To było znaczące niedopowiedzenie. Ambroise nawet w najbardziej ekstremalnym optymizmie nie nazwałby tego trochę skomplikowaniem. Na jego wprawne oko to był drugi biegun skali. Między nimi pojawiło się wiele gniewu, wzajemnych zarzutów, ale też lęku, obawy, przykrego typu troski. Miał ochotę na nią nawarczeć dokładnie tak samo jak ją przytulić i powiedzieć, że spróbuje nie być zbyt długo tą swoją gniewną, nieprzystępną wersją, ale może mu się to nie powieść.
Nie wiedział co przyniosą następne minuty. Obecnie bardzo starał się skupić na byciu uzdrowicielem w pracy. To pomagało mu panować nad większością emocji. Na tyle, na jak długo był w stanie odwracać swoją i jej uwagę od tego, co zawisło między nimi. Te ostatnie dwa dni były tak złe, że z powodzeniem kładły się cieniem na wielu innych. Takich dobrych była przewaga. Mieli wiele naprawdę szczęśliwych momentów, odkąd zdecydowali się być ze sobą szczerzy i bezpośredni.
Problem tkwił w tym, że zaniechanie i unikanie rozmów o niektórych aspektach życia nie było kłamstwem. Ambroise nie chciał jej okłamywać. Miał wrażenie, że to byłoby wręcz niewykonalne, bo prędzej czy później zadusiłoby go poczucie bycia nieszczerym wobec jedynej osoby, na której uczuciach mu zależy. Za to przemilczenie, szczególnie obopólne nie brzmiało tak źle. Nie było kłamstwem tylko odroczeniem. Gdyby potraktował je w tych ostrzejszych kategoriach, wtedy paradoksalnie może byłoby łatwiej.
Instynktownie pokręcił głową. Tym razem na tyle mocno, że poruszył przy tym ramionami, biorąc oddech i kwitując usłyszane słowa bardzo bezpośrednim:
- Nigdy nie byłaś mi obojętna, więc nie. Nie mamy tylko teorii - zaprzeczył pierwszy raz odnosząc się w taki sposób do tej bardziej ponurej części ich wspólnej historii. - Rozważania to rozważania. Tak, ale już raz prawie cię straciłem - trudno było mówić o tym w taki sposób, szczególnie ze ściśniętym gardłem i profilaktycznie odwróconym od szyby spojrzeniem, gdyby postanowiła otworzyć oczy.
Nie mówili o tym. Na pewno nie w taki sposób. Tak właściwie to nie poruszali tamtej kwestii. Nawet w żartach o ich burzliwej przeszłości Ambroise nie pozwalał sobie sięgać do tamtego mrocznego epizodu. Szczególnie, że w pierwszej chwili, kiedy dopiero otrzymał wezwanie przez jego głowę przebiegły różne myśli, z których nie był dumny.
Błyskawicznie je odrzucił. Nawet nie rozważał żadnych innych opcji od zrobienia wszystkiego, co było w jego mocy. A nawet więcej. Może nie byli w najlepszych stosunkach. Lekko mówiąc. Zachowywali się jak wrogowie, ale z jego strony to zawsze był akt. Chronił nie tyle swoje interesy co wnętrze, w które uderzyła niemal bezwiednie już na samym początku ich znajomości. Poruszała w nim takie struny, których nie chciał, żeby ktoś dotykał. Szczególnie po tamtych wydarzeniach w Wiwernie, po których czuł się brudny. Bardziej niż robiąc swoje pokątne interesy i zadając się z parszywcami. Pierwszy raz miał czyjąś krew na rękach - metaforycznie a jednak bardzo odczuwalnie. Niemal namacalnie to wtedy czuł.
Teraz tamte wspomnienia zaczęły przyblakać. Nadal nie były czymś, do czego chciałby wracać. Jako uzdrowiciel powinien leczyć a nie dobijać. Pokrętna logika broniła go przed dostrzeganiem, że na jego interesach na Nokturnie i głębiej w półświatku cierpiało znacznie więcej osób niż jeden śmiertelnie ranny, któremu pomógł zostać trupem. Mógł mieć więcej osób na sumieniu, gdyby patrzył na swoje zlecenia w innym kontekście niż ten bardzo moralnie wygodny. Podświadomie wybierał tego nie robić.
Powinien poruszyć temat tego, z kim się zadawał i gdzie bywał. Odkładali to niemal w nieskończoność, ale ta nieskończoność ewidentnie miała swój koniec. Był tutaj. Tego wieczoru. Ambroise nie zamierzał tego robić w tych warunkach, ale poranek był najdalszym czasem, na który mogli to znowu odłożyć. Dalsze przekładanie nie wchodziło w grę. Nie mogli dalej unikać trudnych tematów.
Dlatego zaczął od tego pozornie nieistniejącego, ale dla niego niezmiernie rzutującego na to jak czuł się tego wieczoru. Nawet, jeżeli te obrażenia nie były ani trochę tak poważne to nie mógł ukrywać tego, że przywołały mu zbyt mocne skojarzenia, żeby to mogło być przemilczane.
- Rozumiesz, że nie chcę tego przeżywać po raz drugi - ciężkie i trudne słowa, zaciśnięte wargi, przełknięcie gęstej śliny, dłoń przesunięta z długich włosów, żeby musnąć palcami jej policzek, głęboki oddech, wdech i wydech, niewypowiedziana nadzieja na to, że ona to po prostu zaakceptuje, nie wnikając zbyt głęboko w to, żeby analizować jak mógł się wtedy czuć.
A czuł się skołowany. Nie mniej, nie więcej, nie inaczej. Żywili do siebie głęboką antypatię, wrogość wręcz - przynajmniej oficjalnie stronili od kontaktu i rozmów, ale przecież to już kiedyś powiedział: nigdy nie żywił do niej nienawiści. Unikanie nawiązywania relacji było łatwiejsze dla pogrubionego człowieka walczącego z konsekwencjami tamtego przeklętego wieczoru. Wtedy bardziej nie lubił się a nie jej. Ona wyłącznie przypominała mu o tym.
Drażniła go niemożliwie - to jasne. Zawsze potrafiła zrobić coś, żeby go rozsierdzić w kilka sekund, w drugą stronę to również działało - umiał się przy niej wyciszyć, złagodnieć; jedno nie wykluczało drugiego. Ten wieczór był konkretnym dowodem.
- Nie - skwitował bez entuzjazmu i tej pozytywnej nuty, którą próbowała wprowadzić świadomie bądź nie; nie wiedział. - To inne lądowania byłyby bardzo twarde. Twoje wcale nie było miękkie - miał doświadczenie zawodowe, potrafił stwierdzić takie rzeczy.
Mydlił jej włosy, ona nie mogła mu zamydlić oczu. Mieli być wobec siebie szczerzy? Ten wieczór był brutalnie prawdziwy.
- Poczekaj - zakomunikował, puszczając jej napienione włosy w taki sposób, żeby nie dotykały otarć na prawym boku ciała.
Zrobił trzy kroki do przodu, nachylając się nad parującą wodą i przygotowując się na włożenie ręki w coś, co było dla niego kotłem wody na herbatę zamiast przyjemnej kąpielowej temperatury. Sięgając po korek, żeby wyciągnąć go za łańcuszek z wanny, bezwiednie oparł drugą dłoń na lewym kolanie dziewczyny, lekko przesuwając palcami wokół niego. Całkiem pieszczotliwie jak na to, że w dalszym ciągu był naburmuszony i mało wylewny skupiając się głównie na czynnościach innego typu - bardziej konkretnych i nastawionych na to, żeby pomóc Geraldine dojść do siebie.
Przez chwilę wpatrywał się w wir przy odpływie. Brązowo-różowo ziemiście szarą wodę. Osobliwe połączenie kilku kolorów nieodmiennie kojarzących się z czymś nieprzyjemnym. Widok rozcieńczonej krwi i brudu znał aż nazbyt dobrze. Nie tylko z Munga a wręcz stamtąd najrzadziej, bo jego oddział nie przyjmował zbyt wielu rannych przypadków - głównie zatrucia i drobne urazy po kontakcie z roślinami w stylu diabelskich sideł.
Pył czy ziemię z krwią kojarzył raczej z tej niechlubnej części kariery. Ten widok wczorajszego wieczoru był trochę inny niż teraz. Mniej brązowy od błota, bardziej czerwony niż brudnoróżowy. Gdyby nie ich gwałtowna kłótnia, nie przejąłby się tamtym. Spłukałby to z siebie jak zwykle w chwilach, kiedy działo się coś, co doprowadzało go do domu w średnim stanie. Później dotoczyłby się do łóżka, padł na nie po wychyleniu buteleczki eliksiru trzymanego na podorędziu w szafce nocnej. Byłby zirytowany na całą sytuację, ale nie szukałby współczucia dla siebie i swojego stanu.
Awantura sprawiła, że gdzieś w głębi nadal czuł się ugodzony brakiem zrozumienia. Nie to, żeby się nad sobą użalał. Do wczoraj nie oczekiwał cackania się z nim jak z dzieckiem. Był dorosły. To byłoby co najmniej żenujące, ale na pewno nie chciał za każdym razem mierzyć się z przyjmowaniem fali wyrzutów o coś, co i tak było jego bólem dupy. Bowiem w żadnym wypadku nie wątpił, niestety, że to miał być ten jedyny raz dla któregokolwiek z nich. Pierwszy i ostatni, i tak dalej. Nie był tak oderwanym od rzeczywistości optymistą.
Wpatrywał się w wir wodny bez słowa jeszcze przez kilka chwil. Do czasu, kiedy spłynęła mniej więcej do połowy wanny. Puszczając kolano Geraldine, cofnął się w kierunku kranu, odkręcając go i wkładając dłoń pod bieżącą wodę, żeby ustawić temperaturę. Trochę zbyt wysoką jak na jego wyczucie. Dzięki temu wiedział, że dla niej będzie idealna. Lubiła ściągać z siebie skórę w jednym płacie uprzednio wyparzając ją do czerwoności.
- Potrzebujesz pomocy w zmydleniu się gdzieś jeszcze czy tylko na plecach? - Spytał spokojnie, kierując ku niej swoje spojrzenie - trochę zbyt chmurne, ale opanowane; nie ciskało w nią gromami, było bardziej jak posępny deszczowy wieczór niż gwałtowna nadmorska burza.
Nie używał zbyt wielu słów przekonany o tym, że tak było najlepiej. Od słowa do słowa mógłby przejść do czegoś, czego wcale nie chciał mówić. To także było dla niego nowością. Czy dobrą? Mógłby to zakwestionować. Nie pierwszy raz robił się wyczuwalnie powściągliwy. W wielu sytuacjach przyjmował tę postawę, żeby nie zrobić czegoś, co zniszczyłoby jego opinię pośród czystokrwistych czarodziejów, na których umiarkowanej sympatii mu zależało.
Nie zawsze wybierał agresję. Czasami błyskawicznie zaduszał swój bardzo krótki lont, choć było to trudne i wymagało większej samokontroli niż zazwyczaj Ambroise miał. Jeszcze nigdy nie wykorzystał tego w taki sposób jak dzisiaj - nie po to, żeby karać ukochaną (a przynajmniej nie tylko w tym celu, bo niektóre zachowania Greengrassa były podszyte wyrzutem i rozgoryczeniem) a po to, żeby nie powtórzyć poprzedniego wieczoru. Nie był przy niej spokojniejszy. Jedynie trochę bardziej zwracał uwagę na jej uczucia i stan, w jakim była.
Nie łudził się: gdyby nie wyglądała tak krucho i nie wzbudzała w nim opiekuńczych instynktów swoją nagłą ugodowością i wyraźnym osłabieniem, pewnie żarliby się teraz w najlepsze. Albo najgorsze. Nie miałby najmniejszego problemu zarzucić jej głupoty tak jak ona mu wcześniej. Odbiłby znaczną część wczorajszych wyrzutów. Z satysfakcją oskarżyłby ją o to samo. Szczególnie, że oboje wiedzieli, że te zarzuty mogły pasować do wszystkich sytuacji. Zarówno tej poprzedniego wieczoru jak i sprawy z wiwerną. Ambroise nie pozostałby jej dłużny, gdyby tylko wyczuł, że może sobie na to pozwolić. Nie był ideałem. Wcale nie był wyrozumiały, nawet jeśli obecne zachowanie sugerowało inaczej.
Milczał i skupiał się na zadaniu. Jednym, drugim, trzecim, czwartym. Machinalnie wykonywał kolejne kroki starając się być jak najdelikatniejszym i robić to wszystko tak szybko jak mógł, żeby nie musiała siedzieć w pustej wannie. W łazience było gorąco. Para pokryła wszystkie powierzchnie, ale bez wody nie była to żadna przyjemność. Musiał wypuścić cały brud zanim pomógł jej się namydlić, spłukać włosy i nawet na całą minutę bezmyślnie pomóc nałożyć odżywkę, żeby nie musiała szarpać za włosy przy rozczesywaniu. Zbyt szybko jej ją spłukał, ale etap został odznaczony.
- Jesteś głodna? Mam cię przenieść na kanapę? - Spytał nawiązując kontakt wzrokowy. - Czy chcesz od razu iść do łóżka? - dawał jej wybór, ponieważ w głębi duszy nie chciał, żeby ten wieczór był dla niej jeszcze gorszy.
Powinna odpocząć, żeby wrócić do zdrowia. Mógł zadbać o to, żeby przyrządzić coś na szybko na kuchni, jeśli chciała poleżeć na kanapie. Nie musieli przy tym rozmawiać. Udałby, że stukanie garnków i patelni zagłusza dźwięki. Ona udałaby, że przysypia. Mogli spróbować, szczególnie że odkąd zaczęli tu spędzać więcej czasu i skrzaty domowe nie były już pod ręką, Greengrass odkrył niespodziewanie powiązanie między tworzeniem eliksirów a znaczną częścią procesu gotowania i chełpił się, że jest bardzo dobry w obu przypadkach. W tym drugim mógł być raczej co najwyżej niezły, przyzwoity na poziomie doświadczenia, który prezentował, ale we własnych oczach był wybitny, bo robił coś, czego by się po nim nie spodziewano.
Mógł także dać Geraldine możliwość uniknięcia wspólnego spędzania wieczoru w drętwym milczeniu z poważną rozmową na horyzoncie. Pomóc jej w przybraniu wygodnej pozycji na łóżku, opatrzeć rany, podać eliksiry. Może przynieść coś do jedzenia. Zostawić ją samą i wrócić do salonu na kilka godzin. Miała wybór. Dał jej to do zrozumienia pytająco uniesionymi brwiami, kiedy bardzo powoli pochylił się nad wanną, żeby złapać dziewczynę.
Każde mocne pochylenie się sprawiało mu nie tylko dyskomfort, ale maskowany ból. Starał się zagryźć zęby, wydając tylko stłumione stęknięcie, kiedy nachylił się głębiej i kolejny mamrot, kiedy wyprostował się unosząc Geraldine. Kropelki potu i zaczerwienienie na twarzy wynikały z pary i gorąca w łazience. Niczego więcej, rzecz jasna.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down