• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[08.1966] kawalkada wszystkich naszych tajemnic || Ambroise & Geraldine

[08.1966] kawalkada wszystkich naszych tajemnic || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
14.10.2024, 00:12  ✶  
- Mhm - odmruknął na te słowa.
To było znaczące niedopowiedzenie. Ambroise nawet w najbardziej ekstremalnym optymizmie nie nazwałby tego trochę skomplikowaniem. Na jego wprawne oko to był drugi biegun skali. Między nimi pojawiło się wiele gniewu, wzajemnych zarzutów, ale też lęku, obawy, przykrego typu troski. Miał ochotę na nią nawarczeć dokładnie tak samo jak ją przytulić i powiedzieć, że spróbuje nie być zbyt długo tą swoją gniewną, nieprzystępną wersją, ale może mu się to nie powieść.
Nie wiedział co przyniosą następne minuty. Obecnie bardzo starał się skupić na byciu uzdrowicielem w pracy. To pomagało mu panować nad większością emocji. Na tyle, na jak długo był w stanie odwracać swoją i jej uwagę od tego, co zawisło między nimi. Te ostatnie dwa dni były tak złe, że z powodzeniem kładły się cieniem na wielu innych. Takich dobrych była przewaga. Mieli wiele naprawdę szczęśliwych momentów, odkąd zdecydowali się być ze sobą szczerzy i bezpośredni.
Problem tkwił w tym, że zaniechanie i unikanie rozmów o niektórych aspektach życia nie było kłamstwem. Ambroise nie chciał jej okłamywać. Miał wrażenie, że to byłoby wręcz niewykonalne, bo prędzej czy później zadusiłoby go poczucie bycia nieszczerym wobec jedynej osoby, na której uczuciach mu zależy. Za to przemilczenie, szczególnie obopólne nie brzmiało tak źle. Nie było kłamstwem tylko odroczeniem. Gdyby potraktował je w tych ostrzejszych kategoriach, wtedy paradoksalnie może byłoby łatwiej.
Instynktownie pokręcił głową. Tym razem na tyle mocno, że poruszył przy tym ramionami, biorąc oddech i kwitując usłyszane słowa bardzo bezpośrednim:
- Nigdy nie byłaś mi obojętna, więc nie. Nie mamy tylko teorii - zaprzeczył pierwszy raz odnosząc się w taki sposób do tej bardziej ponurej części ich wspólnej historii. - Rozważania to rozważania. Tak, ale już raz prawie cię straciłem - trudno było mówić o tym w taki sposób, szczególnie ze ściśniętym gardłem i profilaktycznie odwróconym od szyby spojrzeniem, gdyby postanowiła otworzyć oczy.
Nie mówili o tym. Na pewno nie w taki sposób. Tak właściwie to nie poruszali tamtej kwestii. Nawet w żartach o ich burzliwej przeszłości Ambroise nie pozwalał sobie sięgać do tamtego mrocznego epizodu. Szczególnie, że w pierwszej chwili, kiedy dopiero otrzymał wezwanie przez jego głowę przebiegły różne myśli, z których nie był dumny.
Błyskawicznie je odrzucił. Nawet nie rozważał żadnych innych opcji od zrobienia wszystkiego, co było w jego mocy. A nawet więcej. Może nie byli w najlepszych stosunkach. Lekko mówiąc. Zachowywali się jak wrogowie, ale z jego strony to zawsze był akt. Chronił nie tyle swoje interesy co wnętrze, w które uderzyła niemal bezwiednie już na samym początku ich znajomości. Poruszała w nim takie struny, których nie chciał, żeby ktoś dotykał. Szczególnie po tamtych wydarzeniach w Wiwernie, po których czuł się brudny. Bardziej niż robiąc swoje pokątne interesy i zadając się z parszywcami. Pierwszy raz miał czyjąś krew na rękach - metaforycznie a jednak bardzo odczuwalnie. Niemal namacalnie to wtedy czuł.
Teraz tamte wspomnienia zaczęły przyblakać. Nadal nie były czymś, do czego chciałby wracać. Jako uzdrowiciel powinien leczyć a nie dobijać. Pokrętna logika broniła go przed dostrzeganiem, że na jego interesach na Nokturnie i głębiej w półświatku cierpiało znacznie więcej osób niż jeden śmiertelnie ranny, któremu pomógł zostać trupem. Mógł mieć więcej osób na sumieniu, gdyby patrzył na swoje zlecenia w innym kontekście niż ten bardzo moralnie wygodny. Podświadomie wybierał tego nie robić.
Powinien poruszyć temat tego, z kim się zadawał i gdzie bywał. Odkładali to niemal w nieskończoność, ale ta nieskończoność ewidentnie miała swój koniec. Był tutaj. Tego wieczoru. Ambroise nie zamierzał tego robić w tych warunkach, ale poranek był najdalszym czasem, na który mogli to znowu odłożyć. Dalsze przekładanie nie wchodziło w grę. Nie mogli dalej unikać trudnych tematów.
Dlatego zaczął od tego pozornie nieistniejącego, ale dla niego niezmiernie rzutującego na to jak czuł się tego wieczoru. Nawet, jeżeli te obrażenia nie były ani trochę tak poważne to nie mógł ukrywać tego, że przywołały mu zbyt mocne skojarzenia, żeby to mogło być przemilczane.
- Rozumiesz, że nie chcę tego przeżywać po raz drugi - ciężkie i trudne słowa, zaciśnięte wargi, przełknięcie gęstej śliny, dłoń przesunięta z długich włosów, żeby musnąć palcami jej policzek, głęboki oddech, wdech i wydech, niewypowiedziana nadzieja na to, że ona to po prostu zaakceptuje, nie wnikając zbyt głęboko w to, żeby analizować jak mógł się wtedy czuć.
A czuł się skołowany. Nie mniej, nie więcej, nie inaczej. Żywili do siebie głęboką antypatię, wrogość wręcz - przynajmniej oficjalnie stronili od kontaktu i rozmów, ale przecież to już kiedyś powiedział: nigdy nie żywił do niej nienawiści. Unikanie nawiązywania relacji było łatwiejsze dla pogrubionego człowieka walczącego z konsekwencjami tamtego przeklętego wieczoru. Wtedy bardziej nie lubił się a nie jej. Ona wyłącznie przypominała mu o tym.
Drażniła go niemożliwie - to jasne. Zawsze potrafiła zrobić coś, żeby go rozsierdzić w kilka sekund, w drugą stronę to również działało - umiał się przy niej wyciszyć, złagodnieć; jedno nie wykluczało drugiego. Ten wieczór był konkretnym dowodem.
- Nie - skwitował bez entuzjazmu i tej pozytywnej nuty, którą próbowała wprowadzić świadomie bądź nie; nie wiedział. - To inne lądowania byłyby bardzo twarde. Twoje wcale nie było miękkie - miał doświadczenie zawodowe, potrafił stwierdzić takie rzeczy.
Mydlił jej włosy, ona nie mogła mu zamydlić oczu. Mieli być wobec siebie szczerzy? Ten wieczór był brutalnie prawdziwy.
- Poczekaj - zakomunikował, puszczając jej napienione włosy w taki sposób, żeby nie dotykały otarć na prawym boku ciała.
Zrobił trzy kroki do przodu, nachylając się nad parującą wodą i przygotowując się na włożenie ręki w coś, co było dla niego kotłem wody na herbatę zamiast przyjemnej kąpielowej temperatury. Sięgając po korek, żeby wyciągnąć go za łańcuszek z wanny, bezwiednie oparł drugą dłoń na lewym kolanie dziewczyny, lekko przesuwając palcami wokół niego. Całkiem pieszczotliwie jak na to, że w dalszym ciągu był naburmuszony i mało wylewny skupiając się głównie na czynnościach innego typu - bardziej konkretnych i nastawionych na to, żeby pomóc Geraldine dojść do siebie.
Przez chwilę wpatrywał się w wir przy odpływie. Brązowo-różowo ziemiście szarą wodę. Osobliwe połączenie kilku kolorów nieodmiennie kojarzących się z czymś nieprzyjemnym. Widok rozcieńczonej krwi i brudu znał aż nazbyt dobrze. Nie tylko z Munga a wręcz stamtąd najrzadziej, bo jego oddział nie przyjmował zbyt wielu rannych przypadków - głównie zatrucia i drobne urazy po kontakcie z roślinami w stylu diabelskich sideł.
Pył czy ziemię z krwią kojarzył raczej z tej niechlubnej części kariery. Ten widok wczorajszego wieczoru był trochę inny niż teraz. Mniej brązowy od błota, bardziej czerwony niż brudnoróżowy. Gdyby nie ich gwałtowna kłótnia, nie przejąłby się tamtym. Spłukałby to z siebie jak zwykle w chwilach, kiedy działo się coś, co doprowadzało go do domu w średnim stanie. Później dotoczyłby się do łóżka, padł na nie po wychyleniu buteleczki eliksiru trzymanego na podorędziu w szafce nocnej. Byłby zirytowany na całą sytuację, ale nie szukałby współczucia dla siebie i swojego stanu.
Awantura sprawiła, że gdzieś w głębi nadal czuł się ugodzony brakiem zrozumienia. Nie to, żeby się nad sobą użalał. Do wczoraj nie oczekiwał cackania się z nim jak z dzieckiem. Był dorosły. To byłoby co najmniej żenujące, ale na pewno nie chciał za każdym razem mierzyć się z przyjmowaniem fali wyrzutów o coś, co i tak było jego bólem dupy. Bowiem w żadnym wypadku nie wątpił, niestety, że to miał być ten jedyny raz dla któregokolwiek z nich. Pierwszy i ostatni, i tak dalej. Nie był tak oderwanym od rzeczywistości optymistą.
Wpatrywał się w wir wodny bez słowa jeszcze przez kilka chwil. Do czasu, kiedy spłynęła mniej więcej do połowy wanny. Puszczając kolano Geraldine, cofnął się w kierunku kranu, odkręcając go i wkładając dłoń pod bieżącą wodę, żeby ustawić temperaturę. Trochę zbyt wysoką jak na jego wyczucie. Dzięki temu wiedział, że dla niej będzie idealna. Lubiła ściągać z siebie skórę w jednym płacie uprzednio wyparzając ją do czerwoności.
- Potrzebujesz pomocy w zmydleniu się gdzieś jeszcze czy tylko na plecach? - Spytał spokojnie, kierując ku niej swoje spojrzenie - trochę zbyt chmurne, ale opanowane; nie ciskało w nią gromami, było bardziej jak posępny deszczowy wieczór niż gwałtowna nadmorska burza.
Nie używał zbyt wielu słów przekonany o tym, że tak było najlepiej. Od słowa do słowa mógłby przejść do czegoś, czego wcale nie chciał mówić. To także było dla niego nowością. Czy dobrą? Mógłby to zakwestionować. Nie pierwszy raz robił się wyczuwalnie powściągliwy. W wielu sytuacjach przyjmował tę postawę, żeby nie zrobić czegoś, co zniszczyłoby jego opinię pośród czystokrwistych czarodziejów, na których umiarkowanej sympatii mu zależało.
Nie zawsze wybierał agresję. Czasami błyskawicznie zaduszał swój bardzo krótki lont, choć było to trudne i wymagało większej samokontroli niż zazwyczaj Ambroise miał. Jeszcze nigdy nie wykorzystał tego w taki sposób jak dzisiaj - nie po to, żeby karać ukochaną (a przynajmniej nie tylko w tym celu, bo niektóre zachowania Greengrassa były podszyte wyrzutem i rozgoryczeniem) a po to, żeby nie powtórzyć poprzedniego wieczoru. Nie był przy niej spokojniejszy. Jedynie trochę bardziej zwracał uwagę na jej uczucia i stan, w jakim była.
Nie łudził się: gdyby nie wyglądała tak krucho i nie wzbudzała w nim opiekuńczych instynktów swoją nagłą ugodowością i wyraźnym osłabieniem, pewnie żarliby się teraz w najlepsze. Albo najgorsze. Nie miałby najmniejszego problemu zarzucić jej głupoty tak jak ona mu wcześniej. Odbiłby znaczną część wczorajszych wyrzutów. Z satysfakcją oskarżyłby ją o to samo. Szczególnie, że oboje wiedzieli, że te zarzuty mogły pasować do wszystkich sytuacji. Zarówno tej poprzedniego wieczoru jak i sprawy z wiwerną. Ambroise nie pozostałby jej dłużny, gdyby tylko wyczuł, że może sobie na to pozwolić. Nie był ideałem. Wcale nie był wyrozumiały, nawet jeśli obecne zachowanie sugerowało inaczej.
Milczał i skupiał się na zadaniu. Jednym, drugim, trzecim, czwartym. Machinalnie wykonywał kolejne kroki starając się być jak najdelikatniejszym i robić to wszystko tak szybko jak mógł, żeby nie musiała siedzieć w pustej wannie. W łazience było gorąco. Para pokryła wszystkie powierzchnie, ale bez wody nie była to żadna przyjemność. Musiał wypuścić cały brud zanim pomógł jej się namydlić, spłukać włosy i nawet na całą minutę bezmyślnie pomóc nałożyć odżywkę, żeby nie musiała szarpać za włosy przy rozczesywaniu. Zbyt szybko jej ją spłukał, ale etap został odznaczony.
- Jesteś głodna? Mam cię przenieść na kanapę? - Spytał nawiązując kontakt wzrokowy. - Czy chcesz od razu iść do łóżka? - dawał jej wybór, ponieważ w głębi duszy nie chciał, żeby ten wieczór był dla niej jeszcze gorszy.
Powinna odpocząć, żeby wrócić do zdrowia. Mógł zadbać o to, żeby przyrządzić coś na szybko na kuchni, jeśli chciała poleżeć na kanapie. Nie musieli przy tym rozmawiać. Udałby, że stukanie garnków i patelni zagłusza dźwięki. Ona udałaby, że przysypia. Mogli spróbować, szczególnie że odkąd zaczęli tu spędzać więcej czasu i skrzaty domowe nie były już pod ręką, Greengrass odkrył niespodziewanie powiązanie między tworzeniem eliksirów a znaczną częścią procesu gotowania i chełpił się, że jest bardzo dobry w obu przypadkach. W tym drugim mógł być raczej co najwyżej niezły, przyzwoity na poziomie doświadczenia, który prezentował, ale we własnych oczach był wybitny, bo robił coś, czego by się po nim nie spodziewano.
Mógł także dać Geraldine możliwość uniknięcia wspólnego spędzania wieczoru w drętwym milczeniu z poważną rozmową na horyzoncie. Pomóc jej w przybraniu wygodnej pozycji na łóżku, opatrzeć rany, podać eliksiry. Może przynieść coś do jedzenia. Zostawić ją samą i wrócić do salonu na kilka godzin. Miała wybór. Dał jej to do zrozumienia pytająco uniesionymi brwiami, kiedy bardzo powoli pochylił się nad wanną, żeby złapać dziewczynę.
Każde mocne pochylenie się sprawiało mu nie tylko dyskomfort, ale maskowany ból. Starał się zagryźć zęby, wydając tylko stłumione stęknięcie, kiedy nachylił się głębiej i kolejny mamrot, kiedy wyprostował się unosząc Geraldine. Kropelki potu i zaczerwienienie na twarzy wynikały z pary i gorąca w łazience. Niczego więcej, rzecz jasna.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
14.10.2024, 11:18  ✶  

Geraldine wiedziała, że to było delikatne niedopowiedzenie. To od zawsze było skomplikowane, tylko przymykali oczy na niedogodności spowodowane z tego powodu. Nie mogli tego robić wiecznie, mimo, że udawało im się to przez całkiem spory okres czasu. To nie miało prawo działać, nie kiedy jedno i drugie miało przed sobą tajemnice, nie oszukiwali się, ale nie rozmawiali o prawdzie, pomijali ją, udawali, że te sytuacje nie istnieją. Zaczęli sobie kreować swój świat bez tego dosyć ważnego elementu. To była ułuda, przynajmniej częściowo. Jasne, tak było wygodniej, tylko na jak długo? Problem istniał, czy tego chcieli, czy nie. Kiedyś musieli o nim porozmawiać, jakoś się odnaleźć w tej prawdziwej rzeczywistości, a nie udawać, że ona nie istnieje. Szczególnie, że w te ostatnie dwa dni bardzo nieprzyjemnie przypomniała o tym, że to faktycznie ma miejsce.

Musiała się pogodzić z gorzką prawdą. Starała się odciąć ten okres, kiedy nie byli ze sobą blisko, ale on istniał, Ambroise widział ją wtedy, kiedy była na skraju, o czym raczył jej teraz przypomnieć. Miał rację, zdawał sobie sprawę z tego, jak to może wyglądać. Zaczęło jej to ciążyć, nie chciała, żeby się o nią martwił, ale miała świadomość, że to nie było możliwe. W końcu reagowała tak samo. Chcąc nie chcąc myślała o tym, czy nie stanie się mu krzywda. Zawsze istniało ryzyko, szczególnie w ich przypadku. Nie byli normalni, nie zajmowali się prostymi sprawami, co udało im się już kiedyś ustalić. Nie zmieniało to faktu, że czuli te same emocje, co wszyscy zwyczajni ludzie. Na to nie mieli wpływu.

- Masz rację. - Coraz częściej się z nim zgadzała, próbowała spojrzeć na problem z jego strony, starała się być empatyczna i nie myśleć tylko o sobie. Nigdy nie wracali do tej sytuacji, która wydarzyła się wtedy, kiedy próbowali być dla siebie obojętni. Nie lubiła o tym rozmawiać, wiedziała, że tamto wydarzyło się przez to, że była nierozsądna. Starała się już nie postępować w taki sposób, nie zawsze jej się udawało, ale nie prowokowała losu. Wyciągnęła lekcję, była dosyć bolesna. Nigdy jeszcze nie znalazła się w podobnej sytuacji, nigdy nie była tak blisko śmierci, a on to widział. To było w tym najgorsze, trwał wtedy przy niej i próbował ją doprowadzić do użyteczności. Nie mogła udawać, że go to nie dotyczyło.

- Tak, rozumiem. - Nie zamierzała zaprzeczać. Wydawało jej się, że rozumie, bo tak samo przeżywała to, że wczoraj wrócił do domu poobijany. Nie zastanawiała się nigdy na tym, że wtedy też to w niego uderzyło. Nie wydawało jej się, że przejmował się tym, że omal nie zginęła. Tak było łatwiej, pogodziła się z tym, że zaliczyli ten nie do końca przyjemny okres, kiedy nie mogli się dogadać. Może to nigdy nie była typowa wrogość? Pamiętała, że próbowała się do niego zbliżyć po wydarzeniach w Wiwernie, ale skutecznie ją do siebie wtedy zraził. Pogardził jej wyciągniętą ręką, a czuła, że powinni się wtedy trzymać razem - ona też tam była, może nie sięgnęła po poduszkę, ale uznała, że wybrali słuszne rozwiązanie. To była ich wspólna decyzja, dlatego wydawało jej się, że będzie im łatwiej przetrwać ten okres. Tyle, że Ambroise tego nie chciał, okropnie ją zabolało tamto odrzucenie, uniosła się dumą i próbowała go nie lubić, ta wrogość nie była dla niej naturalna, ale reagowała tak na jego zagrania. Ich znajomość nie była niczym historia z bajki, która miała mieć zwyczajne, szczęśliwe zakończenie. Niby osiągnęli to, do czego zmierzali, ale znowu pojawił się upadek, wyglądało to niczym sinusoida pełna wzlotów i upadków. Tak, więcej było tego dobrego, jednak nie mogli udawać, że te gorsze chwile nie miały miejsca. Grunt, żeby za każdym razem udawało im się podnieść, to było dla niej najistotniejsze.

Nie zamierzała dywagować na temat lądowania, które zaliczyła. Oczywiście, że wolałaby uniknąć tego zderzenia z ziemią i z rzeczywistością, jednak pozostawało jej cieszyć się, że nie skończyło się to jeszcze gorzej, bo przecież mogło. Próbowała widzieć jakiekolwiek pozytywy w tej całej sytuacji, a to wcale nie było łatwe. Ambroise dosyć szybko pozbył się jej optymizmu. - Było chyba najbardziej miękką opcją z możliwych, więc próbuję patrzeć na to chociaż trochę pozytywnie. - Jasne, zdawała sobie sprawę, że samo to, że wdała się w szamotaninę z taką bestią nie było szczególnie rozsądne, ale co innego teraz miała robić? Kajać się nad swoim zachowaniem, to nie było do końca w jej stylu, probowała znaleźć w tym choć drobny pozytyw.

Czuła jego obojętność, niepokoiła ją. Najwyraźniej próbował się trochę odciąć od tego co jej się przytrafiło i podszedł do sprawy jako profesjonalny uzdrowiciel. To miało swoje plusy, nie musiała mierzyć się z jego złością, aczkolwiek nie sądziła, że i to ominą. Była pewna, że to był dopiero początek.

Pokiwała jedynie głową, bo przecież nigdzie się nie wybierała. Obserwowała go uważnie, kiedy się nachylał, i zaczął pozbywać się tej wody. Większość brudu spłynęła, zniknęła w odpływie, całkiem szybko, tyle, że ona nie czuła się dzięki temu czystsza. To nic jej nie dało. Wiedziała, że spierdoliła sprawę, dlatego też czuła się nie do końca dobrze. Kiedyś nie musiała się niczym przejmować, ani nikim. Dni jak te zdarzały jej się stosunkowo często. Nie zastanawiała się nad słusznością swoich czynów, nie musiała tego robić, bo to była tylko ona i jej mały świat. Te czasy minęły, teraz musiała sobie zrobić rachunek sumienia.

Poczuła ciepło jego dłoni na swoim kolanie, dobrze było mieć świadomość, że nie był na nią na tyle zły, że stronił od dotyku. Tak naprawdę najchętniej po prostu teraz poszłaby spać w jego objęciach, w których czuła się bezpiecznie i zapominała o tym, co się między nimi ostatnio wydarzyło.

- Nie, jakbyś mógł to tylko plecy. - Przesunęła się nieco w przód i nachyliła, aby ułatwić mu dostęp do swoich pleców, myślała o tym, że będzie przyglądał się bliźnie, która przypominała o tym, co już kiedyś się wydarzyło. Była dowodem na to, że omal nie straciła życia. Mogła się jej pozbyć, wtedy nie przypominałaby mu o tym wszystkim za każdym razem kiedy na nią spoglądał. Było jednak zbyt późno na takie decyzje, kiedyś uważała, że blizny to powód do dumy, że zdobią jej ciało i przypominają o tym, czego dokonała. Teraz nie była tego taka pewna. Czuła dziwne zwątpienie we wszystko, co do tej pory robiła. To nie było przyjemne uczucie.

Naprawdę zależało jej na tym, co razem stworzyli. Nie do końca jednak wiedziała, w jaki sposób mogliby to pogodzić z tym, czym się zajmowali. Mogli być ze sobą szczerzy, nie unikać prawdy, ale czy to wiele zmieniało? Nie wydawało jej się, aby ominęli te pretensje, niepokój o życie drugiej osoby. To mogło być wyczerpujące na dłuższa metę. Nie miała tendencji do wybierania łatwiejszej drogi, ale bała się, że w pewnym momencie może to ich przytłoczyć, że nie będą potrafili sobie z tym poradzić. Nie chciała go stracić, nie dopuszczała w ogóle do siebie myśli, że mogłoby go nie być u jej boku, tylko, że też średnio miała pomysł, co powinni zrobić w takiej sytuacji? Jak to ze sobą pogodzić?

Nie do końca była zadowolona z przebiegu wczorajszej rozmowy, chociaż rozmowa to chyba nieodpowiednie określenie. Wylała na niego całą swoją złość, zachowała się jak rozwydrzony bachor, nie dopuszczała go do słowa, wręcz przeciwnie, wyżywała się na nim zamiast zaopiekować się Ambroisem, gdy był ranny. Miała do siebie o to wyrzuty sumienia, szczególnie, że on dzisiaj robił coś zupełnie przeciwnego. Lizał jej rany, dbał o to, aby poczuła się lepiej. Ona również powinna być jego wsparciem, a nie wrogiem, tych mieli wystarczająco poza domem. Nie powinna pozwalać sobie na takie wybuchy, jak bardzo zła by nie była. Bolało ją to, że dała się ponieść, że nie potrafiła przestać. Dokładała mu zupełnie niepotrzebnie swojego żalu. Wyszła na sporą hipokrytkę, szczególnie, że niecały dzień później zrobiła to samo co on.

Doceniała wszystko, co dla niej robił. Wiele to dla niej znaczyło to, że pomógł jej się doprowadzić do początku, zadbał o te wszystkie szczegóły, których nie była w stanie zrobić sama, pomyślał nawet o włosach. Była mu za to ogromnie wdzięczna. Gdyby nie on zapewne skończyłaby w połowie brudna, resztę zmyłaby z siebie następnego dnia, czy coś. Teraz przynajmniej wyglądała przyzwoicie, a nie jak siedem nieszczęść.

- Nie jestem głodna. - Nie sądziła, że byłaby w stanie cokolwiek przełknąć, a nie chciała, żeby niepotrzebnie się kłopotał. Zauważyła, że szło mu coraz lepiej z gotowaniem, zdecydowanie miał do tego większa smykałkę od niej - ledwie potrafiła zaparzyć kawę, czy herbatę. Raczej unikala kuchni, nie było to jej miejsce. Oczywiście nie miała problemu z tym, aby służyć mu za pomoc przy tych mniej istotnych czynnościach, jak chociażby krojenie - z nożami radziła sobie wyśmienicie, ale raczej nigdy nie poczuje się przesadnie pewnie w kuchni.

Prostszym rozwiązaniem wydawało jej się wybranie sypialni. Nie musiałby na nią patrzeć, a ona mogłaby poleżeć w ciszy, chociaż czuła, że te wszystkie myśli, które kłębiły się jej w głowie nie dałyby jej spokoju, ta cisza mogła być bardzo nieprzyjemna.

- Może być kanapa. - W końcu wybrała. Nie chciała jeszcze bardziej się od niego dystansować, czuła, że to nie powinno mieć miejsca, gdyby zamknęła się w sypialni ponownie by się od niego oddaliła, tak to chociaż miała możliwość obserwować mężczyznę, kiedy będzie się zajmował zwyczajnymi czynnościami. Wieczór był jeszcze młody, słońce niedawno zaszło, to nie był jeszcze czas na spanie. Nie sądziła zresztą, że uda jej się dzisiaj zmrużyć oko. Czuła, że będzie to powtórka z wczoraj, kiedy też nie mogła zasnąć przez te niegatywne emocje, które ją wypełniały.

- Kurwa, boli cię. - Stwierdziła fakt. Nie powinna nadużywać jego dobroci, przecież sam wczoraj został poturbowany, powinien odpoczywać, a nie nosić ją na rękach. To nie było w porządku, nie doszedł jeszcze do siebie. Wystarczyło, aby odezwał się słowem, a pokuśtykała by jakoś na tę kanapę, to nie było nic trudnego, może zajęłoby to jej dłuższą chwilę, ale była w stanie to zrobić. Nie powinien zajmować się nią, kiedy nie był w pełni sił. Była zła na siebie, że to zbiegło się w czasie, że nie mógł się skupić na sobie, tylko przejmował się nią.

- Też powinieneś odpocząć. - Powiedziała cicho, wiedziała, że przez nią nie mógł, co jej strasznie ciążyło. Naprawdę wybrała sobie nieodpowiedni moment na starcie z wiwerną.

Może lepiej by było, jakby po prostu we dwójkę zaszyli się w sypialni i zapomnieli o otaczającej ich rzeczywistości, chociaż dzisiaj oddalili jak najdalej te wszystkie nieprzyjemne myśli, pytania, odpowiedzi, które musieli znaleźć. Odpoczynek na pewno dobrze im zrobi, tego była pewna.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
14.10.2024, 13:05  ✶  
Lubił mieć rację. Był naturalnie skory do przyjęcia wszystkiego, co pomagało mu zachować ego, ale bywały takie chwile, kiedy w żadnym razie wolałby nie usłyszeć, że była z nim zgodna.
- Ten jeden raz mnie to nie cieszy - skwitował, bo z powodzeniem mógłby przy tym dodać, że była to bardzo marna satysfakcja z bycia nieomylnym i zawsze mającym rację.
Tym razem wolałby się mylić. Prawić banialuki, mówić bzdury, które mogłaby mu wytknąć i w tym momencie czułby, że nawet nie byłby na nią jakoś specjalnie zły. Wytworzyli sytuację z gatunku tych, w których osoba zwycięska w dyskusji wcale nie była osobą wygraną. Wręcz przeciwnie. Ta trafność miała posmak goryczy. Może nawet metaliczny smak krwi, choć to nie on krwawił. Nie dzisiaj.
- Mhm - również w tym wypadku ani myślał cieszyć się z bycia rozumianym i szanowania jego podejścia.
Oczywiście to wcale nie oznaczało, że wybierał drążenie i kłótnie o to, że powinien lub nie powinien oddzielić od siebie te wszystkie sytuacje. Szczególnie obecną i tamtą z posiadłości Yaxleyów, bo ich relacje były zupełnie inne w tych dwóch momentach. Wtedy mogło się wydawać, że miał do tego bardziej profesjonalne podejście, które sprzyjało zachowaniu spokoju i zimnemu osądowi. Z jednej strony trochę tak było, ale z drugiej nie był w stanie powiedzieć, że podszedł do tego wyłącznie jak zleceniobiorca, któremu naprawdę dobrze za to zapłacono.
Kija a nie zapłacono. Przyjął podstawową stawkę, informując o tym, że to wszystko było w umowie i wychodząc stamtąd najszybciej jak tylko mógł, gdy przekazał odpowiedzialność. Wbrew pozorom uniósł się honorem bardziej niż to było logiczne i finansowo korzystne. To, że celowo wybrał postawę wskazującą na wyłącznie materialne podłoże swojej interwencji było w istocie stertą smoczego łajna, natomiast z uwagi na własną godność wolał, aby to nigdy nie ujrzało światła dziennego. Preferował wersję oficjalną nad uświadomienie Geraldine, że już wtedy był wobec niej miękkim materiałem tylko zachowywał się jak naburmuszony frajer. Wystarczyło, że zakomunikował, że nigdy nie żywił wobec niej faktycznej nienawiści. Nie chciał, żeby miała go za słabego. Szczególnie, że sama była tą jego słabością.
- Jeśli to ci coś ułatwia - odmruknął, najchętniej wzruszyłby ramionami, ale powstrzymał się przed tym.
Wcale nie chciał być tak pasywno agresywny i rozgoryczony jak się jawił. Wręcz przeciwnie. Usiłował wpleść w to jakąś łagodność, żeby nie wychodzić na nieprzystępnego i niezainteresowanego tym, co czuje Geraldine. Istota problemu tkwiła w tym, że otwierając się na jej uczucia momentalnie otworzyłby się także na swoje własne a tego nie chciał. Miał świadomość, że jedno z drugim było połączone w nierozdzielny sposób. Już wcześniej wpływali na swoje nastroje i nastawienie, choć w znacznie lepszym sensie. Poza nielicznymi sporami, jakie do tej pory rozegrały się między nimi (wyłączając, oczywiście, tamte dawne nieporozumienia, nie o nie chodziło) raczej nie emanowali wobec siebie taką energią jak tego wieczoru.
To było inne. Żal i uraza były głębsze. Poczucia winy nie dało się zanegować. Tak samo jak lęku, może wręcz strachu przed tym, co kryła przyszłość, bo świadomość, że to miało być elementem ich wspólnej rzeczywistości była nie do rozmycia. Ignorowali podszepty zbyt długo aż przerodziły się z niemego krzyku w wibrujący w bębenkach wrzask. Wypadki się zdarzały. Tym bardziej w przypadku prowadzenia bardziej ryzykownych interesów, które nieodzownie łączyły się z wieloma większymi konsekwencjami.
Ambroise wiedział, że żadne z nich nie chciało zmuszać tej drugiej osoby do ponoszenia kosztów. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć, że odpuściła część bardziej niebezpiecznych działań. To było jasne, wynikało samo z siebie. Szczególnie, że znał ją już na tyle blisko, łączyło ich niewypowiedziane porozumienie, więc skoro on bardziej rozważnie dobierał swoje układy to miał pewność, że ona też tak robiła. Starali się miarkować. Wyczuli jakieś zbieżne granice i próbowali ich nie przekraczać.
Problem w tym, że to było niemożliwe w dłuższej perspektywie. Bez poruszenia tematu wyłącznie mieli dobre intencje. Nie robili nic, żeby faktycznie dostosować do siebie te aspekty życia. Nie spytał o to, w jaki sposób powinien podchodzić do jej pracy. Czy mógł coś zrobić, żeby włączyć się w tę bardzo istotną część życia Geraldine nie tylko po fakcie, kiedy coś się stało i potrzebowała uzdrowiciela. Co gorsza nie mógł powstrzymać się od oceniania jej i tej złości na myśl, że wróciła do domu z ranami, prawdopodobnie doznanymi godziny wcześniej i w dodatku na miotle, którą z hukiem rzuciła na ganku, więc to było jasne.
Gdyby poroznawiali zamiast odwlekać to w czasie, prawdopodobnie mógłby włączyć się w najbardziej ryzykowne akcje. Może nie zostałby łowcą ani specjalistą od polowań na magiczne zwierzęta, ale to nie znaczyło, że nie poszedłby z nią do lasu w teren. To było raczej jasne, szczególnie że już raz spotkali się właśnie w takim miejscu - byli razem w głuszy, choć wtedy skończyło się na tym, że to on potrzebował podparcia. Mimo to raczej sądził, że byłby w stanie nie tylko nie być przeszkodą a wręcz wsparciem i pomocą, bo potrafił być nimi dla innych ludzi, którzy słono mu za to płacili. Byłby nim dla swojej kobiety, gdyby tylko go do tego dopuściła.
Z drugiej strony zachowywał się jak hipokryta. Miał tę świadomość. Tym razem nie ukrywał przed sobą, że całkowicie nieprzypadkowo zgadzał się nie poruszać kwestii zawodowych, żeby nie zmuszać jej do tej wzajemności. Nie chciał, aby się dla niego narażała w jego sprawach. Nie wyobrażał sobie tworzyć z nią duetu w prowadzeniu interesów, które mogłyby mu ją odebrać. Znacznie bardziej rozlegle niż ona pracował z ludźmi. Miał z nimi więcej bezpośredniego kontaktu. Nieczęsto zaszywał się w głuszy. Często zostawał sam ze swoimi obowiązkami, ale współpraca z klientami była u niego znaczną częścią dnia. Ktoś kiedyś spróbowałby wykorzystać ich relację. Szczególnie, gdyby powiązano ich ze sobą w ten sposób - jako duet, nie tylko parę. Nie chciał tego, ale milczenie przestało wchodzić w grę.
Musieli porozmawiać. Musiał zaznaczyć, że nie chciał jej wkładu, ale jednocześnie chciał być częścią jej bardziej ryzykownych interesów. Wiedział jak może skończyć się ta rozmowa. Reguła wzajemności była bardzo istotna w tym, co mieli. Budowali, a przynajmniej usiłowali budować wspólne życie na partnerstwie. Tymczasem on chciał ograniczyć jego zakres. Miał ku temu powody, ale wątpił czy Geraldine zaakceptuje te przesłanki, czy raczej zepną się jeszcze bardziej niż poprzedniego wieczoru.
Byłoby znacznie łatwiej, gdyby oboje zachowali się inaczej. On nie potrzebował łajania. Nie musieli się wzajemnie strofować, przechodzić od defensywy do ofensywy i z powrotem. Żadne z tamtych słów nie musiały paść. Nie był z tego dumny, dlatego próbował naprawić tamte zachowanie poprzez milczenie teraz. W żadnym razie nie było to długofalowym rozwiązaniem. Już zaczynał dusić się od niewypowiedzianych słów, ale jeszcze nie pękł. Nie chciał pęknąć. Potrzebowali całego spokoju jaki mogli z siebie wykrzesać. Całego ciepła w ciemną, ponurą noc, bo choć w łazience było gorąco i parno, Ambroise nie mógł nie dostrzegać lodowatego zimna kryjącego się zarówno w jej jak i w jego wnętrzu. Te ostatnie wydarzenia położyły się cieniem na ich relacji.
- Dobrze - odpowiedział w dalszym ciągu miarkując słowa.
To nie było dobre zachowanie, ale w tym momencie nie dostrzegał lepszego. Powoli odsunął się od niej, zsuwając rękę z kolana i pozwalając Geraldine pochylić się tak, żeby mógł namydlić i spłukać jej plecy. W tym momencie pierwszy raz próbował na nie nie patrzeć. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli ze sobą być, uciekł wzrokiem od tego dowodu na to, że każdy dzień mógł być ich ostatnim wspólnie spędzonym.
Ktoś usiłujący być optymistą powiedziałby, że to było przypomnieniem o tym, że potrzebowali chwytać cały czas jaki mają. Mogli w dalszym ciągu żyć pełnią życia, czerpać garściami z tego, co mają. Z uczucia, jakie do niej żywił. Z czegoś, co musiało być miłością, nawet jeśli o tym nie mówił. Mieli to szczęście, że wszystkie ich gesty nie pozostawały nieodwzajemnione. Mogli być przy sobie prawdziwi. Nieliczni mogli cieszyć się czymś takim, ale nieliczni byli też tak bardzo narażeni na stratę wszystkiego w przeciągu zaledwie kilku chwil.
Zawsze był jakiś koszt. Wszystko miało swoją cenę. Idylla nie istniała. Była wyłącznie złudzeniem podtrzymywanym z desperacji i chęci zaznania czegoś na kształt duchowego spokoju wypierającego świadomość jak krucha była część ich układów. To nigdy nie miało być normalne. Ich dom nie był budowany wyłącznie na samych pozytywnych aspektach. Nie wszystkie nawyki i przyzwyczajenia dało się zmienić. Nie wszystkie kompromisy miały rację bytu. Nie o wszystkim mogli spokojnie rozmawiać. Nieważne jak bardzo by to odwlekali. Tę rozmowę. To ich dom miał być najbezpieczniejszym miejscem - musieli o to zadbać. Wszędzie indziej nie mogli na to liczyć.
- Na pewno? - W głosie Greengrassa zabrzmiało powątpiewanie. - Ściśnięty żołądek nie oznacza nasycenia - to mógłby być troskliwy komentarz, gdyby nie to, że Ambroise był świadomy tego, że sam wywołał u niej ten ścisk żołądka.
Bowiem co do tego, że właśnie o to chodziło w nie byciu głodną nie miał nawet odrobiny wątpliwości. Sam od wcześniejszego wieczoru nie czuł się głodny. To było pokłosie wszystkich złych decyzji i niewłaściwych nawyków. Powinni spróbować to zmienić. Nie sądził, aby powiodło im się zjedzenie wspólnie kolacji, ale mogli spróbować. Co najwyżej udawać zaangażowanie w przegrzebywanie zawartości talerza. Poza tym musiał zająć czymś ręce. To nie brzmiało jak najgorszy sposób spędzenia wieczoru - mógł skupić się na krojeniu i miarowym mieszaniu robiąc z tego niemalże równie istotny proces co w przypadku przygotowania eliksirów.
- Więc będzie kanapa - kiwnął głową, przesuwając dłonie pod nią, żeby podnieść ją do góry, dając się objąć za szyję.
Zazwyczaj czemuś takiemu towarzyszyła ta pozytywna energia. Rozbawienie, fascynacja, obietnica igraszek, szeroki uśmiech i lekkość ducha. Skradłby jej pocałunek, obrócił się kilka razy, roześmiałby się niepoważnie, bo zazwyczaj wiedział jak to musiało wyglądać, gdy nosił na rękach kogoś swojego wzrostu.
Natomiast w tej chwili starał się zagryźć zęby, stawiając powolniejsze kroki i pomagając sobie nogą w kopnięciu drzwi, żeby przejść przez nie na korytarz do salonu. Brakowało mu lekkości. Jego ruchy były przepełnione sztywnością, na twarzy pojawiał się mimowolny grymas, nawet jeśli na słowa Geraldine zareagował milczącym pokręceniem głową i markotnym:
- Nic takiego. Do przeżycia - to były suche słowa, ale w żadnym razie nie chciał dać do zrozumienia, że potrzebuje litości czy współczucia.
- Przejdzie - nie było to jego pierwsze rodeo, prawda?
Potrzebowała pomocy, więc zaangażował siły w to, żeby jej ją zapewnić. Ostatnim, czego mógłby chcieć było danie mu do zrozumienia, że miała w związku z tym jakieś wyrzuty sumienia albo że powinien zrobić coś inaczej. Podjął swoje nierozsądne decyzje. Zbierał ich pokłosie. Był tego świadomy, ale nie chciał, żeby to rzutowało na nią. Koniec tematu. Nie potrzebował już głaskania po głowie, szczególnie po poprzednim wieczorze.
- Miałem na to cały dzień - dodał, spojrzeniem sugerując, że nie wykorzystał tego czasu na potrzebny odpoczynek.
Jeśli nie miała czasu przejrzeć się jego prezencji to lustro na ścianie w korytarzu i bliskość jej policzka przy jego przybrudzonym ziemią były raczej jednoznaczne. W tym mentalnym stanie nie mógł odpocząć. Wręcz przeciwnie - bywały takie chwile, kiedy podświadomie wybierał jeszcze większe zmęczenie, żeby nie myśleć o niczym innym. To był jeden z takich dni.
- Przyniosę ci dodatkowe poduszki i poszukam eliksirów, żebyś nie musiała długo czekać - stwierdził z ponurym, ciężkim tonem, nachylając się, żeby pomóc jej umościć się na kanapie.
Sięgając po koc, kiedy już odstawił Geraldine na miękkie siedzisko, wyciągnął również różdżkę, jednym machnięciem rozpalając zaklęciem w kominku. Poduszki również mógłby po prostu przywołać, ale celowo wyszedł z pomieszczenia, żeby złapać oddech.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
14.10.2024, 15:05  ✶  

Czuła jednak, że musiała przyznać mu rację. Zgadzała się z nim w pełni. Nie było możliwości, aby udawała, że jest inaczej. Nie miała problemu z tym, aby rzucać nowe światło na problem, kiedy wydawało jej się, że coś widzi inaczej. Tym razem nie mogła w to brnąć. Niestety miała świadomość, jak to wszystko się rysowało. Była to może gorzka prawda, ale ciągle prawda, mogła próbować ją jakoś naginać, ale to by nie przeszło, nie tym razem. Pozostawało się pogodzić z rzeczywistością taką jaka była naprawdę.

- Przykro mi. - Było jej żal, że nie mogła jakoś inaczej zabarwić tej rzeczywistości, ale no nie dało się tego zrobić. Musiała pogodzić się z tym, że tak właśnie wyglądała, on też. To było dość bolesne przypomnienie o tym kim byli i co działo się w ich życiu.

Zdawała sobie sprawę, że w tej wymianie zdań nie było wygranych, niestety fakty wypłynęły, były nie do końca wygodne i trzeba było jakoś się z nimi pogodzić. Nie umiała póki co znaleźć metody na to, w jaki sposób powinni sobie radzić z tym, że ich życia wyglądały tak, a nie inaczej. Trudno było na tym wyhodować całkiem zdrową relację, w tym przypadku zawsze ktoś będzie cierpiał, czy się zamartwiał, była tego świadoma. Niestety.

Nie czuła się dobrze z tym, co się wydarzyło między nimi. Miała wrażenie, że się od siebie oddalają, a zdecydowanie tego nie chciała. Zależało jej na tym, aby było jak wcześniej. Naprawdę nie chciała, aby te niewygodne sprawy warunkowały ich całą relację, wiedziała, że to jest ważne, że nie mogą ich pomijać, mimo wszystko nie zamierzała pozwolić na to, aby to ich ograniczało.

Powinna się spodziewać tego, że tamto wydarzenie z przeszłości też będzie miało wpływ na ich aktualną relację, na pewno nie zapomniał tego, jak ratował jej życie, mimo, że wydawało się, że wtedy nic dla niego nie znaczyła. To nic nie zmieniało, widział ją wtedy, gdy znajdowała się między życiem, a śmiercią, kiedy nie miała wpływu na to, co się z nią dalej stanie. Wyprowadził ją, zapewnił jej odpowiednie wsparcie - miała świadomość, że w dużej mierze to, że przeżyła zawdzięczała jemu. Nigdy mu tak właściwie za to nie podziękowała, wręcz przeciwnie, gdy się wtedy obudziła zachowywała się jak rozkapryszona gówniara. Było jej za to wstyd, ale nie chciała, żeby ją taką widział - słabą. Każda z tych sytuacji jawiła się jej jako dowód na to, że jest niewystarczająca, że nie potrafi w pełni o siebie zadbać, że nadal brakuje jej doświadczenia.

- Nie do końca. - Nie miało jej co ułatwiać. Próbowała szukać pocieszenia, ale go nie znalazła, nie sądziła, że w ogóle była możliwość, aby istniało jakiekolwiek. Poczucie winy ciążyło jej okropnie, ale nie umiała się go pozbyć. Wiedziała, że nie może się usprawiedliwiać, bo przecież to ona podjęła decyzje. Ona zaryzykowała, fakt, zabiła wiwernę, trochę oberwała, to nawet nie były najgorsze obrażenia, jakie odniosło jej ciało, bywało gorzej, ale bała się, że to na zawsze popsuje ich relację. Gdyby została w domu, nie dałaby mu powodów do wątpliwości. Musiała jednak pokazać, że ona też będzie robić to, na co miała ochotę. Chciała mu utrzeć nosa po tym, co wydarzyło się wczoraj, ale czuła, że stało się zupełnie inaczej, sobie zrobiła tym krzywdę, właściwie to może im, temu co razem tutaj tworzyli. To bolało.

Strasznie jej było niewygodnie z tym, co się teraz między nimi działo. Czuła dyskomfort, właściwie to chyba wolałaby, aby się na nią zezłościł, dał upust swoim emocjom, niżeli obchodził się z nią w ten sposób, jakby była mu obca, jakby mu na niej nie zależało. Wiedziała, że dużo go to kosztuje, była tego pewna, bo znała go przecież bardzo dobrze, mimo wszystko zdecydowanie to nie był sposób w który chciała, żeby się do niej odnosił. Wiedziała, że zjebała, dlaczego nie chciał potraktować jej tak jak ona jego? Poczułaby się lepiej, gdyby wykrzyczał jej wszystko, co myślał, gdyby zobaczyła żar w jego oczach. Obojętność bolała zdecydowanie bardziej i ten chłod, dystans który utrzymywał.

Nie czuła, żeby była szczególnie zmęczona, była w stanie sama wrócić do domu. Ten wypad do lasu zakończył się źle, ale nie fatalnie. Była gotowa wysłuchać wszystkiego, co miał jej do powiedzenia, tyle, że on najwyraźniej aktualnie nie zamierzał mówić. Ta cisza, półsłówki, to napięcie wiszące w powietrzu ją irytowało.

Wykonywał niemalże mechanicznie pewne czynności, które powinni zostać odhaczone. Pomógł jej się ogarnąć, umył jej włosy, zadbał o nią, to prawda, ale czuła, że coś jest nie tak. Wiedział w końcu czym się zajmowała, powinni się spodziewać, że taki moment nadejdzie, tym bardziej, że byli już w tym doświadczeni, a zachowywali się tak, jakby zrobiła coś wyjątkowo złego, co nie powinno mieć miejsca. Zresztą wczoraj potraktowała go podobnie, o ile nie gorzej tymi swoimi wyrzutami. To nie powinno mieć miejsca i na pewno nie mogło się więcej powtórzyć. Nie chciała znowu przeżywać takich sytuacji. Powodowały, że wewnętrznie się rozsypywała i zaczynała wątpić w coś, co jeszcze niedawno zupełnie zaczynało zmieniać sens jej życia.

Naprawdę zaczęła myśleć o tym, że jest w stanie stworzyć z kimś coś stałego, nie z kimś z nim, z nikim innym. Dał jej ku temu podstawy, wspierał ją, wszystko układało się naprawdę wyśmienicie, tylko obawiała się, że po części było ułudą. Może tacy ludzie jak ona nie powinni gościć na stałe w życiach innych osób, pozostawiali tylko chaos i zgliszcza, nic więcej.

- Mogę spróbować coś przełknąć. - Wiedziała, że powinna zjeść, tak to na pewno było jej potrzebne, obawiała się jedynie, że nie będzie w stanie nic w siebie wmusić. Za bardzo przejmowała się tym, co się między nimi wydarzyło przez te dwa dni. Dwa dni - niby tyle, co nic, a miała wrażenie, jakby minęły wieki od tego, kiedy było między nimi sielsko. Nie miała pojęcia kiedy i czy w ogóle uda im się wrócić do tego stanu, który wydawał się być idealnym. Zależało jej an tym, aby było między nimi w porządku, bardzo, tyle, że coś jej mówiło, że trochę im zajmie ułożenie tego wszystkiego. To nie były błache sprawy o których mogli zapomnieć. Musieli do tego wrócić, co zapowiadało, że kolejny dzień też nie będzie przyjemny. Rzeczywistość nie wyglądała kolorowo, czy tego chciała, czy nie. Musiała się przygotować do tej niewygodnej rozmowy, chociaż nie miała pojęcia, czy w ogóle to było możliwe. Wiedziała, że nie może mu obiecać, że to się nie powtórzy, bo była pewna, że tak się stanie. Prędzej, czy później da mu powód do kolejnych zmartwień. Taka już była - niszczyła wszystko i wszystkich wokół siebie.

Nadal nie do końca była przekonana do tego, że kanapa była najlepszym wyborem, zamierzała jednak spróbować znaleźć się bliżej niego. Nie chciała zamykać się w sypialni. To mogło jeszcze zwiększyć ich dystans. Zdecydowanie to nie było to, czego teraz potrzebowała. Wiele by dała, aby zmienił swoje nastawienie, by spojrzał na nią nieco inaczej, czuła się teraz raczej jako kłopot, który wymagał opieki. Nie znosiła tej myśli, że jest dla niego problemem. Niby nie dawał jej tego odczuć, ale czuła swoje, była zła na siebie, że doprowadziła do tego, że nie mogła w pełni się sobą zajać, że wymagała pomocy.

Objęła go delikatnie, kiedy wziął ją na ręce. Bała się, że może teraz wolałaby unikać jej dotyku, strasznie ją to przerażało. Dostrzegła, że nie było w tym geście zwyczajnej lekkości, sporo go kosztowało przeniesienie jej na tę nieszczęsną kanapę. Powinien najpierw zadbać o siebie, a dopiero później myśleć o niej. Zdecydowanie.

Była zła na siebie, że nie dała mu czasu na to aby w pełni wrócił do sił. - To nie wygląda, jakby to było nic takiego. - Nie powstrzymała się przed komentarzem. Zauważyła ziemię na jego policzku, sięgnęła ku niej dłonią, bo chciała ją zetrzeć. Był to dowód na to, że dzisiaj nie odpoczywał. Najwyraźniej postanowił czymś zająć myśli i zatracił się w pracy. Znała to rozwiązanie, sama często po nie sięgała, aktywność fizyczna pomagała jej uciekać od niewygodnych myśli.

Nie podobała jej się ta świadomość, że było między nimi na tyle źle, że zamiast odpoczywać, czy zająć się swoim zdrowiem wolał wyładowywać swoje nagatywne emocje w ogrodzie. To była też jej wina, ona do tego doprowadziła. Ciążyło jej to. Mogła podejść do tematu inaczej, ale tego nie zrobiła. Pozowliła sobie na wybuch, który nie skończył się dla nich dobrze. Wydawało jej się, że nauczyła się nad tym panować, jak widać jednak, chyba nadal była to rzecz nad którą powinna pracować.

Nie chodziło jej o to, że nie pojawili się na tym durnym przyjęciu, chociaż był to pierwszy argument, którego użyła, bała się po prostu, że następnym razem oberwie jeszcze mocniej, sam pokazywał jej osoby, z którymi nie powinna pracować, była ciekawa, czy Ambroise też z taką dozą ostrożności podchodził do swoich pracowników, czy w stosunku do siebie również miał wysokie standardy.

- Mogłoby przejść szybciej. - Gdyby chociaż trochę o siebie zadbał. Nie zamierzała kończyć tej myśli, bo mógłby to być powód do kłótni, ale zdawała sobie sprawę, że tak było. Nie powinien się przeforsowywać, to nie przynosiło niczego dobrego, wręcz przeciwnie - mogło jedynie pogorszyć jego stan. Nie była może uzdrowicielem, ale wiedziała, że nie powinno się lekceważyć takich urazów.

- Nie wyglądasz jakbyś go odpowiednio wykorzystał. - Próbowała mówić w taki sposób, aby nie było słychać w jej głosie pretensji, ale trochę nie rozumiała dlaczego nie mógł do jasnej cholery o siebie zadbać. Dlaczego odpuścił? To było zupełnie bezsensowne. Mogło tylko pogroszyć jego stan.

W końcu dotarli do kanapy, na której ją ułożył. Była miękka, całkiem przyjemna, właściwie nie potrzebowała już niczego więcej do szczęścia, szczególnie, że dostała koc. Okryła się nim niemalże po samą twarz, czuła chłód i niekoniecznie wynikał on z temperatury jaka była w pomieszczeniu. Nie podobał jej się ten dystans, który się między nimi pojawił, ale nie do końca potrafiła się go pozbyć.

Obserwowała go, kiedy wychodził z salonu, wiedziała, że nie musiał tego robić. Pewnie po prostu chciał uspokoic myśli, może nie chciał na nią patrzeć? Nie do końca wiedziała, czym sie kierował. Potrzebował odrobiny spokoju, zresztą ona też, może i dobrze im zrobi chwila przerwy od swojej obecności, z drugiej strony nie była tego taka pewna, wolałaby, żeby siedział przy niej, najchętniej po prostu by się w niego wtuliła i jakoś to wszystko przeczekała. Wiedziała jednak, że tym razem to nie było możliwe. Musieli porozmawiać o tym, co się wydarzyło, poruszyć wszystkie wątpliwości, nie do końca się jej to podobało. Trochę się bała do jakich wniosków mogą dojść.

Przeniosła wzrok na płomienie, które zaczęły tańczyć w kominku, to na nich się teraz skupiła, próbowała się wyłączyć i przestać myśleć o tym, co się wydarzyło.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
14.10.2024, 19:10  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.10.2024, 19:19 przez Ambroise Greengrass.)  
Wielokrotne powtarzanie tego samego tylko w nieco innej formie nic nie zmieniało. Nie dało się wymazać wydarzeń, które miały miejsce a ich pokłosie właśnie zbierali. Ambroise wręcz łapał się na tym, że za każdym razem, kiedy Geraldine znowu dawała mu znać (nieistotne czy słowami, czy gestem, postawą) jak bardzo jest jej przykro miał ochotę złapać ją za ramiona i nią potrząsnąć. Zachowywała się zbyt krucho, była za bardzo melancholijna. Jeśli on zrobił się wprost niewłaściwie profesjonalny, ona nie ustępowała mu na krok swoim osobliwym, niewłaściwym zachowaniem.
- Wiem - odburknął już z przyzwyczajenia i przyzwoitości, żeby dać dziewczynie do zrozumienia, że to do niego dotarło.
Mogła przestać. Z powodzeniem przekazała, że czuje się źle ze wszystkim, co wydarzyło się te dwa wieczory z rzędu. Trwanie w stagnacji zaczynało go przytłaczać. Nie przyznałby się do tego, ale czuł narastający podstępny lęk a podszepty w głowie narastały i przestawały dawać nad sobą panować.
- Rozmawiaj ze mną - odezwał się bardzo cicho, niemal niesłyszalnie, a może tylko we własnych myślach? Nie powiedział tego na głos, to była wizja w głowie, pragnienie zażegnania milczenia. Niespełnione.
Jeszcze dwa dni temu był pewien, że coś mają i jest to trwałe. Nie do zbicia. Z chwili na chwilę czuł się coraz mniej pewnie, jakby to zaczynało drżeć a pęknięcie było tylko kwestią czasu. Potrzebowali tak niewiele, by stracić skrzętnie budowaną przyszłość? Byli zbyt podobni? Już kiedyś prowadzili rozmowę dotyczącą wolności. Czy to pragnienie niezależności było tak silne, że mu się wymykała? Popełnili błąd zaniechania, ale nie był przygotowany na takie konsekwencje. Napawały go niepewnością. Pierwszy raz poczuciem braku kontroli, którego nie umiał zaakceptować. Ani nie chciał - tak właściwie. Sam już nie wiedział, czego chciał. Nie tego.
- Takie podejście bardziej mi się podoba - kiwnął głową bez uśmiechu ani innego potwierdzenia tego, że sprawiła mu ulgę chęcią zjedzenia czegoś ciepłego przed położeniem się do łóżka. - Zrobię ci coś przełykalnego - tym razem to była neutralna deklaracja.
Ambroise nie próbował szczycić się nowoodkrytym talentem kulinarnym. Nie oferował dziewczynie aż czterech czy pięciu możliwości wyboru, które normalnie stanowiłyby coś w rodzaju popisowego repertuaru. Nie raczył zażartować z tego, że koniecznie musiał wcisnąć tam jak najwięcej mięsa, żeby zadowolić jej kubki smakowe mięsożercy. Stwierdzał fakt - planował zrobić coś do jedzenia, podczas gdy ona będzie siedzieć na kanapie i robić to, co jej się żywnie podoba. Udawać, że przysypia. Czytać książkę. Wiercić mu dziurę w plecach, ale zachowawczo odwracać wzrok za każdym razem, kiedy on spojrzy w jej kierunku. Miała wiele możliwości. Nie musieli o nich rozmawiać. Tak właściwie to ta cisza zdążyła go dostatecznie przydusić, żeby mógł wytrzymać jeszcze jakiś czas nie odzywając się bez potrzeby.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Szczególnie wtedy, kiedy zaczęła zwracać uwagę na jego dolegliwości. Wolał zbyć te słowa. Nie czuł się dobrze z byciem na świeczniku w takim sensie. Miał wrażenie, że Geraldine próbuje odbijać część jego zachowania w stosunku do niej. Doskonale zdawał sobie sprawę jak bardzo musiała się czuć niekomfortowo z tym, że potrzebowała jego wsparcia a on robił z tego wielką i profesjonalną sprawę zamiast zachowywać się wobec niej naturalnie.
To, co teraz robił było nie w porządku. Karał ją tą uzdrowicielską oficjalnością. Był tego świadomy. Nie od razu dostrzegł swoją metodę przerzucenia gdzieś konieczności dania jej do zrozumienia, że rozeźliła go równie mocno co on ją wczoraj. Nie mógł na nią krzyczeć. Nie pozwalało mu coś pokrętnego. Jakieś wewnętrzne przekonanie, że to byłoby najgorsze, co mógłby zrobić. Nie tylko przez to, że doprowadziłoby do kolejnej konfrontacji. Oboje szykowali się na nią. Musieli odbyć poważną rozmowę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miała nie być ani spokojna, ani dojrzała. Również przez to, że dzięki temu mógł znacznie bardziej kontrolować sytuację. Przynajmniej na pozór.
Zachowywał się nieprzewidywalnie spokojnie. To ją zbijało z tropu. W pewnym sensie był zadowolony z tej formy kary. Przynajmniej nie musiał rzucać się na wiwernę w odwecie. Kiedy odkrył swoje mimowolne pobudki, z początku poczuł coś na kształt gorzkiej satysfakcji, ale to szybko przestało być odpowiednie. W rzeczywistości wcale nie chciał, żeby się karali. Nie lubił kłótni. Był w nich instynktownie dobry - miał niewiele starszą macochę i młodszą siostrę, spędził czas w drużynie Quidditcha pełnej dzieciaków na każdym etapie dojrzewania, niemal codziennie zadawał się z roszczeniowymi pacjentami, poruszonymi rodzinami, stażystami godnymi pożałowania. Nie to, że był nie do zagięcia (sam uważał się za mistrza konfrontacji), Geraldine udowodniła mu, że była w stanie go zbić z tropu na długie minuty, ale mógł z powodzeniem wrócić do bycia trudnym rozmówcą.
Z tym, że wcale nie chciał. Miał wrażenie, że coś zaczyna się między nimi psuć. Żałośnie szybko, bo budowali to przez długie miesiące. Niepokój niepostrzeżenie wdarł mu się do głowy. Zamieszkał pod skórą w postaci gęsiej skórki. Greengrass czuł się poruszony własną ciszą. Jej również, ale szczególnie tą własną, bo nie chciał zachowywać się w taki sposób. Chyba zbyt mocno zdawał sobie sprawę z konsekwencji.
- To nic takiego. Nie przejmuj się - powtórzył bez przekonania, ale w dość spokojny sposób.
Tym razem pozwolił sobie na drobne rozproszenie uwagi i spuszczenie z tonu, łagodniejąc trochę, kiedy wytarła mu twarz. Delikatnie przechylił głowę i musnął wargami palce Geraldine, ale nie przerwał milczenia. Było złe, ale nie wiedział jak je zażegnać bez wywoływania kłótni.
- To normalne na drugi dzień - dodał trochę łagodniej, jakby na swoje usprawiedliwienie, dając jej do zrozumienia, że naprawdę nie było czym się przejmować. - Zawsze jakoś przechodzi - znał ten stan.
To nie był pierwszy raz. Zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń i tylko trochę je naginał. Zależało mu. Był w stanie to dla niej zrobić. Chciał postąpić właściwie. Nie potrzebował przy tym taryfy ulgowej, tym bardziej, że sam sobie też takiej nie dawał. Gdyby został sam na sam z myślami mogłoby mu się nie spodobać to, do jakich wniosków by doszedł. Obawiał się tego, choć nie był gotowy na akceptację tej świadomości.
- Prawie uporządkowałem ogródek na tyłach. To odpowiednie wykorzystanie czasu - możesz to jutro zobaczyć, jeśli chcesz, odpowiedział bezbłędnie z niewypowiedzianą sugestią, bo nie wiedział w tym momencie na ile obchodziło ją to, co tam robił.
Nie zamierzał zmuszać Geraldine do niczego. W tym do wychodzenia z łóżka, jeśli postanowiłaby tam pozostać przez najbliższe godziny bądź cały kolejny dzień. To była poważna kłótnia. Szczególnie jak na nich, bo dużo łatwiej i naturalnie byłoby pożreć się krótko i intensywnie niż tłumić w sobie emocje, burczeć na siebie i okazjonalnie dodawać jak głupio się stało, że do tego doszło. To nie było w ich wspólnym stylu. Ambroise czuł się z tym znacznie gorzej niż z otwartą konfrontacją, której nie było w tym scenariuszu. Tak właściwie to nie był pewny, co w nim było. Poruszał się po omacku. Starał się trzymać nerwy na wodzy, ale kiedy pomógł Geraldine usiąść z nogami wyciągniętymi wzdłuż kanapy trzęsły mu się ręce. Nie tylko od zmęczenia, które go ogarnęło.
Bycie spokojnym pochłaniało wiele energii. Dużo go to kosztowało, ale nie widział innego wyjścia. Na to był najprawdopodobniej najbardziej zirytowany. Nie umiał odnieść się do Geraldine z należytą złością i wyrzutem, kiedy zachowywała się jak pokorny baranek, co samo w sobie po prostu go martwiło. Nawet w momencie, w którym kluczyli wokół siebie bawiąc się w podchody, półsłówka i próbując obadać szansę na wyjście z niekomfortowej strefy przyjaźni, nie zachowywała się aż tak ugodowo.
Ktoś mógłby to nazwać chorym, ale Greengrass przywykł do tego konkretnego płomienia i żarliwości. Spodziewał się odpyskiwania, próby wytrącenia go z pozornej równowagi, nie tłumaczenia się a bagatelizowania całej sytuacji. Machania ręką i opryskliwego twierdzenia, że przesadzał, zachowywał się, jakby zrobiła coś gorszego od tego, co on odstawił kilka godzin wstecz. A w ogóle to była jego wina, bo gdyby nie on to nie byłaby rozkojarzona i załatwiłaby to z palcem w nosie, bo była najlepsza w tym, co robi. Więc to on był tu kawałem hipokryty. Czegoś takiego się spodziewał. Paradoksalnie to mniej by go wytrącało z równowagi.
Pretekst przejścia się po leki i po poduszkę był marny. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to nie może wyglądać inaczej niż w rzeczywistości. Jak zejście na bok, żeby złapać chwilę oddechu i wrócić mniej zdenerwowany popadając w ten sam z pozoru skupiony stan. Z tym, że w jego przypadku to nijak nie działało. Wręcz przeciwnie. Pozwolił sobie na mamrotanie niewybrednych słów przez cały czas, kiedy zbierał potrzebne przedmioty. Mimowolnie się nakręcał, mając problem z tym, żeby stanąć przed Geraldine jak uzdrowiciel a nie jak wściekły kochanek, chłopak czy ktokolwiek, kim był dla niej od poprzedniego wieczoru. Mętny hipokryta - chyba to było podsumowanie doby.
- Jestem wkurwiony - oznajmił od progu, posyłając Geraldine przesadnie posępne spojrzenie.
Paradoksalnie nie tak gniewne jakiego wymagałby stan wkurwienia, o którym mówił. Za słowami nie szły czyny. W dalszym ciągu przeważała defensywna, sztywna postawa, której nie chciał (a może nie umiał?) zmienić w wyraz prawdziwej żywej wściekłości.
- Wkurwiasz mnie tym swoim - potrzebował ułamka sekundy, żeby dobrać jakieś, jakiekolwiek względnie właściwe określenie na jej letarg - udręczeniem - prawie to słowo wypluł, szczególnie że nie brzmiało dobrze, nie opisywało tego, co widział. - Wiesz jakie to żenujące? Nie móc otworzyć gęby na kogoś, kto sobie zasłużył na wszelkie słowa uznania? - Już brzmiał ostrzej, nawet w swoich uszach, bardziej jak on a nie element, którym próbował być dla świętego spokoju, którego nie mogli osiągnąć dzięki temu strapieniu i uważaniu za każde słowo.
Ze zmarszczonym czołem, bardziej podminowanym wyrazem twarzy i zmrużonym spojrzeniem przemaszerował przez pomieszczenie. Głośno z brzdękiem stawiając kilka buteleczek na ławie i wyciągając resztę bandaży i plastrów z poszewki trzymanej piórkowej poduszki, którą następnie podsunął pod plecy Geraldine od razu po zawaleniu stołu medykamentami.
- Idiotyzm, brawura, brak wyobraźni, bezmyślność, irracjonalność, lekkomyślność, zidiocenie, ryzykanctwo, skretynienie, brak wyobraźni, sianie zamętu, atencyjność. Niebywała zdolność do zaniżania żenująco niskiego poziomu z wczorajszego wieczoru - wyburczał jednym ciągiem, przesuwając buteleczki i układając je we właściwej kolejności na drewnianym blacie, zanim przeniósł wzrok na Yaxleyównę.
Spojrzenie kogoś, kto nie był konfrontacyjnie wściekły. Nie. Ambroise był naburmuszony, ale nie kłótliwy. Zdawał sobie sprawę z tego jak absurdalnie brzmią jego słowa. Kiedy zrobił krok w kierunku kanapy, siadając na samym brzegu, mimowolnie drgnęły mu kąciki ust. Był ponury i pochmurny. Tyle mu pozostało. Cała reszta zelżała wraz z nachyleniem się, żeby czołem dotknąć jej czoła.
- Jesteśmy kwita, zadowolona? - Wymamrotał nie dając Geraldine szans na odpowiedź, bo jednocześnie przezornie zamknął jej usta w najsłuszniejszy możliwy sposób.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#16
14.10.2024, 22:18  ✶  

Yaxley nie do końca wiedziała, jak powinna się w tym odnaleźć. Była na siebie zła, dlatego zachowywała się w ten sposób, szczególnie, że Ambroise nie zamierzał na nią krzyczeć tylko przybrał wygodniejszą dla niego na ten moment maskę uzdrowiciela, to nie była tak do końca maska, właściwie przecież nim był, tyle, że traktował ją bardziej jako jedną ze swoich pacjentek. Trochę ją to przytłoczyło. Zdecydowanie wolałaby, żeby na nią nakrzyczał, tak jak ona zrobiła to wczoraj. To nie była dla nich naturalna sytuacja, dlatego też przybrała tę dziwną pozę, która nie była dla niej naturalna. Próbowała jakoś to przetrwać. Tak było lepiej, nie chciała znowu być prowodyrem kłótni, odcięła się od tego i zaakceptowała to, jak wyglądała ich teraźniejsza interakcja. Nie, żeby była zadowolona z jej przebiegu, ale to wydawało jej się właściwie. Szczególnie, że próbował jej okazać troskę, pomógł jej się ogarnąć, to wiele dla niej znaczyło, ale nie do końca było tym, czego się po nim spodziewała.

Bała się, że jeśli zacznie wylewać z siebie słowa jak zawsze to tylko pogorszy sytuację. Nie chciała doprowadzić ich do granicy, bardzo zależało jej na tym, żeby nie popsuć tego, co udało im się stworzyć, chociaż miała wrażenie, że już to zrobiła. Czuła się winna, może nawet trochę zbyt bardzo, ale wynikało to tylko z tego, że naprawdę jej na nim zależało. Nie chciała go skrzywdzić, a czuła, że dzisiaj trochę przegięła.

Nigdy jeszcze do nikogo się tak nie zbliżyła. To było dla niej nowe, zupełnie nowe i póki co naprawdę dopiero uczyła się tego wspólnego życia. Wydawało się ono całkiem proste i przyjemne w momencie w którym przymykali oczy na te ich nietypowe zainteresowania, jakby byli całkiem normalną parą, której pisane było szczęśliwe zakończenie. Trochę przywykła do tego, że ich życie wyglądało jak sielanka. Dobrze było ignorować pewne sprawy, to ułatwiało im wspólną egzystencję, tyle, że też powodowało, że nie do końca przygotowali się do tego, co dzisiaj nadeszło, a w sumie to już wczoraj. Mogli przyzwyczaić się chociażby do świadomości, że kiedyś ten moment nadejdzie, a tak zostali zaskoczeni podczas swojego miesiąca miodowego, który trwał od kilku miesiecy.

- Dzięki. - Nie wątpiła w to, że będzie w stanie to zrobić. Ambroise ostatnio odnajdywał w sobie różne, ukryte talenty, jak chociażby ten do gotowania. Była z niego dumna, całkiem miło się na niego patrzyło, kiedy stał przy garach, szczególnie, że nie było to coś co wyniósł z domu. Nauczył się tego ostatnio, gdy rozpoczęli wspólne życie. Ludzie jak oni raczej korzystali z pomocy skrzatów domowych, a Greengrass stał się w tym bardzo niezależny. Podobało jej się to, że chciał ich trochę odsunąć od starych przyzwyczajeń, szczególnie, że zamierzali spędzać tu coraz więcej czasu. To wróżyło raczej całkiem przyjemną przyszłość. Potrafili zmienić swoje nawyki, uczyć się nowych rzeczy, aby żyło im się lepiej.

Nie miała pojęcia co będzie robić na tej kanapie, ale wiedziała tylko i wyłącznie tyle, że nie chciała się od niego oddalić, chciała, żeby czuł jej obecność. Nie podobał jej się ten chłód między nimi. Liczyła, że może jakoś uda im się trochę zmienić nastawienie. Zależało jej na tym, ale póki co nie próbowała jeszcze zbyt wiele mówić, nie do końca umiała ubrać myśli w słowa, bała się, że może powiedzieć coś nie tak. Nie chciała dawać mu kolejnych powodów do zwątpienia, a wiedziała, że czasem wystarczyło źle ubrać myśli w słowa aby doprowadzić do wybuchu. Z drugiej strony, może właśnie tego potrzebowali, może to by im przyniosło oczyszczenie?

Zależało jej na tym, aby znajdować się niedaleko, chciała na niego patrzeć, chciała mieć go w pobliżu. Nie wydawało jej się, aby te dwa dni mogły zniszczyć to wszystko, co razem budowali, ale gdzieś w głębi słyszała głos, który mówił jej, że na to nie zasługiwała. To zawsze było poza jej zasięgiem, to, co udało im się stworzyć, była to bardzo nieprzyjemna myśl, która nie dawała jej spokoju.

- Wiesz, że tak się nie da? - Zapytała jeszcze cicho. Jak miałaby się nie przejmować? Właśnie o to chodziło, zależało jej na nim, chciała być dla niego oparciem, chciała się przejmować. To była jej rola. Powinna mu dać ukojenie, którego potrzebował, a nie dorzucać mu jeszcze swoje wyrzuty. To nie było w porządku, zareagowała emocjonalnie, jak miała w zwyczaju, chociaż powinna trzymać nerwy na wodzy. Miała świadomość przecież, że ta część jego życia istnieje, powinna spodziewać się tego, że prędzej, czy później to się wydarzy, a podeszła do tego tak, jakby była zupełnie nieświadoma tej jego drugiej, nieoficjalnej pracy.

Zazwyczaj brakowało jej delikatności, w tym co mówiła, czy robiła, była dosyć narwana i nigdy nie zastanawiała się nad konsekwencjami które ją spotykały. Teraz trochę czuła się jakby stąpała po bardzo delikatnym lodzie, każdy jej krok był bardzo zachowawczy, nie chciała go rozkruszyć i zanurzyć się w zimnej wodzie. Próbowała ocalić tę cienką taflę, którą udało im się zachować.

- To prawda. - Po raz kolejny się z nim zgodziła, miała doświadczenie w podobnych sytuacjach. Zawsze przechodziło, ból mijał, pozostawało po nim tylko wspomnienie. Tyle, że ona nie chciała, żeby jakoś przechodziło, chciała stać się jego oparciem, pomagać mu przez to przebrnąć. Nie bez powodu przecież próbowali coś razem zbudować, powinna być jego ostoją, powinna go w tym wspierać. Tymczasem zachowała się jak obrażona dziewczynka, trochę po złości wyszła z domu i wróciła jeszcze bardziej poobijana niż on, żeby mu udowodnić, że też może to zrobić. To było bez sensu, docierało to do niej coraz bardziej. Robiło jej się głupio.

- Czyli był to dla ciebie pracowity dzień. - Gdyby nie obraziła się na niego i nie wyszła z domu pewnie już dawno widziałaby efekty jego pracy, bardzo chciała zobaczyć to, co udało mu się zdziałać pod jej nieobecność. To miejsce coraz bardziej stawało się ich domem, spędzali w nim dużo czasu, doprowadzali go do stanu użyteczności. Uważała to za ich wspólny sukces i nadzieję na to, że mają szansę na jakąś przyszłość, może nawet nie jakąś a całkiem dobrą. Było jej tu z nim naprawdę wspaniale, nigdy jeszcze nie udało się z nikim stworzyć czegoś takiego, nie miała jeszcze swojego domu. Nie chodziło tylko i wyłącznie o to miejsce, raczej o to, że on tutaj był i na nią czekał.

Zamierzała rano pójść do ogrodu i zobaczyć, jak to wszystko wyglądało. Miała nadzieję, że jakoś da radę tam pokuśtykać, bo była ciekawa, co udało mu się zrobić. Cieszyły ją wszystkie czynności, które robili, aby sprawić, aby to miejsce było bardziej ich. Wiedziała, że Ambroise miał zamiar hodować tu swoje rośliny, te na których zupełnie się nie znała, może w końcu by się czegoś nauczyła na ten temat. Nadal widziała w tym dla nich nadzieję, nie zamierzała rezygnować z tego, co udało im się stworzyć przez ta pierwszą, bardzo niewygodną kłótnię. Nie miała jeszcze pojęcia w jaki sposób, ale na pewno uda im się to jakoś ogarnąć. Będą musieli poruszyć tematy, które zbywali milczeniem. Wierzyła, że jest gotowa to przeżyć, musiała to zrobić, bo zależało jej na tym aby sobie wszystko wyjaśnili. Miała nadzieję, że prawda ich wyzwoli i pozwoli wrócić do tego, co udało im się stworzyć.

Wpatrywała się w te płomienie w ognisku, kiedy wyszedł z salonu. Zastanawiała się kiedy wróci, czy faktycznie potrzebował od niej odpocząć, to było prawdopodobne. Sama nie do końca poznawała siebie w tej chwili. Nie miała w zwyczaju uciekać od konfrontacji, a teraz trochę chowała głowę w piach. Bała się tego, że mogła przekroczyć granicę.

Przeniosła swoje spojrzenie na mężczyznę, kiedy pojawił się znowu w pomieszczeniu. Mrugnęła zdziwiona, bo wreszcie odezwał się do niej w mniej chłodny sposób, nie był już obojętny, w końcu wspomniał o tym, że był na nią wkurwiony, czekała na to. Odetchnęła z ulgą, naprawdę wolała go w takiej wersji, niż z tą uzdrowicielską maską obojętności.

- Cieszę się, że to powiedziałeś. - Tak, nie zamierzała ukrywać przed nim, że była zadowolona z takiego obrotu sytuacji. - Czekałam na to, aż mnie opierdolisz. - Brakowało jej tego od momentu, w którym pojawiła się w domu. - Po prostu skaczesz nade mną, jakbym była twoją pacjentką. - Próbowała wyjaśnić skąd się u niej to wzięło. Nie podobało jej się to, że potraktował ją w taki sposób, przez to czuła, że zrobiła coś złego i zaczęła się wyciszać, wycofywać, nie chciała dać mu powodu do zdenerwowania.

- Nie krępuj się. - Tak, czekała na to, aż wyładuje swoją frustrację, tak jak ona zrobiła dnia poprzedniego, nie przebierała wtedy w słowach, krzyczała jak leci wszystko, co jej ślina na język przyniosła.

Nie spuszczała z niego swojego wzroku, uważnie przyglądała się, jak ustawiał fiolki na ławie, zastanawiała się, czy będzie musiała to wszystko wypić, wolałaby nie, bo wiedziała, że większość eliksirów była naprawdę okropna w smaku.

Poczuła też ulgę, że w końcu przestało od niego wiać takim chłodem, co mogło być całkiem zabawne, bo ton jego głosu był całkiem ostry, ale wolała właśnie kiedy mówił do niej w ten sposób.

- Nie wiedziałam, że znasz tyle synonimów... - Usta drgnęły jej w delikatnym uśmiechu, pierwszy raz odkąd pojawiła się tu dzisiaj po zleceniu. Uniosła się też nieco na łokciach, aby mógł wsunąć tą nieszczęsną poduszkę, po którą przed chwilą poszedł.

- Jesteśmy siebie warci... - Tak, poziom jaki reprezentowali przez te ostatnie dwa dni zdecydowanie nie należał do najwyższych. Nie było nawet sensu o tym dyskutować, wiedziała, że stać ich na dużo więcej niż to i chyba to bolało ją najbardziej.

Zbliżył się do niej, nareszcie, w ten niewymuszony sposób, którego potrzebowała, którego jej brakowało podczas tego wieczoru. Już miała się odezwać, jednak niestety została pozbawiona możliwości głosu, a może stety? Tak, zdecydowanie dobrze się stało. Czuła, że wszystkie negatywme emocje, które się w niej znajdowały zaczęły się ulatniać wraz z tym pocałunkiem, którym zamknął jej usta, tak samo jak wątpliwości, które zupełnie niepotrzebnie pojawiły się w jej głowie. Przestała analizować to, co się wydarzyło, skupiła się na tym pocałunku, który smakował tak, jak ten pierwszy, zresztą miała wrażenie, że jego pocałunki zawsze tak wyglądały.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#17
15.10.2024, 00:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.10.2024, 01:13 przez Ambroise Greengrass.)  
- Może przez chwilę się da. Przez chwilę da się wszystko - odrzekł wyraźnie nawiązując do tego ciężkiego klimatu między nimi - przemilczanych faktów, które rzeczywiście przez chwilę dało się dogodnie odłożyć zanim nie wysypały się z szafy jak pospiesznie wepchane trupy.
Na parę miesięcy skutecznie posprzątali w ten sposób. Zrobili sobie miejsce na nowe wspólne życie. Odmalowali ściany, odnowili podłogi, położyli miękkie dywany, wymienili wszystkie trefne meble uprzednio solidnie przeznaczając czas na wypróbowanie ich trwałości. Wstawili lampy i dekoracje, zawiesili talizmany. Zrobili niemalże wszystko poza zadbaniem o fundamenty. Te przez cały czas gniły od spodu. Jeszcze dało się je ratować? Mieli na to czas? Chcieli to robić?
Chciał, ale przez jej defensywną postawę zaczął zastanawiać się czy ona również tego pragnęła a nie przepraszała go również za to, co zaczęła planować. Za jeszcze niewypowiedziane wybacz, ale ja... które w jednej chwili zawaliłoby ich mały dom. Nie spodziewał się, że oddanie władzy może być takie ryzykowne i wprawiać go w taki nastrój.
Niby mówiła mu te wszystkie rzeczy. Komentowała to, że nie powinien się przemęczać, ale nie był już czegokolwiek pewny. Gdzieś tam pod tą melancholią i wycofaniem wyczuwał coś, co bardzo mu się nie podobało. Nie chciał tak tego odbierać, ale to było silniejsze od niego. Po prostu przychodziło znienacka i sprawiało, że robił się jeszcze bardziej milczący. Zazwyczaj nie prowadzili rozmowy w ten sposób. Konfrontowali się lub nie. Nie zachowywali się jak kulturalna, wycofana wieloletnia para na skraju rozpadu małżeństwa.
Ta myśl była jak obuch w głowę.
- Zgadza się - stwierdził zamiast spróbować zweryfikować to, co zaczęło leżeć mu na wątrobie. - Zostało jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale jesteśmy bliżej niż dalej - tylko czego?
Doprowadzenia tego miejsca do porządku, szczerej rozmowy i powrotu do układania sobie życia we wspólnym gniazdku? Czy może wręcz przeciwnie - przygotowania miejsca dla nowych właścicieli, którzy przyszliby tu po nich? Interpretacja jej zachowania jeszcze nigdy nie przychodziła mu z aż takim trudem. To pobudzało zarówno dalszą obawę, jak i narastającą złość, bo nader wszystko nie lubił niedopowiedzeń. Sam miał na nie teraz mimowolny wpływ zachowując się w taki a nie inny sposób, ale to dogodnie przestał zauważać, kiedy poczuł się do tego popchnięty.
To była spirala zaniepokojenia o wszystkie wydarzenia, tę cholerną wiwernę, otępienie Geraldine, nagłą uległość dziewczyny, jego własne wyrzuty sumienia... ...tłumienie w sobie wszystkich słów zbyt długo, przez co zaczął fiksować się na tym, że jest źle. W rzeczywistości wcale nie uważał się za tak dobry materiał na kogoś, z kim można było zbudować solidny związek. Na zewnątrz emanował urokiem osobistym, wewnątrz obecnie czuł się jeszcze paskudniej niż wczoraj, szczególnie że przez niego zaczęła się znowu narażać.
Starał się zachowywać rozsądek, ale cóż...
...pękł. A potem po raz kolejny, kiedy usłyszał odpowiedź na swoje słowa i bezwiednie zamrugał dwukrotnie. Szybko i niekontrolowanie. Spodziewał się, że zimna powierzchowność i jakże profesjonalne zachowanie rasowego uzdrowiciela będą dla niej czymś trudnym do przełknięcia, ale nie tego, że Geraldine zareaguje zadowoleniem na jego narastającą irytację.
To zbiło go z tropu. Momentalnie. Nie do zaprzeczenia.
- No teraz to mi się odechciało - rzucił niechętnie, aczkolwiek z większym... ...rozluźnieniem? Cholernie mieszała mu w głowie tymi ostatnimi zachowaniami. - Jesteś moją pacjentką, a co do opierdalania... ...dziękuję, nie mam ochoty - to było zaskakujące, ale swoją reakcją naprawdę zadusiła jego krótki lont znacznie skuteczniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Niż ktokolwiek wcześniej także. Czuł się tym zmieszany, trochę nie na miejscu, zbity z tropu, jeszcze trochę bardziej nie na miejscu, ale także spokojniejszy. Na ten dziwny sposób, który przynosił nieoczekiwaną ulgę, ale także wrażenie, że przez wszystkie ostatnie minuty całkowicie niepotrzebnie przesadzał a to go znowu trochę podkurwiało.
- Mówiłaś, że lubisz poetów, więc się uczę - zasugerował; mógłby być bardziej żartobliwy, szczególnie że wyszło mu to dosyć drętwo i wymuszenie, ale dochodził do wniosku, że nie chciał dać jej tego, na co się szykowała.
Nie chciał krzyczeć. Nie tym razem. Chłód i późniejszy warkot wystarczyły. Były granice, których nie chciał przekraczać tego wieczoru. Wystarczyło, że był przepełniony wystarczającą ilością posępnych emocji zarówno ze strony Ambroisa, jak i Geraldine. A przecież dopiero niedawno zaszło słońce.
- Ciągnie swój do swego - mruknął jeszcze, zanim zakończył tę wymianę zdań tym, co powinni uczynić już dawno.
To mogłaby być ta upragniona ulga zamknięta w przeciągłym, głębokim pocałunku a potem kolejnym i jeszcze następnym. Bardzo łatwo byłoby się w tym zatracić. Greengrass wiedział to z autopsji. Za każdym razem wyglądało dokładnie tak samo dobrze, nerwy ustępowały, czuł się znacznie bardziej właściwie. Mógł ją zamknąć w ramionach, przytrzymać przy piersi i znowu popaść w ten stan wyparcia wszelkiej konieczności mówienia o tych złych rzeczach.
Przeciągnięcie tego upragnionego stanu poprawy sytuacji między nimi w rozluźniającej się atmosferze było odruchowe. Niewiele brakło, aby przeszedł do tego, co robili niemal zawsze, chcąc się do niej zbliżyć i zakończyć najbardziej nerwowe dwa dni, jakie do tej pory przeszli. Nic z żadnych poprzednich sytuacji nie doprowadziło go do takich nerwów, szczególnie że nie umiał tłumić ich bez mentalnych konsekwencji. Nie spodziewał się, że przez jego głowę zaczną przebiegać tak czarne myśli. Mógł z łatwością poczuć się jak kompletny niepotrzebnie zaniepokojony idiota. W dodatku rozjuszony do granic możliwości, ale w dalszym ciągu plączący się w tym, czego tak właściwie chciał - wyjaśnień, spokoju, porozumienia, możliwości wywarczenia wszystkich wyrzutów, opcji wywalenia ich bez tego wprost na śmietnik.
Słodycz warg Geraldine była tak samo otumaniająca jak zawsze, ale gdzieś tam w głębi w tym wszystkim pojawiła się niezaprzeczalna decyzja. Pośród myśli, że wystarczyło tak mało, żeby ich idylla zaczęła osuwać się po piasku wprost do morza, Ambroise doszedł do wniosku, że to ten wieczór musiał być tym, kiedy przestanie zachowywać się unikowo. Nie był tchórzem. Można było o nim wiele powiedzieć, ale to był ostatni raz, kiedy odkładał coś na później.
Musieli to wyjaśnić. Jednak teraz, jutro nie było żadną możliwością.
- Podam ci coś przeciwbólowego. Doraźnie. Reszty nie powinnaś przyjmować na pusty żołądek - stwierdził niechętnie acz stanowczo przerywając pocałunki i przesuwając się, aby wybrać wskazaną buteleczkę.
Niezbyt dogodnie znajdującą się na przeciwległym krańcu ławy, co świadczyło o tym, że w rozkojarzeniu ustawił wszystko zupełnie od dupy strony. Choć może tak było lepiej? Mógł powoli podnieść się z kanapy, zaciskając zęby i kierując kroki w stronę szafki z kubkami, bo należało jeszcze odmierzyć odpowiednią ilość.
- Do dna - zaznaczył w uniesionym kącikiem ust, bo dno było bardzo dobrze widoczne.
Nie trzeba było zbyt wiele, żeby przynieść odpowiedni efekt. Przynajmniej na chwilę, bo to było bardzo doraźne rozwiązanie - całkiem przyjemne w smaku jak na eliksir leczniczy, może lekko paraliżujące język, ale nie najgorsze.
Nie żartował, kiedy mówił, że reszty nie powinno się przyjmować na pusty żołądek. Z uwagi na to bez dalszych ceregieli nachylił się jeszcze raz powolutku, żeby ucałować ją w czubek mokrych włosów i machnął głową w kierunku kuchni w półaneksie.
Stosunkowo szybko podjął decyzję na podstawie nielicznych składników, jakie wpadły mu w ręce. Z uwagi na niedoszłe wyjście na przyjęcie, nie planowali wcześniej zbyt dużych zakupów, więc zapasy niemalże świeciły pustką. Musiał improwizować.
Ale może to i lepiej? Szczególnie, że potrzebował zająć czymś ręce i część uwagi, przygotowując sobie podstawy nie tylko do gotowania, ale także do stanowczego postępowania w zgodzie z tym, co ustalił podczas poszukiwań eliksirów. Nie planował dłużej czekać na dogodny moment. Pewne rzeczy musiały paść tu i teraz. Niezależnie od tego, co miało być później (piękna myśl, tylko niespecjalnie prawdziwa; nie chciał tego robić jak cholera).
- Nie uważam się za złego człowieka - zaczął bardzo powoli, jakby zupełnie znikąd wyciągając właśnie takie spostrzeżenie.
Nie pytała go o to, za kogo się miał. Nie wydawało mu się, żeby jak dotąd dał jej zbyt wyraźne przesłanki do myślenia inaczej. Jasne. Poza tamtymi niechlubnymi wydarzeniami w pokoju na piętrze baru, gdzie pokazał coś wręcz przeciwnego do bycia dobrym człowiekiem, no i może w tych wszystkich chwilach, kiedy we własnym użalaniu się nad tym czynem (nad sobą, ale nie patrzył na to w takich kategoriach) traktował ją w sposób raczej godny pożałowania.
- Stawiam granice na długo przed ludźmi, przed którymi cię ostrzegałem - kontynuował mimo to, wprawnym ruchem miażdżąc mieszankę przypraw w moździerzu, dorzucając do niej trochę świeżych ziół, żeby lekko je ugnieść.
Odkąd zaczęli naprawiać swoją relację, naprawdę starał się pokazać Geraldine od tej dobrej strony. Szczególnie, że w rzeczywistości był kimś znacznie bardziej kontaktowym, nawet całkiem pogodnym, obecnie wręcz szczęśliwym. Nie musiał grać, zwłaszcza kiedy nie sądził, aby musiał to robić przed nią. Korzystał z tego, co mieli. Z możliwości zbudowania sobie czegoś więcej niż mógłby się kiedykolwiek spodziewać, że będzie w stanie z kimś stworzyć.
- Czy żałuję tego, co robię? Nie - a jednak przychodziła pora, kiedy mógł to zburzyć w kilku słowach.
Nie dało się na to przygotować. Ambroise wielokrotnie zastanawiał się nad tym, co mógłby powiedzieć, żeby zabrzmieć jak najmniej brutalnie szczerze, ale tę szczerość zachować. Problem w tym, że jak wielokrotnie wspominał - nie był człowiekiem słowa tylko czynu. Nie umiał pisać przemów ani ubierać ponurej rzeczywistości w piękne słowa. Mógł po prostu mówić, skoro już otworzył usta i zaczął.
- Postępuje w zgodzie ze sobą. Nie odpowiadam za poczucie moralności innych osób - chyba ją uprzedzał, może trochę się tłumaczył - wybierał pierwszą wersję, ponieważ nie chciał dopuścić do siebie możliwości, że ich rozmowa mogła wymagać bardzo głębokich wyjaśnień.
Chciał powiedzieć Geraldine wszystko, co już dawno temu powinno paść z jego ust. Przygotowując posiłek, którego prawdopodobnie nie będą w stanie już tknąć po tej rozmowie. Teraz szło mu przyzwoicie. Zarówno przygotowywanie strawy, jak i mówienie jednym ciągiem bez zbytecznych przerw, zawahania czy miejsca na danie ukochanej do zrozumienia, że powinna się odezwać. Chciał, żeby wpierw go wysłuchała. Przerywając naraziłby się na to, że już nie dokończy. To nie było łatwe.
- Nie zmuszę cię do niczego, czego nie zechcesz. Możesz się... ...wycofać... ...kiedy tego zechcesz. Wezmę na siebie odpowiedzialność - sądził, że to powinno być jasne, że to jest jasne, ale naturalnym było, że chciał jej o tym przypomnieć, mimo że słowa o dobrowolnym odejściu ledwo przeszły mu przez usta.
Nieuchronnie zbliżał się do tej części, w której potrzebował niemal całkowitej ciszy przerywanej wyłącznie dźwiękiem noża miarowo uderzającego o drewnianą deskę do krojenia. Jakikolwiek nieplanowany dźwięk wytrąciłby Greengrassa ze złudnego stanu skupienia. W rzeczywistości w żadnym nie był. Był czujniejszy, bardzo wrażliwy na spojrzenie na swoich plecach.
- Nie mogę dać ci żadnej gwarancji poza tą, że postaram się być z tobą całkowicie szczery. Nie podniosę na ciebie ręki. Nigdy - zaznaczył poważnie; to nie był czas na żarty o klapsach w sypialni czy innych drobnych ubarwieniach, które dotyczyły żaru między nimi. - Świadomie nie zrobię nic wbrew temu, co ci obiecuje. Masz moje słowo - to też było warte zaznaczenia po raz kolejny.
Tak właściwie to jak do tej pory wcale nie powiedział nic ponadto, co już było jasne. Mimo to nie łudził się, że reszta będzie równie przyjemna. Nie po to przeszedł od pocałunków na kanapie do odsunięcia się i znalezienia pozornej równowagi w rutynowych czynnościach. Jeszcze jakiś czas temu trochę dla niego obcych, ale odkąd zaczął do tego podchodzić jak do eliksirów, łatwiejszych i mniej skomplikowanych. Tu zmiażdżyć, tam dodać w odpowiedniej kolejności, wrzucić, przemieszać, zdjąć, wrzucić coś innego, dodać to pierwsze za chwilę. To niemalże była jego praca.
- Dobrze wiesz, że nie da się być neutralnym. Szczególnie w tamtym środowisku. Nie można wejść w nie na chwilę w jedną rolę, jeśli chce się zdobyć zaufanie i odnieść sukces. Raz podjęta decyzja o wmieszaniu się w te sprawy jest wiążąca - kontynuował bez przerywania jednej czy drugiej czynności.
Miał zajęte zarówno ręce, jak i usta, a tym samym również głowę - nie mógł przykładać jeszcze uwagi do tego, że być może mówił coś w niewłaściwym tonie albo w zniechęcający sposób. Starał się to przedstawiać jako zbiór suchych faktów.
Tylko Geraldine mogła stwierdzić jak mu to wychodziło. Dla siebie brzmiał drętwo I wymuszenie, ale nie nieszczerze. Chyba po raz pierwszy był kompletnie, niezaprzeczalnie szczery bez przemilczania niewygodnych fragmentów. Nie liczył na to, że jego wysiłek zostanie doceniony. Prawdę mówiąc starał się na nic nie liczyć, żeby boleśnie się nie zawieść.
- Wbrew pozorom uzdrowiciel nie ma wielkiego poszanowania na Nokturnie ani na Ścieżkach - musiał to zaznaczyć, bo już kiedyś pokrętnie wyjaśnił jej, że w jego pracy nie było zbyt wiele faktycznego uzdrowicielstwa.
Poza Mungiem miał od tego prywatną praktykę, którą świadczył dla osób takich jak jej rodzina. Była tego świadoma.
- To nie jest to, do czego potrzeba nieoficjalnych układów. Umowę o leczenie można podpisać jawnie - stwierdził, przesuwając garnek tak, żeby ogień rozprzestrzeniał się równomiernie pod dnem.
Miał nadzieję, że tylko pod dnem. Nie w ich nowym życiu.
- Mój zakres usług jest znacznie szerszy, tego wymaga odpowiedzialność za dokonane wybory - tak jak już wspomniał, nie dało się wybrać wyłącznie wyrywka z zakresu.
Trzymać się wyłącznie leczenia. Być człowiekiem od uzdrawiania i nic więcej. Prędzej czy później zdarzały się rzeczy wymuszające zrobienie czegoś więcej. Najpierw jednej drobnej rzeczy. Potem kolejnej, trzeciej, czwartej, piątej. Lista zaczynała robić się coraz dłuższa. Jednorazowe przysługi stawały się pełnowymiarowymi zleceniami. Nie można było się z tego wypisać. Nie pośród takich ludzi jak ci w półświatku, szczególnie jeżeli zdążyło się poznać ich sekrety. Było się z nimi albo przeciwko nim.
- Pośredniczę w wielu transakcjach. Oceniam wartość roślin i gotowych eliksirów. Wydaję opinię o przydatności i cenie. Weryfikuję prawdziwość produktu. Dbam o obstawę... ...czasami merytoryczną, czasami medyczną, zdarza się, że inną - zaznaczył, bo pod tym pojęciem mogło kryć się naprawdę dużo różnych znaczeń i wiele pomniejszych aspektów; wyjaśnianie tego zajęłoby zbyt dużo czasu, którego czuł, że teraz nie ma.
Szedł za ciosem. Płynął z prądem, choć odnosił wrażenie, że jest wręcz przeciwnie - wysiłki w sformułowaniu logicznych zdań przypominały płynięcie pod prąd. Machanie bez większego sensu. Za to kosztujące go bardzo dużo energii i wymuszonego opanowania. Ten wieczór wyczerpywał wszystkie zasoby spokoju, jakie miał w sobie Ambroise. Greengrass zdawał sobie z tego sprawę, dlatego nie zostawiał nic na jutro.
Jutro nie miał mieć na to siły. Jutra mogło przez to nawet nie być.
- Nie handluję jako dostawca. To pośrednictwo. Czasami transakcje wymienne. Nie stronię od możliwości kupna czegoś wartościowego - uprzedził, ponieważ to było coś, co wyszłoby prędzej czy później.
Szczególnie w przypadku tworzenia przydomowego ogródka, do którego być może nie ściągał nic jawnie nielegalnego, ale lubił mieć przy sobie kilka bardziej przydatnych roślin o wątpliwej reputacji. Znajdował dla nich cały bukiet zastosowań.
- Warzę... ...różne rzeczy. Trucizny tak samo jak antidota - tak, między innymi jednych lub drugich.
To dawka czyniła substancję. Ta sama roślina w odpowiednio skondensowanym wyciągu mogła przynieść ulgę lub skrócić mękę. Mogła pomóc na różne sposoby. W zależności od tego, do czego była niezbędna i w jakim celu się ją hodowało.
- Nie jestem niewinny, zagmatwany, nikt mnie do niczego nie zmusza ani nigdzie nie trzyma - nadal trzymał się dokładnie tego samego tonu, jednorodnej barwy głosu, tempa mówienia, nacisku kładzionego na wypowiadane słowa.
Nie zostawiał żadnej przestrzeni na to, żeby mogła z powodzeniem przerwać mu jego wywód. Raz wybity nie wróciłby do tego w sposób, w który chciał zakończyć swoje wyznanie będące jednocześnie należytym przedstawieniem realnej sytuacji, którą brała sobie na barki będąc z nim na poważnie. Nie dało się dłużej układać wspólnego życia na milczeniu.
- Rosier był jedynym człowiekiem, którego krew mam na rękach - nie spojrzał na nią, ale położył znaczący nacisk na to, żeby zaznaczyć ten stan rzeczy, jednocześnie trochę zbyt mocno i głośno dociskając nóż do deski do krojenia.
Po raz pierwszy od tamtego pamiętnego dnia, kiedy wspólnie porozumieli się, co do tego, że chodziło o Williama Rosiera, z ust Greengrassa padło to nazwisko. Miał nadzieję, że to był jednocześnie ostatni raz.
- Ale nie był jedynym, do którego krzywdy się przyczyniłem. Nie mam złudzeń. Ty też nie powinnaś. Nie zadaję niepotrzebnych pytań. Czy wiem, do czego służą rzeczy, które przygotowuję? Owszem. Mam świadomość tego, co warzę. Rozpisuję dawki w oparciu o szczątkowe informacje, ale one wystarczają, żeby wiedzieć. Mimo wszystko mam czyste sumienie - nie chciał, żeby to brzmiało nieludzko, ale gdyby przejmował się każdym stworzonym eliksirem i tym, gdzie zostanie użyta szkodliwa substancja, pewnie już dawno skończyłby w Lecznicy Dusz.
Był dobry w tym, co robi. Nie chciał leczyć następstw swoich własnych błędów w proporcjach składników. Wszystko musiało być tak skuteczne jak tylko należało. Musiał znać cel, żeby zaproponować rozwiązanie a następnie dostarczyć towar wraz z sugestią dawkowania opartą na bardzo podstawowych danych. Nie wiedział, na kim używano trucizn. Nie znał personaliów, ale wiedział, że przygotowuje coś do zapewnienia starszemu, otyłemu mężczyźnie rozległego zawału serca, z którego ten już nie miał wyjść. Że miało to wyglądać naturalnie i nie można było pozwolić sobie na spartolenie czegokolwiek.
- Ciężko stwierdzić, co tak naprawdę robię. Przyjmuję i odrzucam różne zlecenia - nieznacznie wzruszył ramionami. - Często chodzi wyłącznie o kwestię ceny - był z nią tak szczery jak obiecał.
Nie kierowały nim żadne wyższe pobudki. Zazwyczaj chodziło o bardzo proste sposoby wynagrodzenia jego wysiłków. Nie robił nic w imię wyższego dobra, nie zamierzał zasłaniać się tym przed Geraldine, żeby załagodzić brzmienie swoich słów.
- Może raczej o korzyści. Nie brakuje mi galeonów. To nie dlatego robię to, co robię - uniósł kącik ust w kwaśnym półuśmiechu, którego nie mogła zauważyć.
Na szczęście? Może nieszczęście? Nie patrzył na nią, więc nie wiedział jak odbierała jego wypowiedź. Wewnątrz chciał obrócić się do niej przodem, ale jednocześnie równie mocno stronił od tej konieczności. Nie chciał dostrzec czegoś, co nie dałoby mu siły, by dokończyć to, co zaczął. Powiedział a, b, c, d, e i nawet nie wiedział czy w ogóle był w połowie. Trudno było stwierdzić, gdzie krył się koniec słów, kiedy próbował formułować je na bieżąco. Planował skończyć wtedy, kiedy ten koniec pojawi mu się na ustach. Żywił nadzieję, że nie wcześniej - przez wymuszone okoliczności.
- Lubię takie życie. Do tej pory nie musiałem myśleć o konsekwencjach poza dbaniem o to, by te interesy nie miały jak wypłynąć i odbić się na dobrym imieniu rodu - kolejna dawka bezpośredniej i niezakłamanej szczerości.
Robił to, co robił. Zachowywał się jak ktoś niezależny, komu wszystko przychodziło łatwo i niewymuszenie, jakby wcale nie zastanawiał się nad swoją opinią wśród ludzi. Fakty były takie, że dopóki opinia o Greengrassach nie była poszlakowana przez to, co Ambroise sobą reprezentował, dopóty faktycznie nie przykładał do tego zbyt dużo uwagi. Miał baczenie bardziej na swój ród niż na siebie.
- Wiesz. Nigdy nie sądziłem, że zacznie mi zależeć. Skomplikowałaś sprawę. Nie będę tego ukrywać. Staram się nie popełnić błędu. Samemu miałem to pod kontrolą - w tonie głosu Ambroisa zabrzmiało coś na kształt rozbawionej goryczy skierowanej ku samemu sobie.
Jakże głupi był myśląc, że całe życie będzie w stanie z powodzeniem unikać czegoś, co w tym momencie przynosiło mu uciechę, ciepło i szczęście. Wiele lat nie patrzył na to w takim kontekście. Wręcz machał ręką, wyśmiewając tych wszystkich zakochanych głupców rezygnujących z błogiej wolności na rzecz zobowiązań wobec kogoś, kto mógł ich potem zniszczyć w kilku słowach bądź gestach. Nie widywał zbyt wielu szczęśliwych związków. Naturalnie przyjął, że lepiej jest mu samemu z krótkotrwałymi wyskokami niż w sidłach.
- To jest problematyczne. Jesteś dla mnie problematyczna. Jako nieoczekiwana zmienna w ułożonym równaniu - to brzmiało trochę niewłaściwie jak na to, co wnosiła w jego życie, ale tak to wyglądało.
Była tym nieplanowanym, nieoczekiwanym elementem, który sprawił, że zamiast znanej formuły natrafił na coś zupełnie innego. Razem tworzyli coś, czego Ambroise ani trochę się nie spodziewał.
- Od czasu diagnozy w Hogwarcie, planowałem intensywne, najpewniej krótkie życie bez zobowiązań innych niż zawodowe - a jednak to były fakty.
Mimowolnie zacisnął usta, poprawiając garnek po raz kolejny zanim wrzucił do niego pierwszą część składników, dalej usiłując skupić się na krojeniu i ciągłym kontynuowaniu wypowiedzi, zwłaszcza że wkroczył na bardzo grząski teren.
- Roselyn miała przejąć rodzinne interesy. Z powodzeniem może być dziedziczką. Czasy się zmieniają. Chcemy tego czy nie. Kiedy ojciec umrze, być może będzie w stanie zastąpić go w oczach większości czystokrwistych czarodziejów albo znajdzie kogoś, kto będzie jej twarzą. To urodzona manipulantka. Mamy to we krwi - stwierdził z odrobiną rozgoryczenia i braku powagi wobec tego jak dziwnie to zabrzmiało wypowiedziane na głos.
Rękami i nogami zapierał się przy byciu konserwatystą, natomiast bardzo ochoczo pozbywał się wszystkiego, co miało związek z byciem dziedzicem i głową rodziny. Jak na kogoś bardzo lubiącego władzę, zadziwiająco łatwo ją oddawał. Nikt go o to nie prosił. Po prostu sam przyjął ten scenariusz, układając go sobie w głowie i jak do tej pory całkiem skutecznie go wcielając w życie.
- Nie wiem, czego więcej możesz potrzebować - powiedział powoli, zmieniając ton nie na pytający, ale na znacznie mniej zdecydowany niż wcześniej.
Tak. To chyba był ten koniec wypowiedzi. Prawdopodobnie nie miał już więcej słów. Wyczerpał ich zasób. Wyłożył je na metaforycznej srebrnej tacce przed kobietą, starając się nie zastanawiać nad tym czy ta zrzuci je wściekłym ruchem ręki, przyjmie rzeczywistość taką jak jej dawał, będzie dyskutować, zamknie się w sobie, pogna go, zrezygnuje ze wszystkiego, co mają. Nic nie wiedział. Niczego nie mógł się spodziewać.
- Masz moją... ...możesz z nią zrobić, co zechcesz - mimo wszystkiego, co już padło, to jedno słowo stanęło mu w gardle; pozostało tam, mimo kontynuowania.
- Jeśli chcesz odejść... ...co byłoby kompletnie niezrozumiałe, bo jestem wyśmienitą, jedyną w swoim rodzaju partią... ...to nie oczekuj, że dam ci to zrobić bez słowa. Nie jestem lebiegą w ciemię bitą. Nie rezygnuje z czegoś, bo to rozsądne czy wygodne, nie mogę cię do niczego zmusić. Nie mam takich zamiarów, ale nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - próbował zażartować.
Chyba? Złagodzić to jakoś? To nie było w jego stylu, ale z drugiej strony już nie wiedział, co w nim jest. Na pewno wyznania nie były czymś, co robił wobec kogokolwiek. Nie odkrywał tak kart w ten sposób ani w żaden inny, jeżeli miałby być szczery. Ani tym bardziej nie nastawiał się na to, że może... Może właśnie wszystko zawalił.
- No tak. Chyba to mamy - odchrząknął, mieszając w garnku i milknąc.
Również jak nie on.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#18
15.10.2024, 13:43  ✶  

Tak, na chwilę można było przyjąć wszystko. To była prawda, jednakże nie chodziło im chyba o krótkotrwały efekt. Miała wrażenie zresztą, że ta krótka wymiana zdań dotyczyła zupełnie czegoś innego. Tego, co się zbierało między nimi od dawna i musiało wreszcie znaleźć swoje ujście.

Atmosfera między nimi była napięta, nie dało się tego nie zauważyć, można było zawiesić siekierę w powietrzu, chociaż z pozoru byli dla siebie całkiem uprzejmi. Wiedziała, że to nie wróży nic dobrego, bo nie było do końca naturalne. Nie mieli w zwyczaju milczeć, czy emanować chłodem.

To musiało się wkraść między nich prędzej, czy później. Nie dało się udawać, że wszystko było w porządku, nie było. Niedopowiedzenia im nie służyły, powinni o tym pamiętać, bo przecież już swoje przez nie przeżyli. Nie chciała tego powtarzać, ale łatwiej było pomijać pewne fakty. Nie powinna podążać tą drogą, nie miała w zwyczaju wybierać łatwiejszej ścieżki. Trudności ją nie przerażały - zazwyczaj. Sytuacja która wisiała w powietrzu różniła się jednak od tego, co znała. Naprawdę bała się, że może wszystko popsuć, dlatego próbowała zachowywać się inaczej, niż miała w zwyczaju. To też nie było zdrowe, bo przecież to nie była ona. Grała kogoś, kim nie była. Czy nie powinni być ze sobą szczerzy?

Nie chciała go stracić, tego była pewna, ale czy powinna tylko dlatego się dystansować? Obawiała się, że mógłby ją przekreślić za ten wyczyn, którego dzisiaj dokonała. Zachowała się bardzo niedojrzale, ale z drugiej strony nie było to coś nowego dla niej. Po części taka była, kierowała się uczuciami, a dzisiaj kierowała nią złość, chciała dać jej upust.

Nie spodziewała się tego, że zakończy się to w ten sposób, nie zakładała, że zrobi sobie krzywdę. Miała do siebie żal o to, że powinna lepiej przewidywać konsekwencje swoich czynów. Nie chciała, aby w nią wątpił. Wydawało jej się, że wyczuwała to z jego strony. Teraz jeszcze zaczęła się wycofywać, potulnie brała na siebie odpowiedzialność za to, co się między nimi wydarzyło, chociaż nie była to tylko jej wina. Nie miała w zwyczaju chować głowy w piasek, unikać konfrontacji.

- Tak, już niedługo będziemy to mieć. - Dom. To był aktualnie jej priorytet. Naprawdę chciała z nim zbudować to miejsce, zależało jej na tym, aby byli tutaj szczęśliwi. Tylko, czy gdzieś nie umknęło im coś ważnego? Wydawało jej się, że to co razem tworzyli było całkiem dobre. Próbowali odnaleźć się w tym, co los im rzucił pod nogi. Na pewno to, że zaczęli na siebie patrzeć w ten sposób nie było przypadkiem, wiedzieli o sobie wiele, nie przeszkadzało im to, kiedy wchodzili w tę relację, dlaczego więc nie poruszali tych kwestii, które każde z nich chowało gdzieś głęboko.

Nie mogli udawać, że są normalni, nie byli. Do tego też już udało im się dojść podczas jednej z kłótni. Nie byli typową parą, która miała wieść spokojne życie. Nie znała wielu związków, jednak nie wydawało jej się, żeby kiedyś spotkała kogoś o podobnych problemach. Może niepotrzebnie spoglądała na to w ten sposób, to nie były problemy, to były ich życia, przyzwyczajenia, których nie mogli zmienić, ani się ich pozbyć. Nie byli prostymi ludźmi, chociaż mówili o sobie, że są, wręcz przeciwnie, raczej mocno skomplikowanymi.

Przewróciła oczami, a przy okazji ciężko westchnęła. Nie podobało jej się to, że tak zareagował na jej słowa, odechiało mu się? I co ona miała z tym niby zrobić. Jej też się odechciało wszystkiego. Miała chęć po prostu zawinąć się w koc i przeczekać to wszystko, licząc na to, że jednak to jakoś samo rozejdzie się po kościach. Szkoda, że to nie było możliwe. Musieli coś z tym zrobić.

- Myślałam, że jestem kimś więcej, niż tylko pacjentką. - Nie było to może szczególnie ambitne posunięcie, ale zdecydowała się po nie sięgnąć. Nie podobało jej się to, że podchodził do niej z takim dystansem, jakby faktycznie była tylko jego kolejną pacjentką. Wolałaby, żeby nią potrząsnął, powiedział, co o niej myśli. Wszystko było lepsze od tego chłodu, którym emanował. Wcale nie doceniała tego profesjonalizmu, wręcz przeciwnie, wkurzał ją okropnie.

- Z tego, co pamiętam, mówiłam raczej coś zupełnie odwrotnego. - Yaxley lubiła konkrety, wolała wiedzieć na czym stoi, nie znosiła niepewności. Czuła się wtedy trochę jakby miotała się w klatce pełnej niedomówień, i nie mogła znaleźć z niej wyjścia. Nie znosiła domyślać się, to nie było w jej stylu, ceniła sobie prostotę w konwersacjach, konkrety - na tym jej zależało. Dzisiaj jej tego brakowało, wodzili się za nos, do tego dochodziło do niepodobne do nich zachowanie. Zaczynała się gubić w tym wszystkim, zdecydowanie tego nie kontrolowała. Nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać.

Szczególnie, że czuła, że dała dupy, że może być dla niego niewystarczająca, że może nie tego się spodziewał, kiedy wchodził w tę relację. Jasne, nie mówiła, że przestanie zajmować się tym, co robiła od zawsze, ale może wydawało mu się, że z czasem bardziej spasuje, że się wycofa, że będzie w stanie dla niego więcej poświęcić, może powinna to zrobić? Bała się, że to było to, czego od niej oczekiwał i co jeśli nie będzie w stanie mu dać tego wszystkiego? Czy pozbędzie się jej ze swojego życia? Była kłopotem, chodzącym chaosem pełnym nieprzewidywalności. Niszczyła wszystko co miało jakikolwiek sens. Nie byłaby to dla niej nowość. Nie bez powodu przecież raczej nie otaczała się ludźmi, była trudna, ciężko było z nią żyć. Miała tego świadomość. Martwiło ją to, że to nie było to, czego oczekiwał i że nie była w stanie mu zaoferować czegoś więcej.

To była prawda. Nie czuła, żeby istniał ktoś inny, którym byłaby w stanie zainteresować się w ten sposób. Byli do siebie tak bardzo podobni, że ją to przerażało. Może przez to się tego tak bała. Nie chciała, żeby się poróżnili, bo mogło to spowodować, że wszystko zakończyłoby się bardzo szybko. Potrafiła być podła, nie zawsze panowała nad swoimi słowami, umiała zrazić do siebie ludzi, kiedy tylko chciała. Milczała dzisiaj, bo nie chciała doprowadzić do szkody. Naprawdę zależało jej na tej relacji, jak na żadnej innej. Tak naprawde nigdy jeszcze nie była w nikim tak szaleńczo zakochana. Może nie zdarzyło jej się nazwać tego wprost, ale mógł się tego domyślić. Naprawdę robiła co w jej mocy, żeby tego nie spierdolić raz, a dobrze. Gubiła w tym siebie, tę prawdziwą, ale miala dobre zamiary. Próbowała być ostrożna, co nie leżało w jej nawyku.

Pocałunek spowodował, że odsunęła od siebie większość tych nieprzyjemnych myśli, które jeszcze chwilę temu wzbudzały w niej niepokój. Przerażało ją to, że mógł chcieć trzymać ją na dystans. Łatwo było się w tym zatracić, bo to było to, czego potrzebowała. Najchętniej po prostu by w nim zatonęła i zapomniała o tym wszystkim, wiele razy tak robili. Wybierali tę prostą drogę. To było to, czego potrzebowało jej ciało. Pragnęło jego obecności, bez względu na to, co się między nimi wydarzyło. Służyło jej to, nie skupiała się na niczym więcej, a jedynie na tej chwilowej przyjemności, którą jej dawał. Nie mogła się nasycić tym pocałunkiem, chętnie przyjęłaby więcej, tyle, że wiedziała, że to nie jest metoda. Mogli tak robić bez końca, odwracać uwagę od problemów i skupiać się na przyjemnościach. Dotychczas to działało, ale nie na tym chyba powinno polegać wspólne życie, nie mogli uciekać od trudu, od problemów, tylko musieli znaleźć jakiś sposób, aby z tym sobie poradzić. To była niezbyt przyjemna prawda.

Z jej ust wymsknął się dźwięk rozczarowania, kiedy się od niej odsunął, nie potrafiła nad tym zapanować, ale wiedziała, że to jest konieczne. Nie zamierzała udawać, że jej to odpowiada. Zdecydowanie wolałaby kontynuować te przyjemniejsze rzeczy. Czuła jednak, że to dzisiaj miało dojść do wyjaśnień. Nie miała pojęcia, jak zakończy się ten niepokój, czy uda im się dojść do jakiegoś porozumienia, ale wiedziała, że już nie zamiotą tego pod dywan, nie było już tam więcej miejsca. Zresztą okazało się, że było to raczej niekorzystne.

- Jasne. - Jeśli chodzi o jego uzdrowicielskie polecenia, to nigdy ich nie negowała. Zawsze wykonywała wszystko, co mówił. Wiedziała, że tutaj w ogóle nie ma pola do dyskusji. Nakazywał jej pić eliksir - robiła to, piła go do dna. Miała świadomość, że nie było szans, aby od tego uciekła. Nie chciała zresztą negować jego doświadczenia, on już raz uratował jej życie, była chodzącym dowodem na to, że był profesjonalistą.

Przejęła od niego kubek wypełniony miksturą i wypiła zawartość jednym haustem, nawet się przy tym nie skrzywiła. Wlewała w siebie zdecydowanie gorsze rzeczy podczas swojego życia.

Eliksir przyniósł oczekiwany efekt. Ból już nie był taki intensywny, zaczął znikać. Może wcale nie było to takie dobre, bo mogła się na nim skupić, odciągał jej uwagę od tego napięcia między nimi, teraz zaczęła ponownie wracać do tych nieprzyjemnych myśli. Nigdy chyba jeszcze nie czuła takiego niepokoju, wiedziała, że nie ma żadnego wpływu, na to do czego zaraz dojdzie.

Wtedy zaczął mówić. Zniknął w części kuchennej, mógł jednak czuć na swoich plecach jej spojrzenie, nie spuszczała z niego wzroku nawet na sekundę. Wpatrywała się w sylwetkę mężczyzny. Chętnie znalazłaby się z nim w tej kuchni, obserwowała jak przygotowuje jej posiłek, ale czuła, że ten dystans może faktycznie był im potrzebny.

Był dobrym człowiekiem, przynajmniej dla niej, nigdy nie uważała, że jest złym człowiekiem. Nie wiedziała dlaczego zaczął to tak pompatycznie. Czy dała mu powody do tego, aby w siebie wątpił? Oby nie, nie mogła do tego doprowadzić. Miała nadzieję, że to nie wynikało z czegoś co powiedziała, lub zrobiła.

Słuchała uważnie tego, co do niej mówił. Nie zamierzała się wtrącać, przynajmniej póki nie ułyszy wszystkiego, wiedziała, że to mogło być dla niego trudne i gdyby niepotrzebnie weszła mu w słowo, to mógłby nie mieć okazji dokończyć swoich myśli.

Dlatego właśnie słuchała, przynajmniej jak na razie, bardzo uważnie. Nie miała pojęcia dokąd zamierzają, ale liczyła na to, że nie do końca. Bała się, że postanowi ją zostawić. Nigdy nie sądziła, że mógłaby się tego lękać. Najwyraźniej jednak i ona była się w stanie do kogoś tak mocno przywiązać, czego nigdy nie zakładała, nie sądziła, że w ogóle będzie to możliwe. Musiała sobie jakoś z tym poradzić, bo nie była w stanie tego zmienić.

Milczała, nie odzywała się ani słowem, pozwalała mu mówić. Analizowała każde słowo, każde zdanie. Próbowała zrozumieć do czego zmierza. Nie musiał się jej tłumaczyć. Rozumiała, że chciał jej opowiedzieć o tym, czym się zjamował, ale w jej oczach nie był złym człowiekiem. Moralność panny Yaxley istniała, jednak była ona nieco wątpliwa. Sama kierowała się w dużej mierze zarobkiem, to było dla niej dość istotne, kiedy prowadziła interesy. Niekoniecznie przejmowała się tym, kogo dotyczą. Nie było to dla niej ważne, liczył się zarobek i dobra zabawa, kiedyś bardziej, teraz nieco mniej, bo starała się nie ryzykować. Nie obchodziło jej z kim prowadzi interesy, zaopatrywała ludzi w komponenty, które były im potrzebne do tworzenia różnych rzeczy. Nie miała problemu z tym, aby polować na stworzenia, które znajdowały się pod ochroną, była kłusowniczką, zresztą o tym też mu już kiedyś powiedziała.

Zastanawiała się skąd brały się w nim wątpliwości co do tego, czy odpowiada jej to, czym się zajmuje. Sama nie była święta, nie była krystalicznie czysta i nigdy tego przed nim nie ukrywała.

W jej oczach świat nie był czarno-biały, raczej szary, nie rozpatrywała świata jako dobrego i złego, ludzi tak samo. Liczyło się coś więcej.

Nie spodziewała się może tego, że świadczy, aż tyle różnorakich usług. Miała świadomość, że ta wiedza może być cenna dla wielu osób, niekoniecznie dobrych, nie kiedy chodziło o Nokturn. Czy jej to przeszkadzało? Nie. Ktoś musiał się tym zajmować, wiedziała, że kiedy raz się w coś weszło, to trudno było z tego wyjść. Nie uważała tego za coś złego. Ona także nie potrafiła zrezygnować.

Na pewno miał więcej doczynienia z ludźmi, tymi wątpliwymi, to ją tylko trochę przerażało, bo wiedziała, czego może spodziewać się po nim, nie miała jednak pojęcia na co ich stać. Mogli chcieć go skrzywdzić, to jedynie wzbudzało w niej negatywne emocje.

Pozwalała mu mówić dalej, mógł podzielić się z nią wszystkim, co leżało mu na sercu. Nadal analizowała każde słowo, próbowała to sobie jakoś ułożyć w głowie. Nie było to wcale takie łatwe, jakby się mogło wydawać. Ambroise świadczył najwyraźniej sporo usług na Nokturnie, więcej niż ona, wydawało jej się, że sama jest dosyć mocno umoczona w ten nie do końca miło widziany biznes, ale on siedział w tym wszystkim głębiej od niej. Nie zamierzała tego negować, w ten sposób chciał żyć, liczyła jednak na to, że znajdzie się w tym świecie miejsce dla niej.

Nie do końca wyobrażała sobie siebie jako kogoś kto stał z boku. Nie była nauczona ignorowania pewnych faktów. Nie potrafiła siedzieć bezczynnie mając świadomość, czym on się zajmuje. Nie była taką kobietą.

Nie podobało jej się to, że traktował ją jak problem. Wtedy pierwszy raz podczas tego, co mówił pojawiły się w jej oczach iskry, miała zamiar mu się wtrącić w to co mówił, ale jakoś udało jej się nad tym zapanować. Nie chciała być uznawana za problem. Musiał zobaczyć, że jest czymś więcej. Mogła być jego wsparciem, mogli to robić razem, tyle, że ktoś mógł wykorzystać ich więź, tego też była pewna. Nie mogli być parą, która razem prowadziła nielegalne interesy, bo to się prosiło o to, aby zniszczyć ich sielankę, komuś na pewno mogłoby się to nie spodobać. Nie chciała być jego słabością, musiała być jego siłą.

Nie potrzebowała jego zapewnien o tym, że jej nie skrzywdzi. Wiedziała, że by tego nie zrobił, przy nikim nie czuła się tak bezpiecznie jak w jego obecności, nie musiał jej o tym mówić, nigdy nawet przez myśl by jej to nie przeszło. W jej oczach Ambroise nie był złym człowiekiem. Nie zmieniało tego też to, o czym jej opowiadał. Jasne, trochę tego było, ale to nic nie zmieniało.

Nie miało wpływu na to, co do niego czuła. Kurwa, szalała za nim, nie potrafiła sobie wyobrazić swojego życia bez niego. Na całe szczęście doszło do niej to, że on chyba też nie chciał z niej rezygnować. To wiele dla niej znaczyło. Nie wybierali prostej drogi, to nie było im pisane, musieli się jakoś odnaleźć w tym nie do końca jasnym świecie, w którym przyszło im żyć.

Odezwała się dopiero po chwili, musiała zastanowić się nad tym, co chciała powiedzieć, to wcale nie było takie proste zważając na to, ile jej dał od siebie. Musiała odwdzięczyć mu się tym samym, czuła, że jest mu to winna.

- Masz świadomość tego, że ja nie jestem krystalicznie czysta, prawda Roise? - Nie była jedną z tych niczego nieświadomych dziewcząt, które żyły w idealnym świecie. Dosyć szybko znalazła swoje miejsce, wiedziała gdzie i co chce robić. Nie przeszkadzało jej to, że u niektórych mogło wzbudzać to wątpliwości.

- Nie spodziewałam się, że jest tego tyle... - Nie słychać było w jej głosie jednak rozczarowania, a lekkie zdziwienie. Nigdy dotąd nie wspominał jej ze szczegółami o tym, czym się zajmował. Była mu wdzięczna za to, że wreszcie się przed nią otworzył, to wiele dla niej znaczyło, to świadczyło o tym, że jej ufał.

Podsunęła się w końcu na kanapie na której leżała, wolała zmienić nieco pozycję, chciała widzieć go wyraźniej, przynajmniej jego sylwetkę.

- Nie wątpię w słuszność tego, czym się zajmujesz, nie ocenię twojej moralności, zresztą zupełnie mi to nie przeszkadza, sama bowiem często podejmuję decyzje, których inni nie potrafią zrozumieć. - Nie przeszkadzało jej to wcale, to nie było coś, co mogłoby ją od niego odsunąć. Nie należała do osób, które uważały, że nie była to nisza, w której mieli prawo się odnaleźć, wręcz przeciwnie. Uważała, że warto było szukać różnych możliwości.

- Bardziej martwi mnie to, że nie wiem, czy potrafię stać z boku, wiem, że ten świat jest niebezpieczny, a ja nie umiem przymykać oczu, nie jestem dziewczyną którą zamkniesz w domu z dala od wszystkiego, zwariowałabym wtedy, odchodziłabym od zmysłów zastanawiając się, czy do mnie wrócisz. - To była dla niej najtrudniejsza część. Nie miała pojęcia w jaki sposób mogliby sobie z tym poradzić. Nie sądziła, żeby chciał ją tam wpuścić, pozwolić jej wejść do tego świata, chociaż czy po części właściwie już do niego nie należała? To był też jej świat, może nie tak bardzo, jak jego, ale również w nim bywała. To nie powinno ich ograniczać, to nie powinno być ich problemem.

- Nie chcę być twoją komplikacją, nie chcę być słabością, uważam, że powinieneś we mnie widzieć siłę. - Musiała się tym z nim podzielić. - Wiem, że to nie brzmi rozsądnie, ale nie chcę się o ciebie martwić, chcę cię wspierać w tym wszystkim, szczególnie, że mam pewne umiejętności, to nie tak, że się do tego zupełnie nie nadaję. - Tak, zamierzała sobie właśnie zrobić całkiem niezłą reklamę, chociaż czuła, że to nie wypali.

- To nie tak, że zamierzam ci się narzucać, nie wiem, musimy znaleźć jakieś rozwiązanie, żebym mogła wiedzieć co się z tobą dzieje, żebym mogła ci pomóc, jeśli coś pójdzie nie tak. - Szukała rozwiązania, jeszcze go jednak nie znalazła, ale nie zamierzała się poddawać, nie zawsze było lekko, ale nie zmieniało to faktu, że zamierzała się od niego odsunąć. Był jej, nie wypuści go tak łatwo z rąk.

- Naprawdę myślałeś, że to jest powód dla którego miałabym od ciebie odejść? - Nie mogła zrozumieć tego zwątpienia w nią, czy sądził, że tak łatwo ją wystraszyć? Nie, panna Yaxley nie bała się niczego, no może poza jedną rzeczą, bała się o niego, o to, że go kiedyś straci. To był jej największy lęk.

- Czy tego chcesz, czy nie, zakochałam się w tobie. - Poczuła, że pali ją gardło, kiedy powiedziała o tym na głos, ale mieli być ze sobą szczerzy, czyż nie? To był chyba odpowiedni moment, aby o tym wspomnieć.

- Zakochałam się w tobie do szaleństwa, i nie zamierzam kiedykolwiek z tego rezygnować. - Tak, to było jedyne, czego była pewna. - Bałam się jednak, że cię zawiodłam, że nie chcesz mnie takiej... - Czuła się współwinna, może nawet bardziej winna temu, że doszło do nich między nimi do kłótni. Geraldine od zawsze traktowała siebie, jakby była w pewien sposób popsuta, jakby coś w niej nie do końca działało. Zawsze szukała ucieczki, wolności, chociaż odrobiny. Potrzebowała tego, bo inaczej mogłaby się udusić w złotej klatce, wiedziała, że nie chciał jej ograniczać, ale czy z czasem to, czym się zajmowała nie stało by się, az nadto problematyczne? Czy wtedy nie postanowiłby jej zostawić.

- Mnie też zdarza się ryzykować, czasem nie myślę jasno, nie zawsze wszystko idzie po mojej myśli, zdarza się, że tak, ale czasem jest jak dzisiaj. Nie chcę być twoim kłopotem, ale nie umiem bez tego żyć, to dla mnie normalne. - Ryzyko, które podejmowała nie było niczym nowym, dla niej to był standard, ale teraz nie była w tym sama, teraz starała się robić wszystko tak, aby nie musiał się o nia martwić, wiedziała, że nie jest to możliwe stuprocentowo, ale starała się nie dawać mu niepotrzebnych powodów ku temu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#19
15.10.2024, 18:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.10.2024, 18:09 przez Ambroise Greengrass.)  
Czy mogli budować dom na tym, co już się stało? Czy jedynie patrzeć na osuwające się zgliszcza, dolewając oliwy do ognia, żeby szybciej poradzić sobie z tym widokiem?
Czuł się jak szczeniak. Zachowywał się jak szczeniak. Gardził tym, ale nie mógł na to nic poradzić. Był szczeniakiem. Przynajmniej odkąd porzucił zdrowy rozsądek na rzecz dogodnego milczenia, przez co kiedy przyszło co do czego, po prostu zaczęło mu brakować słów. Stracił cały zasób słownictwa. Cały słownik. Plątał się w reakcjach, zamiarach, zeznaniach. To było żenujące. Próbował coś z tym robić. Tak samo jak z ciszą między nimi, ale odnosił wrażenie, że znane metody przestały działać, kiedy padły wszystkie złudzenia i mury wokół niewypowiedzianych słów. Nadciągała kolejna fala. To było tylko kwestią czasu.
- W tym stanie w pierwszej kolejności jesteś pacjentką - wzruszył ramionami; sama wybrała motyw tego wieczoru. - Gdybyś nie dała się poturbować moglibyśmy mieć z tego całkiem przyjemną rozrywkę, ale do rannych pacjentów podchodzę poważnie - pozwolił sobie na tę niewielką zaczepną sugestię, szczególnie że poprzedniego wieczoru też potraktowała go w kryteriach wrzodu na dupie zamiast być jego seksowną pomocą medyczną.
Czuł rozgoryczenie wynikające z tego wszystkiego, co się działo, jednakże nie mógł przemilczeć czegoś takiego. Nawet w napiętej atmosferze (szczególnie w niej) czasami był w stanie pozwolić sobie na jakiś nie do końca dojrzały komentarz. W tym wypadku nawiązujący do okazji, której niestety nie mieli przez to, co się między nich wkradło. Przez złość, irytację, gniew, oschłość, unikowość. Złe i pochopne decyzje. Zachowawczość, na którą nie było miejsca, ale i tak ją wepchali do kompletu powracając do znanych schematów.
Powinni coś z tym zrobić. Poprzysięgli sobie, że nie będą potrzebować więcej takich zagrywek. Umówili się, że były raczej żałosne. Spędzili zbyt dużo czasu kręcąc się w kółko a teraz tak po prostu bezsprzecznie wrócili do starej znanej biedy. Był tym bardziej zniesmaczony i rozsierdzony niż to pokazywał, szczególnie że od chłodu przeszedł nie w opierdalanie jej a do czegoś bardziej nieoczekiwanego. W dalszym ciągu nie chciał dać Geraldine satysfakcji z bycia przewidywalnym.
W rzeczywistości nadal obawiał się skutków ich postępowania. Oboje zawalali sprawę. Nie dało się tego dłużej kryć.
- Ciekawe - odmruknął w uniesionymi brwiami, lekko wzruszając ramionami.
Jakimś cudem w dalszym ciągu wodzili się za nos unikając otwartej konfrontacji, jakby mogła przynieść coś znacznie gorszego od tego, co działo się do tej pory. A nie było ani trochę dobrze. Ambroise wiedział, że sytuacja nie mogła się naprostować sama z siebie. Żadna ilość milczenia nie była już wystarczająca. Dostatecznie wykorzystali kartę przemilczenia.
Niemal znowu to zrobili. Kiedy odpowiedziała na jego trochę nazbyt desperacki (no, nieświadomie zabarwiony desperacją) pocałunek mający na chwilę rozwiać napięcie zbyt mocno panujące między nimi, prawie że poddał się temu bez krzty zdrowego rozsądku. Potrzebował poczuć, że w dalszym ciągu mają coś, czego nie zdążyli naruszyć głupimi decyzjami. Zapewnienie o tym, że było co ratować było aż nazbyt kuszące. Bardzo łatwo mógł wpaść w te same sidła, przez które było między nimi znacznie gorzej niż powinno być.
Z tym, że to nie miało przywrócić im równowagi na dłużej niż kilka chwil. W dodatku znacznie mniej satysfakcjonujących przez stan, w którym się znajdowała. Musiał pomóc jej zaleczyć rany - te fizyczne, bo żywił przekonanie, że takie naprawdę boleśnie psychiczne były dopiero przed nimi. Przynajmniej nie próbowała kwestionować jego osądu, wypijając podsunięty eliksir. Choć to wyłącznie w dalszym ciągu ciutkę nazbyt mocno pasowało mu do tej unikowej postawy, którą przyjęła. Tej, która go drażniła.
Wycofał się do kuchni. Tam jeszcze był neutralny grunt. Tam mógł spróbować skupić się na robieniu jednej czynności mającej na celu tworzenie i tylko drugiej mogącej wszystko zniszczyć. Musiał zagryźć zęby i przejść do konkretów. Gotowanie było wyłącznie zasłoną dymną i to kiepską, bo trudno było skupić się na czynnościach (o dziwo nawet tych zautomatyzowanych) i jednocześnie z dużym prawdopodobieństwem zawalać swoją upragnioną przyszłość.
Ambroise powinien cieszyć się z tego, że Geraldine postanowiła dać mu się wygadać. Czuł jej spojrzenie na swoich plecach, jakby nieustannie celowała do niego z kuszy (miał nadzieję, że tylko metaforycznie). Jednocześnie nie przerywała mu ani nie komentowała słów, które opuszczały jego usta. To mógł być dobry znak, ale jednocześnie mogło być to coś wprost przeciwnego. Nie był tego w stanie w żaden sposób interpretować. Nawet nie wiedział czy powinien chcieć.
Poruszał się po jeszcze bardziej grząskim gruncie. Najmniej stabilnym, po jakim kiedykolwiek stąpał. Wcale nie chciał na niego wchodzić. Po prostu już nie czuł, że ma jakiekolwiek inne wyjście. Zbyt długo to odkładali. Ich relacja zaczęła robić się na tyle poważna, że dalsze niedopowiedzenia przyniosłyby im coraz więcej bólu. Był tego żałośnie samoświadomy. Tak samo jak swojego wkładu w odwlekanie czegoś, przez co teraz mogła chcieć tak...
...odejść. Przez co mogła chcieć odejść i nie powinien jej wtedy za to winić. Winnym był wyłącznie on sam i jego obrana ścieżka, z której nie mógł ani nie chciał zejść. Nie był w stanie tego zrobić. Nie przez to, że nie potrafiłby tego zrobić dla Geraldine. Po prostu wiedział, że nie ma wyboru.
Tak jak teraz, kiedy opowiadał jej o swoich interesach, tak na samym Nokturnie czy w głębi półświatka musiał brać odpowiedzialność za podjęte decyzje. Ponosił konsekwencje wszystkich wyborów, nawet jeśli go podduszały. Nawet, jeżeli miał wrażenie, że ziszcza się coś, co przewidywał już od dawna. Nie chciał się angażować. Stronił od tego między innymi z uwagi na to, że nie mógł się zmienić. Nie mógł przestać być sobą.
Miłość nie robiła z niego lepszego człowieka. Nie w takim sensie, w jakim Geraldine mogłaby tego pożądać. Musiał to zakończyć. Powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia i wziąć odpowiedź na klatę.
Przygotowując się na najgorsze, kiedy się do niego odezwała, nie od razu zareagował we właściwy sposób.
- Nie jesteś? - Spytał odruchowo, ale tak - ironizował.
Próbowała zagiąć go tymi samymi oczywistościami, którymi on ją obdarował. To wynikało samo z siebie. Jeszcze nie wiedział jak powinien to interpretować w szerszym kontekście, ale przynajmniej to nie było coś, czego nie chciałby usłyszeć. Było tak pozytywnym zwiastunem jak mogło. Nie miał wielkich oczekiwań. Spełniło je wszystkie dzięki temu jak neutralnie brzmiało.
- Myślę, że co nieco wiem o twoich nieskazitelnych moralach - pozwolił sobie na półuśmiech, ale nie na obrócenie się twarzą do Geraldine.
To nie było najlepsze rozwiązanie. Nie uważał, że powinni prowadzić tę rozmowę w takich warunkach, ale z drugiej strony nie chciał od razu sprowadzać tego do wymiany spojrzeń. Oczy mogły mówić znacznie więcej niż usta. Czasami słowa nie odpowiadały temu, co pokazywały tęczówki i rozszerzone lub zwężone źrenice.
- Wiem. Domyślam się, że to może być przytłaczające - stwierdził powoli, miarowym ruchem mieszając zawartość garnka, żeby zająć ręce. - Ale obiecałem ci szczerość - przypomniał zgodnie z tym, co wielokrotnie mówili. - To otwarte karty. Nie będą bardziej odsłonięte. Możesz mieć pewność - chciała od niego szczerości zatem dostawała już całą, kompletną wersję bez cenzury.
Zbyt długo chowali się pod pozorami. Nie chciał budować kolejnych miesięcy i lat na fałszywym obrazie, jaki mogła mieć Geraldine. Chciał być dla niej człowiekiem z krwi i kości. Nie kimś, kto nigdy nie dorósłby do wyobrażenia, bo nie był większym człowiekiem. Nie kierowały nim żadne wyższe pobudki. Nie miał intencji zbawienia świata przez swoje postępowanie.
Wręcz przeciwnie. To, co robił jako uzdrowiciel w Mungu co najwyżej zerowało się z tym, co robił w półświatku. W najlepszym przypadku, bo czasami szala przekrzywiała się na chwilę na którąś stronę. Nie istniała idealna harmonia. Gdyby musiał przyznać, kim tak właściwie jest i do jakiego typu ludzi należy go przypisać, powiedziałby o sobie wybiórczo neutralny. Nie stał ani po stronie ludzi godnych ani nie był sprzymierzeńcem ludzi spaczonych do szpiku kości.
Było dokładnie tak jak mówił Geraldine. Nie uważał się za złego człowieka. Na tej samej zasadzie nie był dobry. Nie kierowały nim słuszne decyzje a życie w zgodzie ze sobą, swoimi poglądami i interesami.
- Znasz te klimaty. Słuszność to względne pojęcie - ilu ludzi, tyle definicji - poniekąd nawet najgorsi zwyrole często byli święcie przekonani o tym, że postępują właściwie i mają jakiś dobry cel w swoim postępowaniu.
Trudno wyrokować o tym, gdzie leży granica między tym, co właściwie i słuszne a tym, co naturalne i wygodne. Pod tym względem musiał przyznać, że nie był aż tak prostym człowiekiem do odczytania. Miewał różne intencje. Potrafił przyjmować zlecenie konkretnego typu a potem odrzucać kolejne identyczne zasłaniając się swoimi poglądami.
Punkt widzenia zależał od punktu siedzenia. Szczególnie ostatnio, kiedy Ambroise mimowolnie usiłował postępować tak, żeby ograniczyć ryzyko powrotu do domu w takim stanie jak wczoraj. Lub w jeszcze gorszym, bo bywało gorzej - nie dało się ukryć.
- Nie mogę cię zmusić do stania z boku przez cały czas - te słowa przeszły mu przez usta z dużym wahaniem i wyraźną trudnością, jednakże były szczere.
Zdawał sobie sprawę z tego, że to nie byłoby możliwe ani na dłuższą metę, ani tym bardziej na chwilę, która już minęła. Poznali się. Byli do siebie bardzo podobni. Skoro on nie potrafił usiedzieć w domu z myślą, że coś mogło się stać, nie powinien oczekiwać tego po niej. Starał się jak najbardziej dopuścić do siebie jakieś inne możliwości.
Nie miał otwartego umysłu, ale skoro powiedział a i ku ostrożnej uldze nie usłyszał momentalnego odrzucenia to z jego ust padło b, c, d, e, f, g, podjął decyzję. Geraldine także brzmiała na zdecydowaną. To powinno przynieść mu radość, ale w rzeczywistości nic nie było za nimi. Wiele zależało od tego, na ile byli w stanie porozumieć się co do dalszych oczekiwań.
- Możemy spróbować czegoś innego - stwierdził ostrożnie formułując następne słowa, żeby nie przesadzić z optymizmem. - Jeśli uważasz, że jesteś w stanie przyjąć to wszystko. Czasami bardzo kwestinowalne, ale bez kwestionowania. Jeżeli twierdzisz, że wolisz to od milczenia, możemy spróbować to pogodzić - było tu wiele być może, ale Ambroise nie mógł pozwolić sobie na zapewnianie, że wszystko na pewno jest możliwe.
W tym wszystkim było stanowczo zbyt wiele niepewności. Dużo składowych warunkujących o tym, co mogli a czego nie mogli dopuścić. Mogło się stać bardzo dużo różnych rzeczy. Najbardziej stabilna była w tym wszystkim niestabilność - niestety, bo naprawdę wolałby móc zapewniać Geraldine o swoich dobrych intencjach i tym pięknym życiu, jakie na nich czekało.
Tyle, że różowe okulary zostały zdjęte na konieczność poradzenia sobie z brutalną prawdą.
- Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że dasz się zamknąć w domu - tym razem w jego słowach wybrzmiało bardzo delikatne rozbawienie na myśl o tym, że mogła sądzić, że był aż tak optymistyczny.
Nie. Nawet w najlepszych scenariuszach Greengrass nie wyobrażał sobie, że Yaxleyówna miała być potulną owieczką grzecznie czekającą na niego z kubkiem herbaty. Kulturalną, ułożoną, dobrą kurą domową. Panią domu w ładnej sukience i butkach na obcasie jak to było na przykład w przypadku jego macochy, która jak mało kto odnajdywała się w tej roli.
Poza tym w żadnym razie nie wyobrażał sobie siebie w takim układzie. Wiele razy próbowano go w to wmanewrowywać. Całe szczęście bez powodzenia. Udusiłby się w takim domu i związku. Świadomie wybierał brak zaangażowania i stan kawalerski, byleby nie popełnić takiego błędu.
Dlatego nie chciał stracić tego, co nieoczekiwanie pojawiło się między ich dwojgiem. To były jedyne warunki, jakie dopuszczał. Potrafił wyobrazić sobie wspólne życie. Nie musiał wysilać się, żeby powiedzieć, że nigdy wcześniej nic nie odpowiadało mu tak jak to, co budowali na zbliżonych charakterach i wspólnym dążeniu do tego, żeby nie być normalną parą. Odnajdywał szczęście i spokój w tym chaosie.
Jednakże w tej chwili było zbyt dużo napięcia. Chaos wyrwał się spod kontroli. Musieli go ujarzmić. Przynajmniej starał się wierzyć, że byli w stanie to razem zrobić.
- Między innymi dlatego próbujemy - odezwał się całkiem szczerze i bez unikania jasnego przekazu. - Jesteś jedyną osobą, z którą mogę spróbować - zapewniając ją o tym, Ambroise miał całkowitą pewność wypowiadanych słów.
Tak samo jak tego, że te kolejne już nie będą takie przyjemnie ugodowe i mogą nie spodobać się kobiecie. To właśnie dlatego nie czekał z ich wypowiedzeniem. Zrobił to od razu niemal jednym ciągiem.
- Ale nie we wszystkich przypadkach. Są sprawy, w które nie zechcę cię angażować. Ludzie, z którymi nie chciałbym cię poznawać. Miejsca, o których możesz wiedzieć i interesy, o których mogę ci mówić, ale cię w nie nie włączę - był w tym twardy i zdecydowany.
Nie było miejsca na ale tam, gdzie nie istniały żadne wątpliwości. Opowiadał jej o zakresie swoich usług. Był z nią szczery wtedy odnośnie tamtej grupy ludzi przy ognisku podczas Lithy. Wtedy zarzuciła mu, że to jego znajomi. Nie patrzył na nich w tych kategoriach, lecz faktycznie - miewał kontakt z jeszcze większymi elementami. Nie robił tego z przyjemnością. Tak właściwie nieczęsto celowo, ale nie mógł uniknąć pokłosia swoich decyzji. Czasami po prostu musiał uścisnąć rękę komuś, komu najchętniej splunąłby w twarz.
- Ani nie chciałbym, żebyś sama usiłowała się w nie włączać - podkreślił znacząco w sposób świadczący o tym, że nie dopuszczał innej możliwości.
Nie chciał tego nazywać niesubordynacją, bo byli związani emocjonalnie uczuciem, nie zobowiązaniami zawodowymi, natomiast jego podejście było jasne. Mógł negocjować, wyjaśniać, mówić jej wszystko, czego potrzebowała, żeby czuć się z nim bezpiecznie. Przede wszystkim chciał zagwarantować jej bezpieczeństwo. To był nadrzędny cel.
- Szczególnie, jeśli nie wrócę - jakimś cudem udało mu się powiedzieć to jednym twardym ciągiem, mocno podkreślając każde słowo, choć znaczenie było zrozumiałe. Aż nazbyt jasno się wyraził. - To będzie oznaczało jedno, rozumiesz? - Potrzebował jasnej odpowiedzi.
Tak. Wszystko się na tyle mocno pokomplikowało, że Ambroise nie był już pewny większości reguł, jakie go wcześniej obowiązywały, bo sam je sobie narzucił. Obecnie wszystko stało się bardziej utrudnione. Wraz z wyjaśnieniami skierowanymi w stronę ukochanej, wcale nie czuł, żeby wszystko stawało się coraz łatwiejsze. Przeciwnie - to był prawdziwy początek drogi. Nie te idylliczne złudzenia, które tak lubili, bo były bezpieczne i sprzyjały bezkonfliktowości.
- W każdym innym wypadku będę wracać. Wiesz, że będę - zapewnił bardziej miękko z uczuciem innym niż powaga.
Miał zesztywniałe plecy i spiętą postawę. Było znacznie lepiej niż mogliby się spodziewać. Prawdę mówiąc nie wiedział, na co się nastawiać, ale jak do tej pory szło lepiej niż mogło mu się wydawać, że będzie. Rozmawiali. Wysłuchała go w ciążącej mu ciszy, ale zamiast pognać go w nerwach, prowadzili dyskusję.
- To nie takie proste - zaprzeczył, nie chciał, żeby go niewłaściwie rozumiała. - Jesteś moją siłą - podkreślił, bo nie traktował jej jak ciężaru.
Praktycznie w żadnym momencie ich skomplikowanej relacji nie patrzył na Geraldine przez pryzmat kogoś kto utrudniał mu jego niezależne życie. Jedynie nie wiedział jak ugryźć konieczność dostosowania się do nieoczekiwanych zmian. Był świadomy, że należało iść za ciosem i spróbować zrobić coś, żeby pogodzić ich dwa światy. Szczególnie, że były niemalże tożsame. Jednocześnie w pierwszym odruchu postanowił tego nie zrobić. To wtedy ją odtrącił. A i tak ostatecznie byli tu w tym miejscu.
- Wynikającą z komplikacji. Jesteś również moją słabością. Wszystkim na raz - nie było od tego ucieczki, przynajmniej nie dla Ambroisa.
Czuł się zbyt głęboko uwikłany w to, co do niej czuł. Do tego stopnia, że przecież bardzo długo zwalał to na działania jakichś tajemnych sił a nie po prostu na to, że wpadł jak śliwka w kompot. Zaangażował się emocjonalnie. Nie wyobrażał sobie zrezygnować z tego i z Niej, szczególnie jeśli ona mu to ułatwiała, bo też wybierała zostanie. Chyba mógł to stwierdzić po tym, co dotychczas padło między nimi.
Nie odchodziła a przynajmniej jeszcze nie. Ta rozmowa nadal trwała. Była daleka od końca. Wszystko mogło się jeszcze zmienić przez kilka pochopnie wypowiedzianych słów.
- Będziesz się martwić. Ja o ciebie też. Bądźmy realistami, Geraldine, nie możesz wykluczyć tego z układu. Wolałbym, żeby było inaczej, ale będziesz się martwić. Pytanie czy możesz z tym żyć - przełknął ślinę, łapiąc się na tym, że wstrzymuje oddech.
Tak samo jak na tym, że zawartość garnka zaczęła zbyt szybko się karmelizować, bo zapomniał o dodaniu odrobiny wody. Naprawił ten błąd teraz, jednocześnie nalewając szklankę paskudnej w smaku kranówki dla siebie i wypijając ją duszkiem, jakby to była whisky. Potrzebował whisky, ale po nią nie sięgnął.
- Nie czy dasz radę nauczyć się z tym żyć, musisz wiedzieć, że jesteś w stanie to akceptować. Nawet nie musisz tego rozumieć - nie oczekiwał, że kiedykolwiek będą w stanie pojmować wszystkie aspekty tego, czym zajmuje się ta druga strona.
Dla niego świat magicznych stworzeń nie był niczym pasjonującym. Greengrass świadomie nie poszedłby polować na bestie. Rzadkie czy nie. Legalnie zabijane, nielegalnie upolowane. Nie musiał poznawać charakterystyki ani różnic między gatunkami. Wystarczyło mu to, że chciał być dla niej wsparciem podczas tych cięższych, bardziej niebezpiecznych akcji.
- Ale nie możemy gromadzić w sobie wyrzutów i oczekiwań nie do spełnienia - jasne - łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Miał trudność z zaakceptowaniem tego, że znowu zaczynała się narażać. Ten wieczór był dostatecznym dowodem. Odsunięcie bardzo wyraźnych wspomnień nie było czymś, w czym Ambroise odniósł powodzenie. Inaczej pewnie nie byliby tu w tym momencie podczas tej rozmowy. Gdyby był w stanie w pełni zaakceptować jej zawodowe zainteresowania a ona jego, nie pożarliby się zeszłego wieczoru a on nie byłby dla niej tak oficjalny i chłodny przez bitą godzinę lub dłużej tego dnia.
- Nie chcę, żebyś takie miała w stosunku do mnie, bo wtedy cię zawiodę - podkreślił bez entuzjazmu, ale szczerze.
Nie chciał, żeby miała wobec niego oczekiwania sprowadzające się do czegoś w stylu tego, że uda jej się go zmienić, odciągnąć z obranej ścieżki, doprowadzić do moralnego porządku. Nie mogła oczekiwać, że dla niej stanie się ideałem. Grzecznym i posłusznym. Starał się być lepszym. To musiało wystarczyć.
- Jest możliwość, że nie wrócę. Rozumiesz to, prawda?
Nie powinien tego mówić?
Powinien.
Szedł za ciosem, żeby mieć to za nimi. Byli dorosłymi ludźmi odpowiedzialnymi za każdy aspekt ich relacji. Szczególnie za te bardziej brutalne i poważne. A więc za to jak to mogło się skończyć mimo najszczerszych chęci, aby przeżyli razem długie i szczęśliwe życie.
- Tyle tylko, że to nie będzie tak jak z wiwernami - być może pogrążał się tymi wyjaśnieniami, ale przemilczenie było znacznie gorszą możliwością.
Nie chciał jej skrzywdzić. Ani za życia ani po śmierci. Niezależnie od tego, co miało się stać i jak miał wyglądać koniec. Kiedyś był pogodzony z różnymi możliwościami. Raczej nie uważał, żeby specjalnie obawiał się, co będzie w przyszłości. Podchodził do tego w bardzo prosty sposób. Traktował to jako naturalny element życia. Ryzyko zawodowe - nic ponadto.
- To będzie jak z Rosierem - drugi raz w jednej rozmowie przywołał również ten temat.
Robił to wbrew sobie. Ta cała rozmowa taka była. Najchętniej zakończyłby to już dawno temu, wróciłby na kanapę i zajął się celebracją osiągniętego porozumienia. Niestety jeszcze nie mieli żadnego. A przy słowach, które wypowiadał Ambroise, mężczyzna obawiał się, że mogli do żadnego nie dojść. Lub co gorsza - że Geraldine w dalszym ciągu mogła dojść do wniosku, którego od niej nie chciał.
- Istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że to nie będzie wypadek przy pracy. Tylko celowe działanie - odetchnął ciężko, kręcąc głową.
Ludzie znikali niemal codziennie. Ich dwoje wiedziało coś na ten temat nie tylko w teorii a w praktyce. Byli odpowiedzialni za to, że ktoś gdzieś tam zastanawiał się nad losem martwego mężczyzny, którego rozkładające się zwłoki nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zrobili coś, co było dowodem na to w jak niebezpieczną grę oboje grali. Z tym, że Greengrass grał w nią na zupełnie innym poziomie. Jego zawodowy zakres wykraczał poza niebezpieczeństwo z przypadku. On działał z ludźmi dla ludzi.
- Kamień w wodę. Zmowa milczenia. Nigdy nie dowiesz się prawdy - nie musiał być w tym tak dosadny i nie robił tego, żeby sprawiać jej ból czy też pogarszać napiętą sytuację.
Najchętniej wzruszyłby ramionami i porzuciłby zagłębianie się w szczegóły dotyczące jednej z wielu możliwych przyszłości. Prawdopodobnie należało uznać, że wszystko będzie w porządku. Było takie już od wielu lat a kiedy zaczynał był znacznie mniej ostrożny. Teraz dodatkowo starał się na siebie uważać. Mógł spróbować jeszcze bardziej to robić dla niej. Nie chciał rezygnować. Nawet nie istniała taka możliwość, ale zależało mu na tym, żeby nie musiała o niego drżeć. Natomiast zmierzał do jednego.
- W takim wypadku musisz - podkreślił - tu nie działało sławetne nic nie muszę, nie było miejsca na nie - obiecać mi, że nie będziesz się w to mieszać ani drążyć. To mój jedyny warunek - ton głosu Greengrassa nie pozostawiał wątpliwości: Ambroise nie zamierzał wysłuchiwać żadnego ale ani nie miał przyjąć milczenia za pewnik zgody.
Chciał usłyszeć jasne tak, dobrze, w porządku, rozumiem - nie chciał, żeby ich wspólne życie zakończyło się większą tragedią przez niego i jego decyzje.
- I jednoczesny największy argument za tym, że mogę nie być tak dobrą partią jak myślałaś - to nie był już luźny żarcik.
Życie z kimś takim jak on w warunkach, jakie jej narzucał nie miało być usłane różami, nawet jeśli codziennie wracałby z nimi do domu. Chciał zrobić wszystko, żeby jej to wynagrodzić. Szczególnie, że zdawał sobie sprawę z tego, że czekali nazbyt długo z przeprowadzeniem tej rozmowy. Zaangażował się we wszystko, co mieli. Bezwiednie wplątał Geraldine w to samo, nie przedstawiając jej jasnego obrazu sytuacji a teraz było za późno, żeby mówić o wszystkim bez emocji i ścisku w gardle. I bez obaw o reakcję kogoś, kogo nie chciał stracić. Świadomie wkopał ich w uczuciowe zaangażowanie, ale to było silniejsze od niego.
Dał się ponieść temu żałośnie optymistycznemu przeświadczeniu, że jakoś to będzie. Zasiał coś ot tak bez zastanowienia się, jakie będzie pokłosie. Bardzo rozważnie, dojrzale i inteligentnie z jego strony.
Bardzo po męsku, paniczu Greengrass.
Powinien świecić godnością i przykładem. Świecił brakiem honoru i przykładem - jasne, ale złym. Tego jak nie powinno się zaczynać wspólnej przyszłości z kimś, kto powinien być świadomy tego, na co się pisze.
- Nie wiem co myśleć. Wiem tylko tyle, że zacząłem to wszystko od kurewsko złej strony - wciągnął powietrze przez nos i wypuścił je przez usta niemal w tym samym momencie.
Nie budował czegoś na kłamstwie. Nie próbował jej okłamywać. Raczej nie sądził, by był w stanie to robić. Nie chciał natomiast pozwolił im razem na roztoczenie przed sobą nawzajem znacznie milszej, bardziej idyllicznej wizji. Teraz musiał to naprostować. Czuł się do tego zobowiązany, sam się do tego przymuszał i nie było innego wyjścia.
- To nie jest i nie będzie stabilne życie - powiedział na głos oczywistą oczywistość, bo musiała wybrzmieć w ten sposób. Tak jak kolejne trudne słowa. - Pewnych aspektów nie da się uniknąć. W niektórych kwestiach nie ma kompromisów. Nie zdziwiłoby mnie, gdybyś chciała się z tego wypisać - bardzo nie chciał, żeby chciała się z tego wypisać - to również było wyczuwalne.
Ta obawa. Mimo wszystko pewna zachowawczość w dobieraniu słów. Greengrass jeszcze nigdy tak bardzo nie ważył wszystkiego, co opuszczało jego zdrętwiałe wargi, którymi ledwo poruszał przez ścisk szczęki. Zresztą nie tylko szczękę miał ściśniętą. Cały był jednym wielkim ściskiem i zesztywnieniem, i tym razem to już nie miało związku z wczorajszymi obrażeniami fizycznymi. Tylko z tym dzisiejszym ściekiem, który wybił.
- Musisz mieć świadomość, że to nie ulegnie zmianie. Najpewniej nigdy - pił do swojego życia, kariery zawodowej, obranego kierunku.
Tak jak mówił: nie mógł się z tego wypisać. Był jeszcze szczeniakiem, kiedy w to wszedł, nawet jeszcze nie skończył stażu w Mungu. To nie trwało od wczoraj. Stety albo niestety, bo miało swoje pozytywy i negatywy. Z tych pierwszych: umiał się zachować, odnaleźć, znał reguły i zasady, żeby wychodzić z tego obronną ręką. Umiał o siebie zadbać...
...przynajmniej, kiedy ta odpowiedzialność za swoje decyzje spoczywała tylko na jego barkach.
- To jest ścieżka, z której się nie schodzi. Nie możesz optymistycznie oczekiwać ode mnie, że się zmienię - nie zarzucał Geraldine tego optymizmu, oboje już wczoraj porzucili te różowe okulary. - Łudzenie się będzie krzywdzące dla nas obojga - to, co teraz robił trudno było nazwać wyrokowaniem o przyszłości lub czymś z tych rzeczy.
Już było krzywdzące. Miało miejsce. Ciągnęło się bardzo długo. Powodowało wiele skrajnych uczuć. Istna szalona podróż kolejką w podziemiach Gringotta po...
...złoto?
...skarb?
...słowa, których w żadnym razie nie spodziewał się usłyszeć tego wieczoru. Szczególnie nie po tym, co poruszył. Przewidywał wiele możliwości. Co druga była gorsza i czarniejsza od poprzedniej, jakby nagle stał się w tym temacie ucieleśnieniem ponuraka. Tak właściwie to nie pozwalał sobie na zbyt wiele nadziei. Tym więcej kosztowała go ta bezpośredniość i stawianie spraw jasno nazywając wszystko po imieniu.
Z tym, że Geraldine w jednej chwili stała się lepsza w słowach - przynajmniej tych, które zaskoczyły Greengrassa z nożem nad deską do krojenia, który niemalże zetknął się z wierzchem jego dłoni. Bardzo wprawnej w trzymaniu noża. Drobne blizny po zacięciach były efektem pracy przy roślinach i wielu lat nauki warzenia eliksirów, która poskutkowała tym, że teraz praktycznie nie musiał patrzeć na to, co robi przy siekaniu czegokolwiek.
Prawie przesunął ostrzem po skórze. Po raz pierwszy od sam nie wiedział jak dawna.
- Jakiej takiej, jakiej właściwie? - to było pierwsze, co przeszło mu przez myśl, kiedy oderwał się od krojenia z nagłym spostrzeżeniem, że jednak nie uniknął drobnego skaleczenia - na wierzchu dłoni pojawiła się cieniutka, bardzo delikatna kreseczka czerwonych kropelek.
Zamrugał dwukrotnie, owijając sobie rękę w kuchenną szmatkę i wciągając powietrze. Wdech i wydech, żeby wpuścić tlen w płuca i uruchomić procesy myślowe, które na chwilę ewidentnie mu przymarły.
- Nie wiem, co masz przez to na myśli, Geraldine, ale w obliczu tego, co właściwie dopiero usłyszałaś, chyba nie musisz być dla siebie tak surowa - stwierdził a tym razem w jego głosie jasno wybrzmiał przekąs kierowany głównie w stosunku do siebie. - Wydaje mi się, że ja od samego początku mam pełną świadomość, na co się piszę. W drugą stronę jest to... ...kwestionowalne - uniósł brwi niemal tak wysoko jak to było możliwe, zaciskając usta i bardzo powoli kręcąc głową z niedowierzaniem wobec tego, no cóż, wszystkiego.
Nie tak wyobrażał sobie tę konfrontację. Żołądek wcale nie zjechał mu z gardła na właściwe miejsce. Wręcz przeciwnie. Natomiast trudno było nie odwrócić się od garów.
- Poza tym co to w ogóle za sugestia? Mówię ci, Najdroższa, że nie jestem lebiegą w ciemię bitą - skwitował wyraźnie, nachylając się, żeby wyraźnie nawiązać kontakt wzrokowy pomimo odległości. Pozwolił sobie na wywrócenie oczami i półuśmiech, ale szybko zamazany z twarzy Greengrassa i zastąpiony przez powagę.
- Czy tego chcesz, czy nie - w tym wypadku nacisk został położony całkiem celowo, być może trochę tracąc przesadą, ale o to mu chodziło - kocham cię - głupie. Sugerowanie, że mógł nie chcieć wzajemności było głupie.
Świetnie podbijało niektóre wspólne decyzje jak i to, że powinien do niej podejść a stał w drzwiach jak kołek. Sztywno, choć pochylony. Nerwowo.
Bardzo uczuciowo, paniczu Greengrass. Bardzo z klasą.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#20
15.10.2024, 22:47  ✶  

Ger również błądziła. Nie do końca wiedziała jak powinna to ugryźć, aby udało się znaleźć jakieś rozwiązanie, nie poddawała się jeszcze, wierzyła, że istnieje jakieś wyjście, że uda im się je znaleźć. Nie mogli karać się milczeniem, to nie było dla nich dobre. Nie służyło im wcale, wybrali dzisiaj jednak właśnie tę metodę. Była męcząca, ale może dzięki temu zaczęli dostrzegać głębię tego problemu. Ignorowali jego źródło bardzo długo, udawali, że nie istnieje, że to ich nie dotyczy. To nie było dobre. Nie mogli wybudować zdrowej relacji na takich niedopowiedzeniach. Miała tego świadomość. Martwiło to ją okropnie, próbowała się w tym odnaleźć, ale czuła że to wcale nie będzie takie proste, będzie ich pewnie sporo kosztowało, na pewno pojawią się konsekwencje tego, że nie poruszali pewnych tematów praktycznie nigdy. Brnęli do przodu, zaszywali się w tym miejscu, jakby nigdy nic, jakby byli zupełnie normalnymi ludźmi, tyle, że no nie byli. To musiało się kiedyś rozsypać, czy im się to podobało, czy nie. Kiedyś musiało ich zacząć męczyć to wszystko, co nie zostało wypowiedziane.

Nie, żeby zamierzała lekceważyć swój stan, bo wiedziała, że nie skończyła tego wieczoru najlepiej, jednak nie wydawało jej się też, aby było jakoś fatalnie. Bywało gorzej, zdecydowanie. Tyle, że przed nim nie była w stanie nic ukryć. Widział każde, nawet najdrobniejsze zadrapanie, nic się przed nim nie ukrywało. Znaczy akurat dzisiaj trudno nie było zauważyć jej urazu, bo ledwie ciągnęła za sobą nogę, ale to nie było istotne.

- Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś to powtórzymy w trochę innej formie. - Wiedziała, że na pewno zdarzy jej się jeszcze wiele razy wrócić do domu w podobnym stanie, nie mogła udawać, że nie była tego świadoma. Miała jednak nadzieję, że Ambroise choć trochę się z tym oswoi, że nie będzie reagował w ten sposób. Niby nie mogła tego od niego wymagać, ale może chciała sprawić, żeby choć trochę przymykał oko na te jej wybryki. Taki już miała zawód, wypadki się zdarzały, szczególnie łowcom.

Ciążyło jej to, że tak sobie wokół siebie krążyli. Nie miała pojęcia, które z nich pęknie jako pierwsze, które zacznie postępować w odpowiedni sposób. Reagowała na dystans dystansem. Może zupełnie niepotrzebnie, może powinna przeciwwstawić się temu schematowi, to jednak nie było wcale takie łatwe, szczególnie kiedy wiał od niego taki chłód. Powodowało to, że i ona zaczęła zamykać się w sobie, i przepadać w tych wszystkich myślach, które nie dawały jej spokoju, mąciły jej w głowie. Zaczęła się martwić o to, że faktycznie może doprowadzić ich to do momentu, w którym nie chciałaby się znaleźć. To nie mógł być początek ich końca, przecież ledwie zdążyli rozpocząć wspólne życie, miało trwać nieskończenie, przynajmniej w jej założeniach.

Nie umiała jednak w tej chwili sięgnąć po szczerość. Powróciły te obawy, które wydawała się mieć za sobą. Znowu czuła to dziwne uczucie, niepokoiło ją to, że mogłoby mu się nie spodobać to, co miała mu do powiedzenia, tak nie powinno się dziać, bo przecież nie musieli przed sobą nic ukrywać. Nigdy nie dawał jej powodu, aby mu nie ufała, jakiej głupoty by nie palnęła to nigdy jej nie skreślał. Wypadało, aby znowu powiedziała co jej leżało na sercu, ale nie umiała tego zrobić. Wiedziała, że źle się dzieje, że powinna znowu przełamać to, co się między nimi działo, ale chyba jeszcze nie była na to gotowa, nie kiedy wkradło się między nich tyle chłodu.

Pocałunek okazał się być nadzieją, że nie wszystko jeszcze stracili, że może to było tylko głupie nieporozumienie, że jeszcze mają szansę wrócić do tego co dobre, a może nawet uzyskać coś jeszcze lepszego? Tak nie całowała osoba, która miała ochotę zrezygnować z tego, na czym jej zależało. Na pewno nie zdaniem Geraldine. Nie mogła dłużej myśleć o tych wszystkich negatywnych emocjach, musiała je porzucić i skupić się na tym, co było dobre. Upewniła ją w tym ta chwilowa bliskość, jego obecność. Okropnie jej łaknęła, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie zdrowe było walczenie z problemami, które się pojawiły w ten sposób. To było tylko pozorne, chwilowe, nie powodowało, że powód kłótni znikał. Nie teleportował się magicznie z ich życia, mimo, że bardzo by tego chciała. Wiedziała, że może czekać ich ciężka przeprawa, jeśli chcieli mieć jeszcze co ze sobą budować. To było nieuniknione. Długo to odwlekali, ale nie miało ich to ominąć. Tak, szkoda, że doszli do tego dopiero po tym, kiedy spotkało ich ponownie coś nieprzywidywalnego i niekoniecznie dobrego. Łatwiej było rozmawiać o wszystkim kiedy nastroje nie były aż takie podłe i wisielcze.

Geraldine miała aż nadto czasu na myślenie. Leżała na tej kanapie i nie do końca wiedziała, co powinna ze sobą zrobić, nie miała czym zająć dłoni, więc po prostu mięła w nich koc. Było jej całkiem przyjemnie dzięki temu ciepłu które biło od kominka, chociaż w duszy nadal czuła lekki chłód. Nie sądziła, że pozbędzie się go szybko. Raczej nie dało się tego szybko doprowadzić do porządku. Była zła na siebie, na niego, na cały świat. Wszystko niepotrzebnie się skomplikowało, tak, jakby tak naprawdę od zawsze nie było skomplikowane... Niepotrzebnie się oszukiwała. To był po prostu moment eskalacji, który musiał się pojawić. Nie dało się tego uniknąć.

Yaxleyówna nie chciała mu przerywać, bo bała się, że to mogłoby go wybić z rytmu, dlatego tak potulnie siedziała i słuchała, nie łatwo było jej trzymać język za zębami. Bała się, że później pominie coś istotnego, że może nie określi mu do tego, co o tym wszystkim myślała. Skoro już zaczęli temat to wypadałoby, aby doprowadzili tę rozmowę do końca, bez względu na wszystko. Nie łatwo było ją zacząć, nie spodziewałaby się, aby prędko próbowali to zrobić ponownie, dlatego też naprawdę mocno się skupiła, aby nie pominąć niczego ważnego. To było dla niej istotne. Była nieco zmęczona, więc nie była przekonana, że okaże się jakimś mistrzem konwersacji, ale zamierzała spróbować, właściwie to taka okazja mogła się nigdy więcej nie pojawić, a chciała o nich zawalczyć. Tak, to było dla niej najważniejsze w tej chwili.

Jeśli chcieli stworzyć ze sobą coś trwałego musieli przebrnąć przez te niewygodne tematy, określić swoje oczekiwania, to było istotne. Musiała się upewnić, że nie zechce jej od siebie odsunąć, nie wiedzieć czemu, jak zawsze zakładała bowiem najgorszą opcję, nie była optymistką, o czym powinien wiedzieć, raczej podchodziła do świata jako do parszywego miejsca, które ciągle rzucało jej kłody pod nogi. Nie nastawiała się na to, że sielanka będzie trwała długo, bo nigdy jej to nie spotykało. Los jej nie sprzyjał, oczywiście widziała w tym nieco swojej winy, bo nie była człowiekiem, który ułatwiał sobie życie, wręcz przeciwnie, raczej w drugą stronę. Pochopne decyzje, które podejmowała raczej utrudniały jej egzystencję na tym świecie.

Przewróciła oczami, kiedy zaczął ironizować, nie widział tego, bo nadal stał do niej odwrócony plecami. Wiedziała, że nie jest jakoś mocno zaangażowana w nielegalne interesy, ale to nie oznaczało, że trzymała się od nich na dystans. Wystarczyło, że ktoś potrafił ładnie się zareklamować, obiecać odpowiednią zapłatę, a byłaby mu gotowa pomóc, bez zbędnych pytań. Nie uważała jednak, że to mogło przynosić zwątpienie co do jej moralności. Miała swoje zasady, którymi się kierowała, jakieś tam istniały w jej życiu. Wydawało jej się więc, że to nie była najgorszym człowiekiem, na pewno po świecie chodzili gorsi od niej.

- Co nieco na pewno wiesz. - Ale czy wiedział wszystko? W sumie jej działalność nie była szczególnie skomplikowana, dostawała zamówienie, realizowała je, dostarczała towar i znikała. Czasem jeszcze zdarzało jej się przemycać jakieś artefakty podczas swoich zagranicznych podróży, czy pomagać w jakichś nieszczególnie skomplikowanych misjach, zresztą na jednej z nich spotkała Ambroisa, ale nic więcej. Nie posiadała szczególnie przydatnych umiejętności, jej potencjał został chyba odpowiednio wykorzystany.

- To nie tak, że to jest przytłaczające, tylko muszę sobie wszystko poukładać w głowie. - Najlepiej, jakby zrobiła to szybo, co wcale nie było takim prostym rozwiązaniem, bo była zmęczona. Jej mózg nie pracował najszybciej, a dostał aktualnie naprawdę sporą dawkę informacji. Potrzebowała się na tym wszystkim skupić, żeby niczego nie pominąć. Przeniosła na chwilę wzrok na płomienie tańczące w ognisku, może one pomogą jej uporządkować myśli? Nie, to nie zadziałało.

Doceniała jego szczerość, naprawdę była mu wdzięczna za to, że wreszcie postanowił się przed nią otworzyć. To mogło im się pomóc uporać z tym wszystkim, co aktualnie się między nimi działo. Potrzebowała prawdy, musiała wiedzieć, czego powinna się spodziewać. Wypadało, aby się przygotowała na to co mogło ją spotkać w dalekiej lub niedalekiej przyszłości.

- Tak, nie jest szczególnie sprecyzowana. - Sama pewnie nigdy nie pokusiłaby się o ocenianie słuszności, były rzeczy, które każdy widział na swój sposób, odbierał inaczej, to była jedna z tych rzeczy. Nie wydawało jej się, aby była osobą, która mogłaby oceniać czyjeś pobudki.

Nie zamierzał jej odciąć. Ulżyło jej, kiedy to usłyszała. Nie miał zamiaru trzymać jej z daleka, to dobrze, będzie mogła być dzięki temu spokojniejsza. Zresztą powoli upewniała się w tym, że nie zamierzał jej zostawić, co też nieco zmieniło jej nastawienie do tej rozmowy. Tak właściwie, to czy w ogóle by z nią o tym wszystkim dyskutował, gdyby chciał, żeby zniknęła z jego życia, nie. To dobrze, mogła być spokojniejsza, nie musiała się denerwować tym, że prowadziła ona do ich końca.

- Wszystko jest lepsze od milczenia. - Nie znosiła go. Nie potrafiła zaakceptować dalszego omijania tych kwestii, nie chciała zostać pozbawiona tej podstawowej wiedzy. Wydawało jej się to, że faktycznie dzięki prawdzie może się wiele zmienić. Nie oczekiwała oczywiście, że postanowi przyjąć ją pod swoje skrzydła i postanowi, aby została jego wspólniczką. To tak nie działało. Jednak, kiedy uzyska wiedzę to przynajmniej będzie miała świadomość na co się pisze, co może go czekać. To było zdecydowanie lepsze od niewiedzy, którą miała teraz.

Zdawała sobie sprawę, że to nie było proste, bo wszystko wydawało się być dosyć złożone, nie zakładała, że Ambroise jest tak mocno zaangażowany w te swoje interesy na Nokturnie, to trochę zmieniało postać rzeczy, aczkolwiek wcale nie powodowało, że zamierzała go od siebie odsunąć, wręcz przeciwnie, to, co do niego czuła było na tyle silne, że gotowa była stać obok niego, w końcu się z nią tym podzielił, nie miał zamiaru całkowicie jej odsunąć. Wiele to dla niej znaczyło, bo wiedziała, że mało kto dzielił się takimi informacjami z bliskimi, nawet jeśli miała nie dostać konkretów to i tak dawała jej sporo. Nie miała pojęcia ile go to kosztowało, ale naprawdę cieszyło ją to, że się na to zdecydował. Może faktycznie mieli jeszcze szansę zbudować coś naprawdę silnego? Tak, coraz bardziej była skłonna w to uwierzyć.

Widać było, że zmieniał im się tok myślenia, że zastanawiali sie nad tym, co zrobić, aby jakoś ułatwić im egzystencje w tym trudnym świecie, w którym przyszło im żyć. Jasne trochę sami zadecydowali o tym, że tak będzie wyglądało ich życie, ale teraz było już zbyt późno nad zastanawianiem się nad wyborami, które zostały podjęte w przeszłości. Nie miała zamiaru prosić Ambroisa, aby z tego rezygnował dla niej. Wiedziała, że w ogóle nie ma takiej opcji, nie potrafiłaby ograniczać jego wolności, nie zniosłaby myśli, że jest przez nią nieszczęśliwy i się dusi w tym, co próbowali razem stworzyć. Może była w tym lekka hipokryzja, bo zależało jej również na tym, aby on nie ograniczał jej. Wydawało jej się, że pod tym względem rozumieli się doskonale. Mieli świadomość o swoich przyzwyczajeniach, których nie dało się zmienić.

- To dobrze, cieszę się, że nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić. - Kamień z serca, bała się, że mógłby kiedys tego od niej wymagać. Miała świadomość, jak były traktowane kobiety w ich świecie, nie, żeby Ambroise kiedykolwiek dał jej podstawy, żeby brała go za jednego z tych pojebów, ale wolała mieć pewność, że zdaje sobie sprawę z tego, że w ogóle nie było takiej możliwości, żeby była jedną z tych pięknych, eleganckich kobiet, które opiekowały się ogniskiem domowym. Zapewne popadłaby wtedy w obłęd i sama doprowadziła się do autodestrukcji, pewnie prędzej niż później.

Wydawało jej się, że nie wybrał jej bez powodu. Jakaś siła przyciągała ich do siebie przez to, że tak bardzo wiele ich łączyło. Było to podobieństwo, którego raczej nigdy nie spodziewała się dostrzec u nikogo. Lubili adrenalinę, mieli podobne poglądy, spokojny dom nie był tym, czego pragnęli. Była tego świadoma, chociaż gdzieś tam zawsze pojawiały się obawy, że może to tylko chwilowe, że może nie było prawdziwe? Nie, odsunęła te myśli, bo dążyli właśnie ku temu, aby było między nimi jeszcze lepiej.

Potwierdził to, co przed chwilą pojawiło się w jej głowie. Nie miała jednak żadnych urojeń, podchodził do tego w ten sam sposób, co ona. On też dostrzegał to dziwne połączenie, kamień z serca, że nie dotyczyło to tylko jej i nie było urojeniem. - Musimy spróbować. - Tak, nic nie musieli, chociaż w tym przypadku nie chciała brać w ogóle innej możliwości pod uwagę. Czuła, że faktycznie muszą to zrobić, nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie zdecydowała się na próbę.

Spodziewała się tego, że będą sprawy od których będzie chciał ją odciąć. Zdawała sobie sprawę, że mógł się martwić o jej bezpieczeństwo, wspominał o tych ludziach, których znał, to nie były osoby o dobrej reputacji. Mimo wszystko sugerował, że jej od tego całkowicie nie odetnie, tylko nie będzie chciał, aby się w to angażowała. W sumie to już było spore, bo dostawała wiedzę, a przecież na tym jej najbardziej zależało, to nie tak, że miała z nim teraz chodzić za rączkę po Nokturnie i załatwiać z nim wszystkie interesy u jego boku. Nie była głupia, wiedziała, że taka opcja nie jest możliwe, bez względu na to, czy by chciała, żby tak było.

- Nie zamierzam ci tego utrudniać. - Miała świadomość, że nie mogła próbować sama się w to mieszać. Jasne, bywała narwana, nie zawsze nad sobą panowała, ale wiedziała jakimi zasadami rządzi się ten świat, była w stanie się zgodzić na ten warunek, nie musiała sięgać po więcej. Informacje naprawdę nie były najgorszą opcją, z tych które mogła dostać.

Później zrobiło się nieco mniej wygodnie. Czy Geraldine mogła mu obiecać, że nie pójdzie go szukać, jeśli nie wróci? Nie. Nie mogła. Znała siebie, wiedziała, że potrafi reagować nieprzewidzianie i chociażby dałaby mu słowo, to nic by ono dla niej nie znaczyło, jeśli nie wróciłby do domu. Przewróciłaby świat do góry nogami, aby go odnaleźć, tak, tej wersji się bardziej spodziewała. Nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w której zostawia go na pastwę losu. Nigdy przecież nie mogła mieć pewności, że nie leży gdzieś tam i nie potrzebuje pomocy. Jak właściwie mógł tego od niej wymagać.

Usta wygięły jej się w grymasie, bo nie miała pojęcia, co powinna mu powiedzieć. Nie mogła go skłamać, nie kiedy on wybierał prawdę, sama jednak wiedziała, że szczerość w tym wypadku może ich doprowadzić do nieodpowiedniego miejsca. Milczała przez dłuższą chwilę, mógł zauważyć, że wzbudziło to w niej wiele kontrowersji.

- Rozumiem. - Nie mogła zaprzeczyć, docierały do niej jego słowa. Zdawała sobie sprawę z tego, że może nie wrócić, oczywiście był to najgorszy ze scenariuszy, ale nie był niemożliwy, nie kiedy jego interesy odbywały się w tym wątpliwym miejscu. Niosło to ze sobą ryzyko, ale czyż jej praca też nie była ryzykowna? Była. Musiała mu zaufać, musiała wierzyć, że zrobi wszystko, aby do niej wrócić, że nie da się zabić. Ta opcja wydawała jej się aktualnie najlepsza.

- Wiesz, że cię zabiję, jeśli dasz się zabić? - Rzuciła może zupełnie niepotrzebnie tym komentarzem, ale musiała wiedzieć, że zdawał sobie z tego sprawę. Nie przeżyłaby takiej straty, wolała się też teraz nie zastanawiać nad tym, co by było gdyby. Te rozważania wcale nie musiały ich dotyczyć.

- Nikt nie mówił, że będzie prosto. - Szkoda tylko, że musiało to być aż tak bardzo skomplikowane, cóż nie mogli jednak nic z tym zrobić, mogli to przegadać i próbować się dostosować do tego, w jaki sposób miało wyglądać ich życie. Była bowiem pewna, że co by się nie działo nie zamierza z niego rezygnować. Yaxley nie należała do osób, które łatwo było wystraszyć. Zresztą ledwie kilka miesięcy temu sama nie wróżyła sobie zbyt długiego życia. Teraz jednak miała zamiar zestarzeć się przy nim i wiedziała, ze zrobi wszystko, aby faktycznie tak było. Czuła, że będzie miał podobne podejście do niej, że nie będzie niepotrzebnie ryzykował, na pewno też zależało mu na tym, aby przeżyć. Musiała mu zaufać.

- Jestem w stanie to zaakceptować. - Takie życie nie będzie proste, tego była pewna. Martwienie się o to, czy ukochany wróci do domu mogło ją przerosnąć, ale zamierzała spróbowac tej drogi. Do wszystkiego można przywyknąć nawet do tych ciemnych myśli, które miały jej teraz coraz częściej towarzyszyć. Powinna sobie z tym poradzić, nie była słaba, była w stanie to przetrwać, może nawet z czasem do tego przywyknąć, chociaż czy dało się oswoić z takimi myślami? Nie była pewna, nie kiedy jej na nim tak mocno zależało. Cóż, nie miała jednak zamiaru się z tego wycofać. Nie teraz, nie kiedy wiedziała, że jest wyjątkowy, że łączy ich coś ponad to, co kiedykolwiek przeżywała.

- Tak, wyrzuty nie są wskazane, zdaję sobie z tego sprawę. - Zresztą wiedziała, że wczoraj zareagowała nieodpowiednio. Zamiast się cieszyć, że wrócił do domu, może nieco poturbowany to zaczęła mu wyrzygiwać wszystkie swoje gorzkie żale. Wiedziała, że to nie może się powtórzyć, to nie było na miejscu. Na pewno po tej rozmowie, którą aktualnie odbywali zamierzała zmienić swoje nastawienie. Będzie się cieszyć za każdym razem, kiedy ponownie znajdzie się w jej ramionach, będzie doceniać każdy jego powrót do domu, szczególnie po tym co usłyszała. Tak musiało być i tyle. Na pewno nie zamierzała skłaniać go ku temu, aby zmienił swoje postępowanie, nie chciała ograniczać jego wolności, nie o to w tym chodziło. Kochała go, więc zamierzała mu zaufać. To była lepsza droga.

- Zawsze jest taka możliwość. - Rozumiała to, czy jej się to podobało, czy nie. Zdawała sobie sprawę, że może do niej nie wrócić. Było to może bardzo bolesne, ale nie mogła udawać, że nie jest prawdziwe. Ambroise pracował z różnymi osobami, kręcił się w podejrzanych miejscach, nie była głupia, wiedziała, co to ze sobą niesie. Zawsze było ryzyko, że może mu się coś stać, ktoś mógł chcieć jego śmierci. Wiedziała jak wygląda rzeczywistość i może mogło jej się to nie podobać, to nie mogła zaprzeczyć temu, że tak było. Nie mogła z tym nic zrobić, to był po prostu jeden z faktów, z którymi musiała się oswoić, tyle.

Kiedy o tym mówił brzmiało to dosyć przerażająco. Kamień w wodę... Nie była pewna, czy była gotowa zaakceptować to, że nie będzie wiedziała, co  się z nim stało. Obawiała się, że wiedziona resztkami nadziei zaczęłaby go szukać, zapewne tak by zareagowała. Nie odpuściłaby dopóki nie poznałaby prawdy, znała siebie, wiedziała, że potrafi być zawzięta i uparta. Zapewne jeszcze zechciałaby go pomścić. Odrzuciła jednak od siebie te myśli, co to były w ogóle za rozważania, jakby przyjęli już, że to w ogóle się wydarzy. Nie, nie zamierzała się na to nastawiać, wręcz przeciwnie, wolała uznać, że to się nigdy nie wydarzy, tak było prościej.

Jego kolejne słowa spowodowały u niej ciężkie westchnięcie. Czy w ogóle mógł tego od niej wymagać? To naprawdę było wiele, szczególnie przy jej nie do końca okrzesanym charakterze. Jakim cudem miałaby mu obiecać coś takiego? Nie panowała nad tym, co się z nią działo. Ścisnęła mocno dłonie, tak, że wbiła sobie paznokcie w ich wnętrze. Nie czuła jednak bólu, jej myśli zaczęły błądzić naprawdę daleko.

Czy była mu w stanie to obiecać? Nie miała pojęcia, nie chciała, żeby skończył jak Rosier, zakopany chuj wie gdzie, w środku lasu. Chciałaby ustalić co się z nim stało, kto odebrał mu życie, zrobiłaby wszystko, żeby go pomścić. To było dla niej raczej naturalnym zachowaniem. Miałaby wszystko zostawić za sobą? Jak mogłaby sobie później spojrzeć w oczy.

Miała jednak też świadomość z czego wynika ta wymuszona obietnica. Nie chciał, żeby wpakowała się w kłopoty, jasne, rozumiała, że się o nią troszczył, ale czy to była rzeczywiście taka troska jakiej potrzebowała? Pękłoby jej serce, gdyby znalazła się w takiej sytuacji, zresztą Yaxleyówna nigdy nie łamała danego słowa. Zawsze go dotrzymywała. Spowodowało to u niej dylemat moralny, czy faktycznie była gotowa dotrzymać takiej obietnicy? Cóż, pozostawało wierzyć, że nigdy nie będzie musiała tego sprawdzić.

- Obiecuję. - W końcu padło z jej ust, bardzo gorzkie, jednak wiedziała, że to było konieczne. Nie ruszą do przodu, jeśli nie będzie pewien, że była w stanie to dla niego zrobić. Cóż, mogła się poświęcić, mimo, że czuła, że rozsypała by się wtedy na kawałki.

- Nie sądzę, że gdybyś zaczął od innej strony to cokolwiek by się zmieniło. - Tak, czy siak nie zamierzała z niego rezygnować. Uczucia, którymi go darzyła były zbyt silne. Nie tak łatwo było ją wystraszyć. Teraz wiedziała na co się pisała i zamierzała jakoś sobie z tym poradzić. Nie będzie łatwo, tego była pewna, ale dla niego była w stanie zrobić wszystko. To ją przerażało nawet w pewien sposób. Nie spodziewałaby siebie o podobne deklaracje, to nie było dla niej typowe, ale nie miała zamiaru z tym walczyć, nie po tym wszystkim. Za bardzo zależało jej na tym, aby faktycznie trwali w tej relacji. Bez względu na to, co by się nie działo nie chciała z niej rezygnować, kurwa, była w stanie się dla niego poświęcić. Miała świadomość, że pewnie będzie chodzić po ścianach, kiedy będzie załatwiał swoje interesy, ale jakoś to przeżyje, jakoś sobie z tym poradzi, zresztą na pewno wynagrodzą jej to wszystko te inne chwile, które mieli razem spędzić, przecież to one aktualnie przeważały, to ich było więcej w ich skomplikowanym życiu. Zamierzała myśleć głównie o nich, do tego, co złe też będzie się w stanie z czasem przyzwyczaić, a przynajmniej taką miała nadzieję.

- Nigdy nie mówiłam, że oczekuję stabilnego życia. - To nie było coś na czym jej zależało, jedyną stabilnością jakiej potrzebowała była jego obecność w jej życiu. To jej wystarczało, cała reszta nie była istotna. Aktualnie nie była sobie w stanie wyobrazić siebie bez niego obok. Nie było to może zdrowe, ale trudno, zamierzała w to wejść, już w to weszła, bez względu na to wszystko co niosła ta relacja ze sobą. Jakoś sobie z tym poradzi, czuła, że to co razem budowali było warte tego poświęcenia.

- Jestem realistką Roise, powinieneś o tym pamiętać. - Nie zamierzała walczyć z tym kim był. Nie należała do tego typu ludzi. Zresztą wiedziała, że mogłoby to zmienić to, co między nimi było. Miała go wspierać, a nie namawiać do zmiany. Nie wyobrażała sobie w ogóle innej możliwości. Zamierzała być jego siłą,  tak jak mu wcześniej mówiła.

Nie wyobrażała sobie, że mógłby od niej wymagać zmiany pewnych nawyków, dlaczego więc sama miałaby od niego oczekiwać czegoś takiego? To nie mogło mieć miejsca, tyle, była tego pewna. Akceptowała w pełni to, czym się zajmował, mogło jej się to nie podobać, ale nie zamierzała wymagać od niego tego, żeby rezygnował z tej części swojego życia. To byłaby hipokryzja.

Zresztą wyznała mu już właściwie co do niego czuła. Nadal nie do końca wierzyła, że udało jej się powiedzieć to na głos, bo miała problem z tym, aby mówić o swoich emocjach, ale jakoś udało jej się to wydusić z siebie. Trochę nawet była z siebie dumna, bo to był właściwie pierwszy raz, kiedy zrobiła coś takiego. Nie przewidywała, że dojdzie do tego w takiej sytuacji, ale jak widać przewidywania można było o kant dupy rozbić. - No takiej, popsutej. - Czy to właściwie było słowo którego chciała użyć? Może trochę. Yaxleyówna nie miała siebie za specjalnie normalną, miała problem z mówieniem wprost o tym, co czuła. Irytowała się bez powodu, brakowało jej ciepła typowego dla większości kobiet.

- Mam wrażenie, że jestem chaosem po prostu. - Może to mogło nieco rozjaśnić to, o co jej chodziło. Nie panowała nad tym, co się wokół niej działo, nie była poukładana i ciągle pakowała się w jakieś kłopoty. Fakt, przy tym, co on jej teraz powiedział, może nie było to wcale nic wielkiego.

- Nie do końca jestem zadowolona z tego, że dzisiaj tak wyszłam i wróciłam nie tak jakbym chciała. - Tak, nadal uważała, że przegięła i że niepotrzebnie się uniosła, najwyraźniej dalej chciała go za to przeprosić. Nie dawało jej to spokoju.

- I przecież też wiedziałam na co się piszę, przynajmniej poniekąd. - Cóż, nigdy nie mówił o tym, że jest święty, wiedziała, że jest sporo spraw o których jej nie mówi i to zaakceptowała. Sporo dla niej znaczyło to, że się przed nią dzisiaj otworzył, to był naprawdę ogromny krok w ich relacji.

Nareszcie na nią spojrzał. Trochę jej nie odpowiadało, że znajdują się tak daleko od siebie podczas tej ciężkiej rozmowy, chociaż zdawała sobie sprawę, że może to im ją nieco ułatwiło. Ta odległość pomogła im jakoś przetrwać ten trudny moment.

Ulżyło jej, kurewsko jej ulżyło. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, strasznie irytowało ją teraz to, że znajdował się w kuchni, no i że nie mogła do niego podejść, trochę bała się stanąć na tą swoją uszkodzoną nogę. - Przyjdziesz tutaj, czy mam spróbować wstać? - Miała nadzieję, że rozumie o co jej chodzi, i raczej szybko zareaguje na jej słowa.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (22803), Ambroise Greengrass (25729)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa