jest za nim. W sumie dzięki temu poczuła się nieco pewniej, musiała być dla niego w pewien sposób wyjątkowa, skoro to akurat ją chciał przedstawić swojej rodzinie. Na pewno nie zrobiłby tego pochopnie, skoro wcześniej się na to nie zdecydował. Trochę podbudowało to jej ego.

- Może faktycznie nie będzie tak źle, potraktują mnie jako ratunek. - Przed jego statusem kawalera. Miała świadomość, że po przekroczeniu pewnego wieku rodziny mogą robić się nieco zbyt wścibskie, oraz, że mogą próbować się wtrącać. U kobiet ta granica wieku przesuwała się jeszcze niżej. Nie do końca to akceptowała, te konwenanse nigdy do niej nie przemawiały. Zmuszanie do zamążpójścia tylko po to, by uniknąć staropanieństwa. Mimo swojego dosyć specyficznego jak dotąd podejścia do relacji, czy związków wierzyła w małżeństwa z miłości, wydawało jej się, że mogłoby ich być zdecydowanie więcej, gdyby rodziny dawały swoim dzieciom więcej czasu na znalezienie odpowiedniego kandydata. Aktualnie większość musiała godzić się na to, że dostawała kota w worku, nigdy nie wiadomo, czego powinni się spodziewać.

- Nie zamierzam walczyć o status ulubionego członka rodziny. - Miała być jego ulubionym człowiekiem, a nie ich. Na tamtym w ogóle jej nie zależało. Nie potrzebowała niewiadomo jak wielkiej sympatii, wystarczyło, żeby pogodzili się z tym, że Ambroise stał się jej. Zresztą oni razem kiedyś mogli stworzyć swoją rodzinę, to wydawało jej się zdecydowanie bardziej atrakcyjne od dołączania do tej, która już istniała. Zaczęła o tym myśleć przez to, że powiedział o tym w ten sposób, jakby faktycznie mogli być rodziną. Były to bardzo daleko wybiegające plany na przyszłość, ale ich nie wykluczała. To było dla niej kolejną nowością, bo jeszcze kilka miesięscy temu nawet nie zakładała, że mogłaby być z kimś na stałe. Nie wydawało jej się, aby sposób na życie który wybrała nadawał się do tego, by myśleć w ogóle o takich rzeczach. Jak widac punkt widzenia zależał od punktu siedzenia. Teraz nie odrzucała takiej możliwości, ba zaczynała naginać swoje przyzwyczajenia, aby móc się chociaż nieco dostosować, a to było wiele, przynajmniej jak na nią.

- Tak, obietnica, kolejna. - Pojawiało się ich coraz więcej, nie przerażało jej to wcale. Zamierzała dotrzymać ich wszystkich i spełniać je, każdą po kolei. Zaskoczy go kiedyś i przywiezie tutaj na dłużej, jedynym mankamentem tego planu było to, że będzie się musiała zorientować, jak wygląda jego grafik, więc nie do końca będzie mogło to być niespodzianką, a szkoda, bo przecież obiecała mu też to, że będzie go zaskakiwać. Jakoś pewnie uda jej się to obejść, będzie musiała przygotować plan, co również nie było dla niej czymś prostym do zrobienia, bo zazwyczaj po prostu robiła to na co miała ochotę w danej chwili, będzie musiała nieco zmienić przyzwyczajenia - znowu.

- Cóż, może jeszcze będziemy mieli szansę to sprawdzić, chociaż wolałabym jednak unikać takich sytuacji. - Nie seksu, oczywiście, ale tej wściekłości, którą wtedy do niego czuła. Nie do końca odpowiadało jej to, jak się wtedy traktowali. Czuła, że nie powinni byli podążać tą ścieżką, na szczęście mieli to już za sobą. Nie zamierzała doprowadzać do podobych sytuacji w przyszłości. Wiedziała, że kłótnie w ich przypadku były nieuniknione, ale wolała, aby wyjaśniali sobie wszystko od razu, nie chciała marnować kolejnych lat na niepotrzebne niesnaski. Potrafili żywić urazę bardzo długo, miała nadzieję, że nigdy tego nie powtórzą. Zresztą wcale nie przeszkadzało jej to, że nie wracali do tych nieprzyjemnych chwil, zdecydowanie wolała się cieszyć tym dobrym czasem, na nim skupić i z niego brać jak najwięcej.

A brała ile tylko mogła, cieszyła się każdą spędzoną wspólnie chwilą, jakby bała się, że kiedyś może go przy niej zabraknąć, chociaż nie dawał jej ku temu powodów. Gdzieś tam zawsze pozostawała jednak ta doza niepewności, co jeśli kiedyś mu się znudzi, jeśli nie będzie jej już chciał? Te obawy pojawiały się rzadko, ale nie potrafiła się ich całkowicie pozbyć. Za bardzo jej na nim zależało.

- Wspaniale. - Nic więcej nie potrzebowała, to zapewnienie jej wystarczało, zresztą przecież postanowił ją przedstawić rodzinie, nigdy jeszcze tego nie robił, to też wiele dla niej znaczyło. Te wszystkie gesty po które sięgał. Wiedziała, że jest dla niego kimś i nie musiał określać tego po imieniu. To było zbędne, sama nie spodziewała się po sobie takiego wybuchu szczerości, jednak chciała, żeby wiedział o tym, że i on dla niej wiele znaczył, że to co zaczęli razem stwarzać zaczynało być sensem jej życia. Może była to dosyć brutalna prawda, bo nigdy nie spodziewała się tego, że kiedyś ktokolwiek stanie się jej centrum wszechświata, ale to się działo i nie miała zamiaru udawać, że wcale tak nie jest.

- Jeśli chcesz, to zupełnie inna sprawa. - Nie zamierzała na niego naciskać w żaden sposób, zmieniać tego, jaką był osobą. Zaakceptowała go i chciała w swoim życiu dokładnie takim, jakim był. Nie mogła wymagać od niego tego, że będzie robił coś wbrew sobie. Skoro jednak chciał to zmieniało postać rzeczy, właściwie ona też chciała być innym, lepszym człowiekiem dla niego. Co te dziwne uczucie potrafiło zrobić z ludźmi...

- Jasne, nie ma sprawy, chętnie skorzystam z tej możliwości, możesz na mnie liczyć. - Powiedziała, jakby to nie było dla niej żadnym problemem. Oczywiście nigdy w życiu by nikogo nie zabiła (nie celowo), nie spodziewała się też, że mógłby trafić do Lecznicy, chociaż właściwie nigdy nie mów nigdy, czyż nie? Kto wie do jakiego stanu go kiedyś doprowadzi... Yaxleyówna potrafiła niszczyć wszystko wokół siebie, oczywiście nie zamierzała testować wytrzymałości psychicznej Ambroisa, ale nie mogła być pewna, że nie doprowadzi go do granicy. Póki co jednak starała się być jak najlepszą wersją siebie.

Debiut towarzyski... ten zdecydowanie miała już dawno za sobą. Nie pamiętała właściwie od ilu lat pojawiała się na tych wszystkich przyjęciach, sabatach jako obiekt, który inni mogli oglądać. Wiedziała jak się zachować podczas takich sytuacji, miała świadomość, jak powinna wyglądać, żeby nie być wytykana palcami, aby się wpasowywać, chciała jednak trochę go zaczepić tę opcją, o której wspomniała. Nie miałaby problemu z tym, aby pojawić się tam w spodniach tylko dlatego, żeby się z nim podroczyć. - Wystarczy jedno twoje słowo, a włożę dla ciebie tę sukienkę. - Niech ma świadomość, że nie miała problemu z tym, aby spełniać jego prośby, wystarczyło, żeby o nich wspominał i jasno jej dał znać o tym, czego od niej oczekuje. Była w stanie się dostosować, no może gdyby ją ładnie poprosił to już w ogóle nie miałaby żadnych obiekcji. Postarałby się wtedy z wyborem najbardziej odpowiedniej sukienki.

Aktualnie mieli całkiem dużo planów związanych z ciekawym spędzaniem czasu. Czekali na te zmianę w ich relacji tak długo, że nie dziwiło jej wcale to, że zamierzali korzystać ze wszystkich możliwości jakie się pojawiały. Bardzo dobrze, zbyt długo z tym zwlekali, a w końcu mogli dać upust temu wszystkiemu, co rosło w nich przez miesiące. To nie tak, że łączyła ich wyłącznie fizyczność i pożądanie, które ich zaślepiało. Spędzili przecież tygodnie tylko i wyłącznie na rozmowach, kiedy się ze sobą tylko przyjaźnili.

Była zmęczona, ale było to całkiem przyjemne zmęczenie, zresztą doprowadziło ich do tymczasowego zaspokojenia żądzy, która się pojawiła. Wiedziała, że niedługo do nich wróci, nie umiała nad tym panować, kiedy znajdowała się blisko niego, na szczęście potrafili sobie razem z tym radzić. Nie musiała dłużej z tym walczyć, mogli korzystać z każdej okazji, która się nadarzała. Czuła, że w najbliższym czasie może się ich pojawić ogromna ilość. Byli w końcu sami, zamknięci w chatce na zadupiu. Co innego mogli tu robić? Szczególnie przy tym, co się między nimi pojawiło. To aż prosiło się o wykorzystanie tego danego im czasu w odpowiedni sposób.

Jej nogi dotknęły podłogi, poczuła chłód, który powoli zaczynał wypełniać jej całe ciało. Oddech już był spokojny, powoli wracała na ziemię z tego raju, w którym utknęła jeszcze chwilę wcześniej. Spoglądała mu w oczy przez dłuższą chwilę, mógł zauważyć błysk w jej spojrzeniu, na twarzy również pojawił się uśmiech. - Myślę, że ta komoda powinna tutaj zostać. - Dodała wreszcie, aby wypełnić panującą między nimi ciszę. Nie lubiła milczeć, czuła się wtedy nieswojo, a nie zamierzała w żaden sposób komentować tego, co między nimi zaszlo, tutaj nie były potrzebne słowa.

Wysunęła się w końcu z jego ramion, rozprostowała mięśnie, które były zmęczone tym, co między nimi zaszło. Sięgnęła po jego koszulkę, którą dostrzegła jako pierwszą na podłodze i naciągnęła ją na siebie. Niby nie musiała tego robić, ale jakoś tak pewniej czuła się, kiedy miała na sobie chociaż skrawek materiału.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
09.10.2024, 14:57  ✶  
Znała go coraz lepiej, więc rzeczywiście nie było co tego ukrywać - miał o tym pamiętać i wyciągać te wspominki w najbardziej dogodnych momentach.
- Bardzo możliwe - co oznaczało w tym wypadku masz gwarancję, że tak, nie będzie inaczej, ale o tym też nie musiał mówić, skoro zdążyła poznać tę część jego charakterku.
I nie uciekła. To było fascynujące.
- Mama nie wychowała miękkiego przegrywa - stwierdził zgodnie z prawdą, choć raczej nie powinien pozostawić tego bez dodatkowych wyjaśnień, bo jeszcze by się nie zrozumieli w bardzo istotnej kwestii związanej z jego wychowaniem.
Na to nie mógł pozwolić.
- Była zbyt zajęta własną dupą w le Midi - dodał zatem bez większego przejęcia w głosie nadal tym samym lekkim i rozbawionym tonem, w którym jeżeli skrywało się coś więcej to jedynie całkowicie adekwatna zrozumiała ilość szyderstwa wobec Philippy.
No cóż. Nigdy nie miał zamiaru narzekać na coś, co było dla niego naturalnym stanem rzeczy takim jak zielenienie trawy na wiosnę czy deszcz podczas sztormu. Biologiczna matka smażyła się nie w czarodziejskim odpowiedniku Piekła a na południu Francji. Gdzie dokładnie - nie wiedział i niespecjalnie go to obchodziło, bo nie wysyłali sobie listów ani pocztówek.
- Sam się musiałem klepać po plecach i mówić, że jestem wyjątkowy i dla siebie najważniejszy - w jego głosie zabrzmiał niepoważny ton, w zgodzie z którym Ambroise wzruszył ramionami, po czym znów posłał szerszy uśmiech w kierunku Geraldine. - Nic dziwnego, że jestem swoim największym fanem - był również swoim największym krytykiem, przyjacielem i nieprzyjacielem, sojusznikiem i wrogiem, ale tego nie dodawał, bo nie mówili o jego głębokim życiu emocjonalnym
Całe szczęście, bo o ile był w stanie poruszać tematy duchowe i wierzeniowe (choć w sposób, w który już wcześniej pokazał) to uzewnętrznianie się w inny sposób nie było czymś łatwym. Wbrew pozorom był zamkniętym w sobie mężczyzną. Pokazywał głównie to, co chciał. Z lekkością poruszał część tematów, ale stosunkowo szybko przekonał się, czego lepiej nie poruszać i nawet, jeżeli część tych przekonań była błędna i wynikała z trafienia w niewłaściwe otoczenie niewłaściwych ludzi to nigdy później nie podjął próby weryfikacji swoich poglądów. Sparzył się raz i to miało wystarczyć.
- Nie, nie zdajesz - pokręcił głową z trochę poważniejszym, ale miękkim, czulszym spojrzeniem, wyciągając rękę, żeby kciukiem tracić jej dolną wargę. - Ale to powoli. Nie chcę stosować na tobie tych samych sztuczek, co ty na mnie. Dbajmy o repertuar - mrugnął jednym okiem, przenosząc wzrok na dom.
Mieli wobec siebie poważne plany - to było jasne, więc nie potrzebowali o tym rozmawiać, natomiast Ambroise w dalszym ciągu przyzwyczajał się do nowego stanu rzeczy i nie chciał przesadzać z czułościami mogącymi zostać odebrane różnie. Zazwyczaj nie miewał takich problemów. Nie zastanawiał się nad swoją nagłą delikatnością i tym, czy w odpowiedni sposób daje do zrozumienia, że cieszy się z tego, co między nimi jest.
Bądź co bądź może miał wiele przelotnych romansów, ale to Yaxleyówna była pierwszą osobą, która postanowiła nie dać mu z siebie zrezygnować i zgodnie z własnymi życzeniami umościć się wygodniej w życiu Greengrassa. Nawet po tym, co jej kiedyś powiedział o swoim stosunku do dbania o niego, który był lekko mówiąc ambiwalentny.
Z jednej strony nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś interesuje się jego losem do tego stopnia, że kontroluje to czy jadł i wciska mu kanapki. Z drugiej strony to było całkiem miłe, jeśli się do tego przekonać. Z jednej strony nie lubił bycia kontrolowanym, z drugiej strony ta forma kontroli miała swoje dobre aspekty. Otworzył się przed nią a przynajmniej zaczął jej ufać, czyniąc wspólne plany i coraz rzadziej myśląc, że mogłaby chcieć kiedyś odejść.
- Albo desperatkę - skwitował żartobliwie - ewidentnie nie miał tego na prawdę na myśli; mieli być zadowoleni z tego nieoczekiwanego ratunku, najpewniej szczególnie Evelyn, bo mogła mieć szansę, żeby go wreszcie wykopać.
Już i tak praktycznie nie bywał w domu. Nie sądził, żeby się domyśliła - jeszcze nie, ale później miała dodać dwa do dwóch i najpewniej poczuć sympatię (a także trochę współczucia; współczucie też miało być) w stosunku do Geraldine. Raczej w taki sposób to sobie wyobrażał a miał przy tym niemal całkowitą pewność, że te wizje muszą się spełnić.
- To dobrze. To naturalna kolej rzeczy - wzruszył ramionami.
Nie musiała walczyć o tę pozycję. W jakimkolwiek wyścigu... ...cóż, nie miało go być. Ambroise nie wykazywał chęci ścigania się z kimkolwiek o względy reszty Greengrassów, szczególnie gdy ktoś był tak niewymuszenie czarujący i charyzmatyczny jak Yaxleyówna w jego oczach. Nie podejmował rękawicy, kiedy miał pewność, że zostanie pokonany niemal w pierwszej sekundzie.
- Cieszę się, że mamy zgodność - lubił, kiedy obiecywała mu podobne rzeczy.
To znacznie poprawiało Greengrassowi humor, wręcz sprawiając, że mógł zgodzić się na inne mniej przyjemne rzeczy, jeśli w domu miała na niego czekać odpowiednia nagroda. Szczególnie w postaci dłuższego czasu spędzonego wspólnie na ich nowym odludziu. Nie wątpił, że Geraldine miała spróbować go zaskoczyć wyborem terminu. Wręcz planował jej to trochę ułatwić i przymknąć oko na wszystkie wskazówki, udając całkowite zdziwienie - dla wspólnego dobra. W takim wypadku mogli pozwolić sobie na trochę gry. To nie była nieszczerość.
- Chcę - powiedział niemalże od razu.
Trochę zbyt szybko na kogoś, kto nie powinien przejmować się zapewnieniami, ale mentalnie przygotował się na to, że Geraldine może być niezadowolona z jego oschłości i braku wylewności, więc chciał uniknąć wątpliwości do tego prowadzących.
Zapewniając ją o chęci poprawy tego aspektu relacji. To była naprawdę duża deklaracja jak na kogoś, kto nie posuwał się do takich rzeczy. Jego skorupa nie była niewygodna. Sam z siebie wcale nie wyszedłby ze strefy komfortu, gdyby nie czuł takiej konieczności i szczerej chęci. Wręcz przeciwnie: zostałby w niej, bo ani razu jej nie opuścił.
- Dzięki? - Skwitował z powątpiewaniem, przypatrując się z uniesioną brwią i zmrużonym drugim okiem, co pewnie musiało być całkiem zabawnym widokiem, ale cholera - spodziewał się zapewniania, że zajmie się nim niezależnie od jego stanu psychicznego, a ona właśnie poinformowała go, że go wtedy zastrzeli.
Merlinie, wybrał sobie naprawdę osobliwą istotę na kogoś, z kim chciał spędzać życie i starzeć się, a więc również dziwaczeć. Wolał nie pytać, gdzie leży granica, po której Yaxley planuje go posłać do Kniei.
W ten mniej satysfakcjonujący sposób niż mogliby planować podczas Lithy. Chciał z nią pójść w las, o ile nie planowała go w nim pochować i uczynić z niego jednego z dębów z Doliny.
- Dla mnie możesz ją zdjąć - poprawił instynktownie, nie kryjąc uśmieszku na wargach.
Nie potrzebowała zakładać sukienki tylko ją ściągać. Dać ją ściągnąć z siebie, szczególnie że chyba dowiedli niepraktyczność tych skórzanych spodni w okolicznościach nagłego pobudzenia i chęci znalezienia się jak najbliżej siebie. To były ładne spodnie, całkiem satysfakcjonująco podkreślały to, co powinny, ale tego dnia zakończyły swój żywot. Zapięcie z pewnością było do wymiany, dołączając do całej reszty garderoby do wyrzucenia albo przerobienia na szmatki do podłogi.
Niespecjalnie tego żałował. Prawdę mówiąc w najbliższych dniach widział ją raczej półnagą albo w czymś znacznie bardziej odsłaniającym, co nie wymagałoby takiego zachodu. Mieli jednoznaczne plany wykluczające potrzebę wychodzenia gdziekolwiek. Odosobnienie również sprzyjało swobodzie. Prawdę mówiąc raczej wyobrażał sobie, że nie będą potrzebować schylać się po porzucone ubrania. Widok, jaki mu prezentowała nie powinien być niepotrzebnie ograniczony.
- Zaraz ją naprawię - uśmiechnął się pod nosem, przy czym jednoznacznie kiwnął głową.
Ta komoda miała tutaj dłuższą przyszłość, szczególnie że okazała się bardziej wytrzymała niż mogło się wydawać. Wymagała jedynie wzmocnienia nóżki lub dwóch.
- Pasuje do ciebie - rzucił nie kryjąc pełnego satysfakcji spojrzenia, którym powiódł po lekko bardziej osłoniętym ciele Geraldine, przyklejając przy komódce, żeby przyjrzeć się drewnianym nóżkom, bo dalsze wpatrywanie się w kobietę, mimo że niezmiernie kuszące, nie pozwalało mu skupić myśli na niczym innym. - Aczkolwiek wolę cię bez niej.
Żeby złapać oddech, zdecydował się na wybieg z poprawą stabilności mebla, choć nie miał przy sobie różdżki. Akceptując, że musi to zrobić manualnie (bo umówmy się, gdyby to odłożył na później to raczej zostałoby zapomniane) sięgnął jak najgłębiej pod mebel, próbując ręką dokręcić tylną nogę. Przy czym na oślep wyciągnął rękę do tyłu, kiedy zgarnął coś spod komody.
- Knucik na szczęście - poinformował Geraldine, oczekując, że przyjmie od niego monetę, którą położył na otwartej dłoni.
Jasne, to nie był knut tylko mugolska moneta, ale ten detal nie miał zbyt wiele znaczenia.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#19
09.10.2024, 23:26  ✶  

- Jakoś sobie z tym poradzę. - Dodała zupełnie nie przejmując się tym, że będzie do tego wracał. Cóż, pogodzi się z tym po prostu, przywyknie do tego i jakoś będzie. W końcu pewnie o tym zapomni, na pewno kiedyś będzie musiał o tym zapomnieć. Szczególnie, że zamierzała mu powiedzieć jeszcze spory miłych słów, które powinny brzmieć zdecydowanie lepiej od tych pierwszych prób, w których po prostu próbowała mu nieudolnie uzmysłowić to, że jest nim zainteresowana w nieco inny sposób niż przyjaźń. Nie robiła tego nigdy, stąd to wszystko było takie niezręczne, szczególnie gdy do tego wracała.

Westchnęła jeszcze ciężko słysząc komentarz o jego matce. Słyszała już na jej temat co nieco, ale nadal nie do końca przywykła do tego ambiwalentnego podejścia, z drugiej strony, może ono było słuszne? Matka go zostawiła, nie przejmowała się nim szczególnie, nie było sensu, aby udawał, że było inaczej. Szczerość w końcu była bardzo istotna.

- Może to i lepiej, kto wie, jak bardzo byś się puszył, gdyby była na miejscu. - Sama widziała, w jaki sposób Jennifer traktowała jej młodszego brata. Nie potrafiła tego zrozumieć. Była dla niego zupełnie innym typem rodzica niż dla niej, wszystko mu wybaczała, nie brakowało jej wyrozumiałości. Wydawało jej się, że istnieje między nimi jakaś silna więź, której nie potrafiła zrozumieć i której nigdy nie będzie jej dane zasmakować. Cóż, miała jednak trochę szczęścia, bo przynajmniej dla ojca była ważna. Nie była więc całkowicie porzuconym dzieckiem, chociaż miłość ojca była trochę szorstka, nie narzekała na to jednak, doceniała to, że od zawsze pokazywał jej, że jest dla niego ważna, mimo, że robił to tylko w dla siebie zrozumiały sposób. Gerard był bardzo specyficznym człowiekiem.

- Nie zgadzam się z tym, zapominasz o swojej największej fance. - Na jej twarzy pojawiło się udawane oburzenie, tak, nie mógł temu zaprzeczyć, w końcu zaczęła go przecież komplementować, najwyraźniej jednak to było zbyt mało, aby zagościć na szczycie tej listy, jeszcze kiedyś jej się uda dostać na jej początek, naprawdę w to wierzyła.

- Jasne, pozostaje mi więc nieco poczekać. - Była ciekawa tych jego sztuczek, ale może miał rację, że warto było z tym nieco poczekać. Mieli przecież wiele czasu na to, aby pokazywać sobie na co ich stać, zaskakiwać drugą stronę, dzięki temu nigdy nie będą się nudzić. Strasznie się bała tego, że kiedyś zrobi się między nimi zbyt przewidywalnie i normalnie, że nuda wedrze się do ich życia, jakby miało to popsuć to, co zaczynali tworzyć.

Nie sądziła jednak, że przy ich charakterach będzie to możliwe. Jasne, zdawała sobie sprawę, że nie zawsze będzie tak kolorowo, ale nie byli typami osób, które będą w stanie w pełni się ustatkować, czy pozwalać drugiej stronie rządzić się w tej relacji. Na pewno pojawią się mniejsze, lub większe starcia między nimi, a to spowoduje, ze nie będzie tej stagnacji, której się obawiała. Zresztą nawet zgadzając się ze sobą nie musieli się nudzić. Ich sposoby na życie, były trochę podobne i pełne niespodzianek, nie wszyscy czarodzieje przecież prowadzili interesy na Nokturnie, a to też niosło ze sobą nutę niepewności. Nie wydawało jej się, aby byli skłonni zrezygnować z tej części swoich żyć.

- Nie, nie jestem desperatką Roise, tego możesz być pewien. - W przeciwieństwie do jego tonu wypowiedzi, jej głos brzmiał naprawdę poważnie. Wolała mu to uświadomić. Yaxleyówna nie należała do desperatów, raczej w drugą stronę, zawsze sięgała po to, co było najlepsze. Została wychowana by mierzyć wysoko. Ambroise powinien sobie z tego zdawać sprawę. Jasne, może jego czas ku ożenkowi powoli się zbliżał, jednak nie zmieniało to faktu, że Geraldine zainteresowała się nim ze zdecydowanie innych powodów niż desperacja. Zakochała się w nim przez jego wyjątkowość, którą dostrzegała. Różnił się od tych zadzierających nos paniczyków, potrafił zadbać o siebie i o nią, przy nim czuła się bezpiecznie. To zdecydowanie było dużo więcej niż desperacja, a jego macocha mogła sobie myśleć, co tylko chciała, grunt, że Yaxleyówna wiedziała, że jest inaczej.

Przewróciła oczami, nie zamierzała się z nim spierać o to, że nie zamierzała zostać ulubienicą jego rodziny, jasne nie widziała nic złego w tym, żeby ją polubili, ale nie zamierzała się specjalnie spoufalać, a przynajmniej póki co tak zakładała. Nie sądziła bowiem, że będzie miała o czym rozmawiać z jego macochą, bo nieco różniła się od typowych panien z dobrych domów, nie zawsze potrafiła się z nimi dogadać i nawiązać w miare sensowne relacje.

Zrozumiała. Miał zamiar spróbować nieco nagiąć swoje zasady, zmienić swoje postępowanie dla niej. To było całkiem urocze i nawet samo zapewnienie jej wystarczało. Sama próba wiele dla niej znaczyła.

Wzruszyła jedynie ramionami widząc jego reakcję. - Nie mów mi, że wolałbyś skończyć w cyrku, albo w lecznicy. - Była gotowa ułatwić mu życie, albo nieżycie, jeśli przyjdzie taka potrzeba, znaczy teraz tak tylko mówiła, bo jeśli przyjdzie co do czego, to na pewno nie będzie taka hop do przodu. Była tego pewna.

- Zdecyduj się więc, czy mam ją ubierać, czy zdejmować. - Faktycznie skończy się na tym, że przyjdzie w spodniach i tyle będzie z tego sukienkonowania. Zbyt wiele wątpliwości przynosił temat jej ewentualnej garderoby, zresztą tak, czy siak, czego by na siebie nie nałożyła to była pewna tego, że pozbędą się z niej tego prędzej, czy później. Taka była kolej rzeczy, może więc bez sensu było się nad tym niepotrzebnie zastanawiać.

Ze spodniami poradził sobie równie dobrze, co z sukienką. Nie powinno więc to wzbudzać niepotrzebnej dyskusji, cóż, powinna jednak uzupełnić swoją garderobę, bo jeśli dalej będą zachowywać się w ten sposób, to pewnie niedługo nie będzie miała co na siebie włożyć. Nie, żeby w ich chatce były jej potrzebne jakiekolwiek ubrania, to było w końcu ich królestwo, w którym mogli chodzić jak ich Matka Natura stworzyła, ale bywały momenty, w których będą musieli wyjść do ludzi.

- Wspaniale. - To był całkiem dobry pomysł, bo wierzyła, że ten mebel będzie jeszcze dosyć istotnym elementem tego domu. Szczególnie po tym, co przed chwilą przezyli.

Obserwowała Ambroisa dłuższą chwilę, przyglądała mu się bardzo uważnie, kiedy zajmował się komodą, w sumie dobrze, że zajął się tym od razu, kto wie, kiedy mebel będzie musiał posłużyć im po raz kolejny.

- Za chwilę ją zdejmę... - Nie zamierzała jednak świecić całkowicie gołym tyłkiem na zewnątrz, a chciała w między czasie pójść po ich rzeczy, które zostawili na ganku, kto wie, może ktoś niepotrzebnie by się nimi zainteresował.

Nim jednak udała się na zewnątrz podeszła jeszcze do swojego ukochanego i wzięła od niego monetę, którą znalazł pod komodą. Chuchnęła na nią, tak się chyba powinno robić, aby faktycznie znalezisko przyniosło szczęście. - Dzięki, zaraz wrócę. - Udała się wreszcie na zewnątrz po to, aby przynieść ich rzeczy.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (14033), Ambroise Greengrass (15454)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa