• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[19.11.1970] Gdy światło zgasło | Ambroise & Geraldine

[19.11.1970] Gdy światło zgasło | Ambroise & Geraldine
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
24.10.2024, 14:36  ✶  

Ulżyło jej. Nie wiedzieć, czemu tym razem faktycznie potrzebowała usłyszeć to głośno, żeby zyskać pewność, iż dotrzyma słowa. Odetchnęła z ulgą, kiedy się odezwał. Teraz wiedziała, że nabrało do głębszego znaczenia. Na pewno jej nie zawiedzie, na pewno nie pozwoli na to, aby została sama na tym świecie.

Jasne, niby miała swoich rodziców, braci, przyjaciół, całą resztę mniej lub bardziej istotnych osób wokół siebie, ale liczył się tylko on. To Ambroise był jej rodziną, może nie oficjalnie, ale to jego wybrała na towarzysza swojego życia, to u jego boku zamierzała się zestarzeć i żaden Voldemort, czy inny oszołom nie miał jej w tym przeszkodzić.

Zdarzały im się kłótnie, które kończyły się trzaskaniem drzwiami i wychodzeniem na krócej lub dłużej by ukoić swoje nerwy. To było nawet zdrowsze od niekończącej się serii wyrzutów z jednej, czy z drugiej strony. Bywali dla siebie czasem niezbyt przyjemni, ale tacy już byli. Mogli sobie na to pozwolić, bo mieli pewność, że coby się nie działo, to zawsze będą na siebie czekać. Jaki okropne słowa by między nimi nie padły, to zawsze była możliwość powrotu, pogodzenia się. Yaxleyówna potrafiła się denerwować, czasem bardzo mocno, wybuchała zupełnie znienacka, ale jej wybranek robił to samo. Mieli podobne charaktery, nad którymi trudno było zapanować. Nigdy jednak nie żywili do siebie urazy zbyt długo, zawsze udawało im się jakoś przetrawić temat, później go wyjaśnić i wrócić na dobre tory.

Tak właściwie to miała wrażenie, że ostatnio wszystko się ustabilizowało, było dobrze, tak jak nigdy wcześniej. Lata doświadczenia we wspólnym życiu robiły swoje. Spokornieli, na pewno ona. To nie tak, że całkowicie zatraciła swój pazur, bo to raczej nie wchodziło w grę, ale umiała szukać kompromisów, nauczyła się rozmawiać i podejmować decyzje, które były najlepsze dla tego, co próbowali stworzyć.

Nadal nie do końca przeszkadzało jej to, że ich relacja nie została oficjalnie sformalizowana, chociaż zdarzyło się jej usłyszeć pewne plotki, które mówiły o tym, że Greengrass pewnie nie chce jej w swoim życiu, bo tak długo zwleka z tą najpoważniejszą ze wszystkich decyzji, która mogła spowodować, że połączyli by swoje rodziny oficjalnie. Miała gdzieś te podszepty zupełnie obcych ludzi, bo gówno wiedzieli o tym, jak wygląda ich życie. Na pewno kiedyś miał nadejść moment, w którym zdecydują sie podjąć tę poważną decyzję, nie mogli unikać tematu do śmierci. W sumie coraz częściej łapała się na tym, że naprawdę była gotowa to zrobić, mogłaby nawet zmienić swoje zdanie na temat dzieci, o których kiedyś nigdy nie myślała, ba była zagorzałą przeciwniczką posiadania potomstwa, a jednak nawet to się przy nim zmieniło. Oczywiście nie miały to być jakieś zawrotne ilości dzieci, bo bez przesady, ale mogła się zastanwoić nad jednym, czy dwoma. Może ich styl życia nie był szczególnie bezpieczny, a jednak wiedziała, że byliby w stanie obronić swoje ewentualne młode przed całym złem tego świata, no i w sumie pewnie przyjemnie byłoby patrzeć na kogoś, kto byłby połączeniem ich dwójki. Tak, przede wszystkim o to chodziło.

Cóż, teraz kiedy świat wywrócił się do góry nogami nie było sensu myśleć o takiej dalekiej przyszłości, musieli skupić się na tym, co trwało tu i teraz. Znaleźć jakieś wyjście, rozwiązania, określić się. Nie zmieniało to właściwie niczego między nimi, chociaż wprowadzało nieco chaosu. Musieli razem się w tym odnaleźć, wierzyła, że im się to uda. Byli przecież całkiem nieźli w radzeniu sobie z podbramkowymi sytuacjami, nie sądziła, że istniają w tym lepsi specjaliści od nich, nie należała do szczególnie skromnych osób. Ambroise przez te lata, któe spędziła u jego boku dosyć mocno podleczył jej pewność siebie. W zasadzie to zaczęła zadzierać nosa pewna swojej wartości niemalże tak, jak on. Może jeszcze kiedyś uczeń przerośnie mistrza (nie, w tym wypadku to chyba nie było możliwe).

Pokiwała twierdząco głową, bo miała świadomość, że nie był to dobry czas, aby się wystawiać. Lepiej było pozostawać w cieniu, chociaż nie zamierzała całkowicie zniknąć. Wolała mieć pewność, że nie umkną jej żadne informacje, że będzie na bieżąco z tym, co działo się na świecie. To było dla niej dość ważne, po prostu chciała wiedzieć.

- też cię kocham Roise. - Tak, musiała mu to powiedzieć, zakładała, że teraz będzie bardzo często mu o tym przypominać, żeby przypadkiem o tym nie zapomniał. To nie tak, że unikała wyznawania uczuć, aczkolwiek robiła to raczej rzadko, musiało się to zmienić, teraz, kiedy nie było pewności, że chociażby na ulicy nie dojdzie do jakiejś niepotrzebnej wymiany zaklęć, w której nie ucierpi ktoś przypadkowo. Nigdy nie zna się dnia, ani godziny. - Nie dam się w nic wciągnać. - Wolała mu to wyjaśnić. Wiedziała, gdzie jest jej miejsce. Nie zamierzała wybierać żadnej ze stron, ceniła sobie ich wygodną neutralność i miała nadzieję, że nie będzie ona nikomu przeszkadzała. Cóż, jeśli tak by się wydarzyło to na pewno nie zamierzałaby unikać odpowiedzi o tym, gdzie jest jej miejsce, a było w neutralnym świecie u boku jej neutralnego chłopaka. Nic więcej się nie liczyło.

- Wiem, że musisz pozałatwiać wszystkie sprawy, nie można ich ot tak porzucić,mam tego świadomość, ale jakby zaczęło się robić niewygodnie to odpuść, chociaż ten jeden raz. - Wiedziała, że to wcale nie jest takie proste, ale bywały momenty jak ten, prawdziwej desperacji, w której warto było nieco zmienić sposób postępowania. Miała świadomość, że Ambroise mocno dbał o swoje interesy, ale to był ten moment, w którym mógł odpuścić, oczywiście, jeśli jego próby się nie powiodą.

- a ja będę rozpytywać wśród tych, których jestem pewna, tylko i wyłącznie, obiecuję. - Chciała, aby miał pewność, że dotarły do niej jego słowa i zamierzała faktycznie trzymać się tej wersji. Nie było sensu sięgać w tej chwili po wątpliwe znajomości.

- Faktycznie lepiej by było teraz zaopatrzyć się we wszystko. - Ciekawe, czy o tym samym nie pomyślała większość czarodziejów, mimo wszystko mieli naprawdę całkiem sporą nitkę kontaktów, więc nie powinni mieć problemu z tym, aby wszystko, co potrzebne dostać od ręki.

- Tak, powinnismy myśleć w ten sposób od początku. - Cóż, Yaxleyówna nieco się wystraszyła tego, co zaczęło się dziać, ale dosyć szybko przeszła raczej do próby odnalezienia się w nieznanym. Nie miała w zwyczaju się poddawać, raczej zawsze próbowała znajdować odpowiednie rozwiązania, zresztą Ambroise robił to samo. Razem mogli to przetrwać, czuła nawet, że w całkiem neutralny sposób. Może w końcu pojawiła się nadzieja na to, że wcale nie będzie im tak źle?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
24.10.2024, 16:37  ✶  
Ostrożnie i z nietypowym dla siebie wahaniem dopuszczał do siebie myśl, że w przeciągu kilku ostatnich lat zaczął kierować uwagę na rzeczy, o których lata temu nie pomyślałby na poważnie. Nie sądził, że mogą pojawić się w jego wyobrażeniach na temat przyszłości. Raczej odległej, ale już nie aż tak bardzo jak wcześniej. Powoli nie wykluczał tego, co od zawsze (no dobrze, od czasu późnego Hogwartu, bo przedtem w ogóle o tym nie myślał i nie miał żadnego zdania na ten temat) było u niego na cenzurowanym. Kiedyś drażniło go to całe jeszcze zobaczysz, że ci się to zmieni. To było zaskoczeniem, ale może? Była w tym jakaś racja.
- Wiem - na moment złagodniało mu spojrzenie a wargi wygięły się czułej - lubił słyszeć te słowa, tym bardziej, że nie szastali nimi na prawo i lewo.
Choć żyli w sposób znacznie inny niż większość ludzi i być może z uwagi na to powinni częściej to robić. Niemal codziennie ryzykowali zdrowiem i życiem. Nawet wtedy, kiedy zostawali w domu, bo nie mogli się odciąć od pokłosia własnych decyzji ani wybrać, że tego dnia nie poniosą konsekwencji. Nie byli w stanie przewidzieć wszystkiego. Te dwa dni stanowiły idealny dowód dla potwierdzenia tezy. W każdej chwili ktoś mógł zaburzyć ich spokój. Wedrzeć się do pomieszczenia, w którym przebywali. Zaatakować ich podczas spaceru po lesie. To było ryzyko zawodowe, szczególnie u niego, bo więcej czasu spędzał wśród szemranych ludzi i mend społecznych.
Nie raz i nie dwa świrował, gdy Geraldine nie wracała na czas. Szczególnie wtedy, kiedy wcześniej spiął się z jakimś typem spod ciemnej gwiazdy, który doskonale wiedział, że wcale nie musi uderzać bezpośrednio w Greengrassa, żeby się na nim zemścić. Większość tych ludzi to robiła. Mściła się bezpośrednio. Uderzała od razu. Nie byli tak wyrachowani ani sprytni, żeby myśleć długofalowo. Wręcz przeciwnie - atakowano go raczej na porządku tygodniowym. Tym bardziej im głębiej siedział w swoich interesach a przez lata zdecydowanie umocnił swoją pozycję. To było konieczne.
Szczególnie, jeśli chciał kontrolować sytuację to po prostu musiał podpadać kolejnym ludziom. Egzekwować to, co powinien. Odbierać długi, wyjaśniać sprawy, pokazywać swoją gorszą i bardziej stanowczą stronę, gdy ktoś starał się wejść mu na głowę, wykorzystać go i poniżyć. Wbrew pozorom raczej nie miał zbyt wielu wrogów. Jedynie okazjonalnych nieprzyjaciół do momentu, w którym obu stronom zaczynała być potrzebna współpraca. Tak to wyglądało w tych wpływowych kręgach.
Na samym dole hierarchii byli do tego ludzie, którzy kierowali się czysto zwierzęcymi instynktami. Żarli mocno i od razu. Byli przewidywalni, bo tylko im się wydawało, że potrafią być mściwi. W rzeczywistości reagowali gwałtownie i pochopnie. Rzecz jasna przekonał się na własnej skórze, że stanowili zagrożenie, ale nie takie, o którym myślał, gdy rozważał wspólną przyszłość.
Bowiem były także mendy pośrednie. Ludzie pokroju tamtych na czele grupy, z którymi nieomal zetknęli się podczas Marszu Charłaków. To oni nie respektowali układów ani niepisanych granic. Potrafili myśleć i planować. Karmili się zawiścią, nienawiścią i chęcią odwetu. Byli gotowi ponieść konsekwencje swoich działań, jeżeli to oznaczało, że wcześniej pierwsi zadadzą miażdżący cios.
Tych ludzi się obawiał. Nigdy nie mówił o tym na głos. To nie był tchórzliwy strach. Ambroise nie zamierzał uciekać z podkulonym ogonem na widok takich osób. Przeciwnie - stawał oko w oko, nie unikał konfrontacji, ale też nie szukał problemu bez potrzeby. Zwłaszcza teraz. Po pierwsze nie był sam i o ile nie lękał się ponoszenia kosztów własnych świadomych decyzji, o tyle nie chciał, żeby ktoś postanowił skrzywdzić go poprzez uderzenie w jego małą jednoosobową rodzinę.
Po drugie właśnie tu leżało sedno tego, co ostatnio zaczął dopuszczać do dalszych rozważań: może mogliby ponownie, tym razem otwarcie rozważyć te całkiem logiczne następstwa tworzenia wspólnego życia? Nie od razu. Chciał, żeby mieli czas nacieszyć się okresem narzeczeństwa, później ślubem. Za kilka lat to nie brzmiało już tak nieprawdopodobnie.
Mógłby ich sobie bardzo ostrożnie wyobrazić w nowych rolach będących uzupełnieniem tego, kim byli i mieli być w dalszym ciągu. Postarałby się - to było pewne. Już teraz się starał. To byłby po prostu wyższy poziom. Kolejny etap dorosłości, od której już nie uciekał. Wręcz starał się być dojrzalszy. Podejmować wspólne decyzje zamiast narzucać swoje zdanie. Nie zawsze mu to wychodziło, ale to był naturalny proces. Do niczego się nie zmuszali.
Wręcz przeciwnie. Cztery lata temu, gdy przelotnie padł temat formalizacji ich związku, Greengrass spojrzał na to z niechęcią. Kręcił nosem na wszystkie zbędne konwenanse, durne zawracanie głowy, niepotrzebne bycie na świeczniku. Przez lata mogli żyć po swojemu z bardzo okazjonalnym naciskiem ze strony kogokolwiek z zewnątrz. Właściwie to raczej sugestią, że to nie było dobrze widziane. A skoro ewidentnie mieli wobec siebie długofalowe plany (chciał z nią spędzić resztę życia i nie ukrywał tego) to rozsądnie byłoby dać wyraz tradycji.
Gdzieś na przestrzeni ostatnich miesięcy przestał patrzeć na to jak na próby wtrącania się w ich życie a zaczął jak na coś, co mogło być całkiem satysfakcjonujące. Prócz bardzo jasnych zalet było jeszcze coś, co utwierdzało go w przekonaniu, że mogliby być szczęśliwi. Objąłby ją swoim oficjalnym patronatem wraz ze wszystkimi wpływami i możliwościami (a także minusami, o których już myślał i które były tam czy tego chciał, czy nie; już wiązano ich ze sobą publicznie).
Mocniej zaznaczyłby swoją obecność, jednocześnie dając jej całkowicie wolną rękę w podejmowaniu decyzji o tym czy chciałaby z tego skorzystać. Rzecz jasna sam również by na tym skorzystał. Miała wpływy i znajomości. Bardzo dobrze radziła sobie samodzielnie. Nie mógł jej tego odmówić. Natomiast w całym swoim przekonaniu patrzył raczej na to, co on mógłby położyć na stole. A uważał, że to było dostatecznie dużo, żeby czuł się z tym dobrze. Nie miał problemów z poczuciem własnej wartości.
Nawet, jeśli dostrzegał część minusów wynikających z tego, jaką obrał ścieżkę w życiu. To nie oznaczało, że czuł się z tym źle. Dawno zweryfikowali założenia. Miewał obawy, ale nie wyrzuty sumienia.
- Dobrze - uważnie kiwnął głową na znak, że weźmie to sobie do serca.
To także mógł obiecać Geraldine. Sytuacja uległa zmianie. Musieli się dostosować do nowych warunków, żeby bezmyślnie nie płynąć z prądem. Miał dla kogo uważać i coś, dla czego planował przykładać większą uwagę do ostrożności. Może musiał odsunąć swoje dalekobieżne plany, ale nie wytracał swoich zamiarów.
- Nie chcę, żebyś ryzykowała dla kogokolwiek - w tym nawet dla własnej rodziny albo dla mnie.
Nie. Przede wszystkim miała być bezpieczna, cała reszta również miała znaczenie, ale dla Ambroisa liczyło się przede wszystkim to. Nie chciał wyobrazić sobie świata bez niej. Jeśli by musiał, podpaliłby go w jednej chwili. Był zdecydowany bronić wszystkiego, co mają i co jeszcze mogą mieć, nawet w przypadku, w którym musieli odroczyć to w czasie.
- Mogliśmy się tego spodziewać - odezwał się niemal w tym samym momencie, w którym doszedł do tego wniosku; nie miał wobec siebie żadnych wyrzutów, że tak nie było i nie udało im się uprzedzić faktów, ale należało pamiętać o tym, co już widzieli.
O Marszu Charłaków, podczas którego bardzo szybko zrobiło się naprawdę gorąco. Wystarczyło kilka wyskandowanych słów, żeby poruszyć tłum. Wtedy chodziło o byle chłystków. Roise nie wątpił, że Avery czy Travers nie byli wprawnymi mówcami a i tak szybko zebrali grono gotowe do walki w imię swoich popapranych idei (tak, Ambroise wierzył w bycie lepszym, ale nie w niepotrzebną przemoc wobec kogokolwiek, kto się nawinął).
Voldemort był zdecydowanie bardziej przekonujący. Z pewnością miał porwać wielu czarodziejów do opowiedzenia się za jego ideami - to było zauważalne już w tej chwili a nie minęło zbyt wiele czasu. Tak jak podczas tamtego pochodu, tak również teraz Greengrass obserwował otoczenie. Wyciągał wnioski, które nie wyglądały zbyt pokrzepiająco.
Tej drugiej stronie brakowało jednorodności typowej dla rodów czystej krwi. Byli zlepkiem indywiduów bardziej niż zwartym kolektywem jak to miało miejsce w przypadku wiekowych rodów, gdzie mimo wszystko liczyła się tradycja i więzi krwi, nawet z nielubianymi krewnymi. Widząc reakcję mugolaków i co poniektórych czarodziejów półkrwi, Ambroise nie mógł nie stwierdzić, że brakowało temu tej wewnętrznej siły. Nie było w tym fundamentów.
To mogła być bardzo krótka wojna. Szczególnie, że Ministerstwo w jego oczach również kulało. Część osób na wyższych stołkach z pewnością opowie się po silniejszej stronie. Zwłaszcza po Leachu, którego kadencja skończyła się stosunkowo szybko i przyniosła wiele wniosków. Najprawdopodobniej teraz częściowo zbierali pokłosie tamtych decyzji.
Bardzo wiele wpływało na nastroje. Nie wzięły się z nikąd i nie miały wyparować. Nie przy kimś takim na froncie - Riddle był charyzmatyczny, nie dało się mu tego odmówić. Już samym swoim podejściem mógł pociągnąć za sobą tłumy, umacniając swoją pozycję i stając się lepszym liderem niż ktokolwiek z Ministerstwa. Taka była prawda.
- Potrzebujesz czegoś konkretnego? Zrobisz mi listę? - Wolał mieć wszystko jasne, szczególnie że potrzebowali dopiąć wiele tematów w bardzo krótkim czasie a on czuł się skrajnie przemęczony, więc nie myślał tak jasno jak mógłby sobie tego życzyć.
- Nie zareagowaliśmy najgorzej, uwierz mi. Nocny dyżur był dramatyczny - pierwszy raz powiedział coś więcej o tym, co działo się na zewnątrz. - Ludziom całkowicie odbiło - stwierdził, przecierając oczy wierzchem dłoni i opierając się tyłem o blat kuchenny, żeby się jeszcze nie wypierdolić na miękkich, ciężkich i niezbyt stabilnych nogach. Podparł się również ręką, kwitując to wykrzywieniem warg.
- A może być jeszcze gorzej, jeśli skurwysyn spełni swoje słowa. Nie wygląda, jakby rzucał je na wiatr - nie wiedział, ile tak właściwie dotarło do Geraldine.
Sam najpewniej nie miał najbardziej pełnego obrazu sytuacji. Jego ogląd opierał się na tym jak wyglądała sytuacja w szpitalu i w jaki sposób reagowali ludzie dookoła. Mimowolnie trafił w sam środek chaosu i paniki. Być może patrzył na to przez pryzmat niepotrzebnie wzmocnionego napięcia. Natomiast nie mógł tego zmienić bez dowiedzenia się, jak to wygląda w oczach jego dziewczyny.
W dalszym ciągu potrzebował wymienić informacje zanim uda im się ustalić jak bardzo priorytetowo muszą potraktować sprawę wyjazdu. Czy mógł się wpierw chwilę przespać, czy raczej powinien sięgnąć po eliksiry, wziąć szybki prysznic i zabrać się za ogarnianie sytuacji.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
24.10.2024, 20:20  ✶  

Plany się zmieniały, a w zasadzie w jej przypadku ich brak. Kochała chaos, odnajdywała się w nim wyśmienicie, przez wiele lat wszystko, co działo się w jej życiu było dziełem przypadku. Pozwalała sobie płynąć i podejmować spontaniczne decyzje. To było całkiem wygodne. Lekkośc wyboru, brak zastanawiania się nad konsekwencjami swoich czynów. W końcu zawsze się jakoś wylizywała, co by się nie działo. Nie musiała przejmować się nikim, ani niczym. Robiła to na co miała ochotę.

Wszystko się odmieniło kiedy wpuściła go do swojego chaotycznego życia. Dotarło do niej, że jej czyny przestały dotyczyć tylko i wyłącznie jej. To już dawno było za nią. Musiała spoglądać szerzej, odnaleźć w tym jakąś nową drogę, znaleźć w sobie chociaż odrobinę rozumu, którego raczej jej brakowało. Przestała liczyć się tylko ona, wtedy kiedy zaczęli budować swój wspólny świat.

Nie spodziewała się nawet, że tak się jej to spodoba. Nie miała pojęcia, że to może być takie wspaniałe. Świadomość, że nie jest już pojedynczą jednostką, którą krąży po świecie bez żadnego większego celu. Teraz byli w tym razem, gotowi podpalić świat, kiedy przyjdzie taka potrzeba. Nigdy nie była niczym najważniejszym człowiekiem, zawsze był ktoś jeszcze, w tym przypadku czuła, że jest zupełnie inaczej. Ambroise traktował ją tak, jakby była dla niego najważniejsza, to wiele zmieniało. Zresztą i dla niej to, co ich łączyło było bardzo wyjątkowe, nikt nie był jej tak bliski. Nie potrafiła sobie wyobrazić swojego życia bez niego, właściwie to nie myslała już nawet o tym jako o swoim życiu, ale o ich wspólnym. Pogodziła się z tym, że tak jest, chociaż z początku była nieco przerażona taką wizją, ale teraz podobało jej się to, że ktoś na nią czekał, że mieszkanie nie było puste, że miała dla kogo żyć. To wiele zmieniało w podejściu chociażby podczas pracy, zawsze miała z tyłu głowy to, że jak nie wróci, to on będzie cierpiał, co przynosiło rozsądek, który raczej nie był dla niej typowy. Po prostu nie chciała go skrzywdzić, w żaden sposób, nie chciała go zawieść. Tym się kierowała.

Usta drgnęły jej w uśmiechu, wiedziała, że o tym wie, ale nadal zaskakiwało ją to, że w ogóle udało im się stworzyć taką relację. Pełną szacunku i wzajemnego zrozumienia. To wcale nie było łatwe, zważając na to, czym się zajmowali. Ich życia były pełne niebezpieczeństwa, do którego w sumie musieli przywyknąć. Stało się to ich codziennością. Wydawało jej się jednak, że tylko i wyłącznie dlatego, że łączyła ich również ta strefa życia to mogło działać. Nie potrafiłaby sobie wyobrazić, że jedna ze stron miałaby ryzykować, a druga siedziałaby w domu i oczekiwała. To mogło być przytłaczające, tutaj wszystko rozchodziło się między ich dwójką. Raz jedno załatwiało swoje sprawy, raz drugie. Odwdzięczali się sobie tym samym, byli swoim wsparciem w tym paskudnym świecie.

Wiadomo, że to nie było łatwe, nie można było się, aż tak oswoić z tym, że ukochana osoba może nie wrócić do domu już nigdy, że istnieje dużo dni, pożegnań, które mogą być ostatnimi, jednak nie mieli innego wyjścia, musieli chociaż trochę przyzwyczaić się do tej myśli, tego nie mogli zmienić, o czym zresztą nieraz dyskutowali. Byli nieco inni niż typowe pary, wyróżniali się na ich tle, ale też ich związek był dzięki temu odmienny.

Nie potrzebowali oficjalnych przyrzeczeń, aby trwać przy sobie przez lata. Kochali się na tyle, że nie było im to do niczego potrzebne, radzili sobie świetnie bez tradycyjnych przysiąg. Nic nie było w stanie zburzyć tego, co ich połączyło.

Wiedziała, że kiedyś nadejdzie moment, w którym będą musieli zainteresować się formalizacją swojej relacji, to spotykało każdego, prędzej, czy później, ale nie martwiło jej to. Mogłaby chociażby jutro pójść z nim do kowenu i pozwolić się zaobrączkować. Nie miała z tym problemu. Niestety w ich świecie to nie było takie proste. Powinni zorganizować wielką fetę, w której wezmą udział inni arystokraci. To nieco komplikowało sprawę, Yaxleyówna główenie przez to wolała nawet nie myśleć o ślubie, bo to nie były rzeczy do których została stworzona. Odnajdywała się na przyjęciach, czy innych spędach, ale nie znosiła być na świeczniku.

- To zrozumiałe. - Tylko, czy była w stanie powiedzieć, że nie zaryzykuje? Czy mogła mu obiecać, że jeśli przy niej ktoś postanowi skrzywdzić niewinnego na ulicy to przejdzie obojętnie? Nie. Nie mogła być tego pewna. Znała siebie i wiedziała, że łatwo było ją wprowadzić do stanu, w którym nie przejmowała się tym, co działo się obok, ani kto to widział. Nie potrafiła być obojętna na krzywdę innych. Niestety, może jej moralność była wątpliwa, ale jednak czasem się pokazywała.

Właśnie dlatego stwierdziła, że lepiej im zrobi przeniesienie się do Piaskownicy. Nie będą musieli przejmować się przypadkowymi atakami do których mogłoby dochodzić gdzieś obok. Nie widzieliby tego wszystkiego, co się działo. Znaleźliby się daleko od tych działań, w ich bezpiecznym miejscu. To było całkiem rozsądne podejście. Odcięcie się od tego, co złe, chociaż czy faktycznie na dłuższą metę służyłoby im zamykanie się w bańce? Nie miała pojęcia, w tej chwili jednak nie umiała znaleźć innych możliwości. Liczyło się to, aby we dwójkę byli względnie bezpieczni.

- Trochę na pewno. - Występowały przesłanki, które mogły prowokować do zastanawiania się, co będzie dalej, co będzie następne. Marsz charłaków, kontrmanifestacje. Widać było, że po dwóch stronach konfliktu pojawili się ludzie gotowi walczyć o swoje. Wystarczyło, aby znalazł się prowodyr, który zadecydował o rozpoczęciu wojny, a ustawiła się za nim rzesza popleczników. To można było przewidzieć, może nie jakoś dokładnie w czasie, ale pewne było, że prędzej, czy później ktoś postanowi skorzystać z okazji i będzie chciał dokońać przewrotu w magicznym świecie.

- Zrobię ci listę, tak chyba będzie prościej. - Przynajmniej nic jej nie umknie, będzie mogła faktycznie skupić się na tym, czego potrzebowała. Mieli sporo rzeczy w Whitby, ale to miejsce nie było przystosowane do tego, aby zamieszkać w nim na długo. Zaliczali raczej krótkie, czasowe wypady, podczas których mogli odpocząć. Teraz to miał być ich dom, to wymagało przygotowania.

- Spodziewałam się tego, że ludzie mogli różnie reagować. - Tak, to było do przewidzenia. Skoro nią samą ta informacja zachwiała, Ambroisem również, a miała ich za całkiem silnych psychicznie, to co dopiero musiały czuć osoby, które prowadziły względnie spokojne i ułożone życia. To głównie z nich przecież składał się świat. To musiało być dla nich wiele, nie potrafiła sobie wyobrazić w tej chwili reakcji mugolaków, oni zapewne czuli pętle zaciskającą się na szyi, bo mieli świadomość, że poplecznicy Voldemorta zamierzali ich powybijać. Ci to musieli być dopiero zestresowani, nie miała pojęcia, jak właściwie można było żyć z myśla, że jest się w ciągłym niebezpieczeństwie. Właściwie to ona i Roise zdecydowanie znajdowali się w dużo lepszej sytuacji, byli w tym wszystkim uprzywilejowani, przynajmniej w pewien sposób.

- Wydaje mi się, że raczej je spełni, na pewno długo się do tego szykował. - Nie sądziła, żeby ktoś taki rzucał słowa na wiatr w momencie, w którym nie był gotowy do spełnienia swoich gróźb. Musiał się do tego szykować od jakiegoś czasu i mieć pewność, że wreszcie ma odpowiednią ilość popleczników. Takich decyzji nie podejmowało się z dnia na dzień, raczej przeciwnie, małymi krokami podążało się do celu, żeby wszystki zaskoczyć zupełnie znienacka swoim zachowaniem. Nie ma się co oszukiwać, to akurat mu się udało. Czy ktoś w ogóle zakładał, że może dojść do takich deklaracji zupełnie z dupy? No nie.

Geraldine podeszła również podeszła do blatu, tyle, że ona nie oparła się o niego, a po prostu uniosła się na dłoniach i na nim usiadła. Wyciągnęła szluga z kieszeni i go zapaliła, zaciągnęła się dymem. Nie częstowała Greengrassa fajką, bo wiedziała, że nie znosi tych jej śmierdzacych tytoniem fajek, których nadal nie oduczyła się palić.

- Kiedy się przeniesiemy? - Dobrze by było, aby zrobili to jak najszybciej, jednak nie w pośpiechu, faktycznie wypadałoby, aby przygotowali się do tego jak najdokładniej i podeszli do całej sytuacji z rozsądkiem. Zresztą po tej nocy nie byli w najlepszym stanie, Ambroise miał za sobą całonocy dyżur, potrzebował odpoczynku. - Wydaje mi się, że lepiej załatwić to na spokojnie, to była ciężka noc, przede wszystkim dla ciebie. - Nie ma się co oszukiwać, Mung był pewnie centrum wydarzeń, jak zawsze. W końcu znajdowały się tam najróżniejsze osoby, których dotyczył ten problem. Miała tego świadomość, wiedziała, że nie było mu łatwo, dlatego zdaniem Geraldine lepiej było jeszcze zostać tutaj chociaż ten jeden dzień, a później wyruszyć do ich chatki, o której istnieniu nikt nie miał pojęcia.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
24.10.2024, 21:49  ✶  
Odnosił wrażenie, że zawsze wszystko komplikowało się tuż przed samą metą. Nieustannie gonili za niewidzialnym królikiem. Cel oddalał się, gdy tylko już przy nim byli. Takie polowanie mogło być pasjonujące, lecz na krótką metę. Fascynowało go, gdy miał kilkanaście lat, było dla niego naturalne, gdy miał ich dzieścia-kilka. Teraz przekroczył trzydziestkę i chyba zaczął uświadamiać sobie, że dopadła go ta wcześniej mityczna chęć ustatkowania się.
W dalszym ciągu nie chciał rezygnować ze stylu życia. Nie oczekiwał tego również po Geraldine. Mieli tu jasność - zawodowo oboje czuli się bardzo spełnieni. Osiągali sukcesy, ponosili koszty, odbijali się od dna, które wcale nie było dnem tylko półką. Zaliczali wzloty i upadki, ale dopóki mieli siebie nawzajem to wszystko wydawało się coraz bardziej stabilne. Jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy, o czym świadczyło planowanie dalszej przyszłości niż ta pół roku lub rok wprzód.
Od dawien dawna wiedział, że się ze sobą zestarzeją. Teraz do tego obrazka chętniej dochodziły nowe elementy. Ambroise tak naprawdę przestał wykluczać cokolwiek, co mogłoby ich uszczęśliwić.
A czego nie było w tym obrazku?
Jebanej magicznej wojny na horyzoncie.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie takiej odpowiedzi oczekuję - nie pytał tylko stwierdzał fakt obdarzając ją znaczącym spojrzeniem.
Tak jak ona oczekiwała od niego złożenia słownej przysięgi, że wróci do niej do domu za każdym razem, tak on oczekiwał czegoś bardzo podobnego. Być może był człowiekiem czynu a nie słowa, ale w takich przypadkach to sprawiało, że przypisywał większe znaczenie ustnym deklaracjom. Żadne z nich nie zwykło ich rzucać na wiatr. Teraz nie powinni robić wyjątku. Ufał jej czasami nawet bardziej niż własnemu pochopnemu osądowi (oczywiście by tego nie przyznał, ale nauczył się wierzyć przeczuciom Yaxleyówny), jednakże tym bardziej chciał, żeby mu to obiecała.
Mogli przewidzieć, że sytuacja szybko zrobi się paskudna. Właściwie to zajęło sporo czasu, żeby pojawił się następca poprzedniego czarnoksiężnika brzmiący jak ktoś skuteczny a nie jak kolejny oszołom, który nigdy nic nie osiągnie. Było już kilku takich, na których widok na usta cisnęło się stare swojskie porzekadło: nie strasz, nie strasz... natomiast w obecnej sytuacji nie było przesłanek do zwątpienia w zdolność Voldemorta do porwania tłumów. Już to zrobił. Kilkoma wypowiedziami wprowadził więcej chaosu i zasiał więcej paniki niż ktokolwiek od wielu lat.
- Nie możemy być ślepcami - bardzo niechętnie stwierdził na głos to, co oboje najprawdopodobniej myśleli.
Jeszcze niechętniej przyznając się do popełnienia błędu i nie monitorowania sytuacji po raz kolejny, bo już jednokrotnie władowali się w sam środek manifestacji a tamto wydarzenie było planowane przez większą liczbę osób niż jednego bardzo poważnie brzmiącego fanatyka gotowego spełnić każdą nawet najmniejszą grozę, o której mówił. A nawet więcej.
Powinni nie nastawiać się na nic konkretnego, żeby nie oszaleć od obaw i nie popełnić głupich decyzji wiedzeni lękiem. Tym bardziej, że nie byli zagrożeni jako grupa społeczna. Przynajmniej nie ze strony tego samozwańczego Czarnego Pana ani jego popleczników. Jeśli nie zrobią nic głupiego to być może mogło im się udać zachować względną neutralność przez jakiś czas, odraczając decyzję o zaangażowaniu w nieswój konflikt (niby Roise był dumnym czystokrwistym czarodziejem, ale nie uważał tej walki za własną, nawet jeśli drażniły go mugolackie parytety i inne bzdury; to nie było coś za co było warto umierać).
Jednocześnie musieli być przygotowani na najgorsze. Przenieść się na ubocze, ale nie odcinać się od informacji. To mogło być trudne, lecz nie niewykonalne. Razem mogli to zrobić. Wychodzili z dużo gorszych sytuacji pełnych rzeczywistego ryzyka. Nie odroczonej grozy tylko czegoś, co działo się tu i teraz. We dwoje byli silniejsi. Zresztą nie wyobrażał sobie sytuacji, w której jedno miałoby radzić sobie z tym wszystkim bez drugiego. Po jego zimnym trupie, którym poprzysiągł nie zostać. A spełniał przyrzeczenia.
- Zawrzyj tam wszystko. Bez względu na to, jak trudne do zdobycia może być - stwierdził zdecydowanym tonem, gotowy rzeczywiście uruchomić wszystkie swoje najskuteczniejsze kontakty i odebrać przysługi, jakie miał u ludzi, żeby poważnie podejść do kwestii bezpieczeństwa.
To nie miało być ani łatwe, ani przyjemne. Już teraz z pewnością było trudno, bo wszyscy dookoła w panice rzucali się jak ryby bez wody. Mimo to nie zamierzał ustępować. Jeśli coś było konieczne to powinni to mieć. Cena nie grała roli.
- Co poniektórzy są gotowi wyręczyć go w zabiciu się - pokręcił głową bez niedowierzania za to z zażenowaniem. - Wręcz wierzą w to, że spełni je w przeciągu kilku następnych dni, więc mam wrażenie, że już robią wszystko, żeby pożegnać się z życiem na własnych zasadach - nie szanował tego podejścia, bo choć był w stanie zrozumieć chęć zrobienia wielkiej sceny z zejścia z tego świata (sam lubił sądzić, że przy okazji zabrałby ze sobą jak najwięcej skurwysynów) to ci wszyscy ludzie zachowywali się jak niepoczytalni.
Nawet nie próbowali zaczekać na rozwój sytuacji. Nie mówiąc o walce z czymś, co wcale nie musiało być ich porażką. No i tu Greengrass wracał do własnych wniosków: w starciu ze zorganizowanymi zastępami ludzi wyznających te same wartości, wychowanych według tradycji i reguł, dbających o krzewienie różnorakich (w tym wstrętnych) wartości mugolakowie nie mieli większych szans, jeśli nie spróbują się ogarnąć.
Wciągnął głęboko powietrze przez nos, śledząc poczynania dziewczyny.
Odruchowo przesunął się, żeby zrobić miejsce dla Geraldine, po czym kiedy zgrabnie usiadła na blacie, on instynktownie obrócił się przodem do niej. Oparł ręce o drewno, wsuwając się tak, że mogła go podeprzeć nogami - swobodnie owijając je wokół niego, jeśli tylko miała takie życzenie. W dalszym ciągu nie cierpiał jej papierosów, krzywiąc się na nie i podsuwając swoje, gdy miał ku temu okoliczność, ale teraz nachylił się do pocałunku, wciągając dym wprost z jej ust i wypuszczając go bokami własnych. Kończąc pocałunek głębszym zagarnięciem warg Geraldine, odsunął się o kilka centymetrów od jej twarzy. W dalszym ciągu pozostawał blisko. To go uspokajało.
- To zależy, ile rzeczy potrzebujemy stąd zabrać - odpowiedział starając się w miarę możliwości ustalić priorytety i dokonać niezbędnych wyliczeń w myślach, unosząc wzrok w lewy górny róg sufitu, gdzie uchowała się samotna pajęczyna. - Fakt. Nie możemy tego robić na łapu capu, ale nie chcę tu zostawać dłużej niż to konieczne - tak właściwie to nie miał siebie na myśli, ale postanowił tak to ubrać w słowa, żeby nie brzmiało, jakby starał się być jej troskliwym ojcem; o nie, był od tego tak daleki jak to możliwe.
Abstrahując od tego, że nawet nie próbowałby dosięgnąć poziomu przyszłego teścia, podświadomie szykując się do maratonu chlania księżycówki i zagryzania jej kwaszonymi ogórkami z pajdą ze smalcem tak tłustym, że później przez kilka następnych miesięcy będzie leczyć kaca naprzemiennie z obniżaniem cholesterolu. Nie obawiał się podania mu czarnej polewki tylko właśnie tego. Ugoszczenia go w taki sposób, że mimo wprawy w piciu i mocnej głowy wróci do domu w gorszym stanie niżeli po jakimkolwiek trudniejszym zleceniu.
Odsunięcie tego w czasie nie było czymś, czego mógł pragnąć i w żadnym razie nie napełniało Ambroisa poczuciem odroczenia wyroku, bo w żadnym momencie nie planował wybierać się tam jak na skazanie. Mieli to szczególne szczęście, że aprobacie rodzin nie dało się zaprzeczyć. To była wyłącznie formalność, nie powód do stresu. Tymczasem ten stres nagle pojawił się w kontekście zarówno przyszłej soboty jak i następnych dni, może tygodni lub miesięcy. Nie chciał myśleć, że lat jak to było w przypadku Grindelwalda.
- Mogę odpocząć gdziekolwiek. Tu czy tam - niemalże machnął na to ręką, ale zreflektował się w ostatniej chwili i przeniósł spojrzenie na dziewczynę, unosząc kącik ust. - Tylko źle wyglądam. Zdarzyło mi się robić gorsze dyżury. Siedemdziesiątki dwójki na przykład - starał się zabrzmieć bardziej energicznie i pocieszająco, żeby nie próbowała go wysyłać do łóżka (szczególnie samego), bo najpewniej i tak nie byłby w stanie zasnąć.
Przed chwilą wahał się czy nie spróbować, ale kiedy Geraldine spytała go o dalsze plany postanowił nie odkładać najważniejszych rzeczy na później. Mieli w zapasie trochę eliksirów, dzięki którym był w stanie zrobić jeszcze kolejny dyżur - tym razem w domu, przenosząc rzeczy z miejsca do miejsca i dopinając sprawy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
24.10.2024, 23:08  ✶  

Nie powinna zakładać, że będzie im się ciągle wszystko układało. Szczególnie, że nie na wszystkie czynniki mieli wpływ. To, co sami wypracowali - działało. Nauczyli się poruszać między swoimi światami, zbudowali trwałe fundamenty, dzięki którym wszystko wydawało się być trwałe i raczej nie przychodziła jej do głowy możliwość, że mogłoby się to zachwiać. Tyle, że nie zastanawiała się nad tym, że nie wszystko zależy od nich. Były rzeczy ponad tym, co mogli razem stworzyć i nie powinni o tym zapominać. Dzisiaj okazało się, że to też mogło mieć wpływ na ich wspólne życie. Niestety nie do końca mogli w ogóle przewidzieć jak duży. Musieli się dostosować do nowej sytuacji, raczej nie miewali z tym problemów, jednak trochę chujowo kiedy wszystko co znasz nagle przestaje istnieć. Świat miał się zmienić, ale nie mieli pojęcia właściwie jak będą wyglądały te zmiany, jak mocno będą ich dotyczyć. To było frustrujące, szczególnie, że ostatnio wszystko układało im się nadzywczaj dobrze. Powinna pamiętać o tym, że los lubił śmiać się w twarz i pokazywać, że nigdy nie może być zbyt dobrze i zawsze coś się może spierdolić, bez względu na to, czy tego chcą, czy nie.

Palnowali wspólną przyszłość, to było dla niej niemalże tak naturalne jak oddychanie. Nie widziała siebie bez Ambroisa, nie chciała w ogóle dopuszczać możliwości, że kiedyś mogłoby go zabraknąć u jej boku z jakiegokolwiek powodu. Byli dla siebie stworzeni, mieli tego świadomość, nic więcej się nie liczyło. To była jedyna rzecz, której była pewna.

- Zdaję sobie sprawę. - Wiedziała, że chce wymusić na niej obietnicę, dokładnie tak, jak sama zrobiła przed chwilą. Jeśli dałaby mu słowo, że nie będzie ryzykowała dla kogokolwiek to na pewno by go dotrzymała. Nie rzucała słów na wiatr, zastanawiała się jednak, czy w tym wypadku jest mu w stanie to obiecać. Znała siebie, wiedziała, że nie jest w stanie przejść obok potrzebujących pomocy. Wiedziała, że instynkt będzie jej kazał reagować, tak już miała. Po raz kolejny jednak w tym przypadku serce wygrało z rozumem, zależało mu na tym, żeby to zrobiła, chciał usłyszeć te słowa, więc nie miała zamiaru za bardzo się nad tym zastanawiać, tylko chciała mu dać tego, czego od niej oczekiwał. - Obiecuję, że nie będę ryzykowała dla kogokolwiek. - Powiedziała w głos, wypuściła przy tym sporo powietrza z płuc, bo nie było to dla niej wcale takie łatwe. W końcu mogło chodzić też o niego, o jej rodzinę, to nie była obietnica, którą łatwo było dotrzymać, wręcz przeciwnie, mogła ją kosztować bardzo wiele.

- Tak, musimy otworzyć oczy, myśleć do przodu, przewidywać. - Nie mogli dać się zaskoczyć po raz kolejny. Powinni być gotowi na każdą ewentualność, przewidywać to, że coś się może zmienić, zwłaszcza, że były znaki. Można było domyślić się, że prędzej, czy później znany im aktualnie porządek świata jebnie, skoro obie strony miały dosyć tego, co się działo. Mimo, że sami nieszczególnie interesowali się polityką, czy angażowali w takie sprawy. Dzięki temu byliby przygotowani na każdą ewentualność.

Właściwie to panika nie była wskazana. Należeli do tej grupy społecznej, która była zdecydowanie dobrze usytuowana, jedyne co mogło się stać, to to, że zaczną próbować ich przeciągać na swoją stronę. Prędzej, czy później ktoś na pewno się nimi zainteresuje. Nie ma się co oszukiwać, oboje byli bardzo atrakcyjnymi kąskami dla każdej ze stron konfliktu. Potrafili sobie radzić w stresujących sytuacjach, a ich umiejętności na pewno byłyby mile widziane w wojennych szeregach. Mieli spore znajomości, więc na pewno prędzej, czy później ktoś spróbuje ich przekabacić na swoją stronę. Nie zamierzała jednak się w to angażować, to nie była jej wojna. Właściwie to dobrze jej się żyło w istniejącym już świecie. Chciała po prostu dążyć do tego, aby stworzyć sobie jak najbardziej stabilną przyszłość, nic więcej.

- Jasne, tak zrobię, musimy być gotowi na wszystko. - Zamierzała jeszcze odwiedzić rodzinną rezydencję, aby nieco naruszyć ich zapasy. Wiedziała, że ojciec ma wiele rzeczy, które oni mogliby wykorzystać, to był najlepszy moment, aby skorzystać z tego, co było pod ręką. Na pewno nie zaszkodzi im nadszarpnięcie ich rodzinnej skarbnicy.

Sama również zamierzała pozałatwiać nieco spraw na mieście, najlepiej, jakby ogarnęła te wszystkie naglące, żeby nie musieć zbyt często się tutaj pojawiać. Powinna też poinformować znajomych, że na troche zniknie, aby się o nią nie obawiali. To miało być niby tylko kilka tygodni, bywały momenty, że nie pojawiała się na Wyspach przez kilka miesięcy, jednak podczas trwającej wojny mogło to kogoś zaniepokoić, a nie chciała, żeby ktoś niepotrzebnie martwił się jej zniknięciem. Na pewno roześle listy, żeby jej nie szukali, to powinno wystarczyć, wolała unikać zbyt wielu spotkań, bo nie mogła przewidzieć, co z nich wyniknie, a zdecydowanie chciała aktualnie opuścić Londyn z Ambroisem u swojego boku. To było to, czego ona potrzebowała i wyjątkowo zamierzała stawiać swoje potrzeby ponad wszystkie inne. Musieli zadbać przede wszystkim o siebie nawzajem.

- Kurwa, to jest przerażające. - Kilka słów wypowiedzianych publicznie doprowadzało ludzi do takich skrajnych, nieprzemyślanych decyzji. Niby rozumiała, że chcieli odejść na własnych warunkach, ale czy faktycznie warto było panikować? Skąd mogli wiedzieć, kiedy faktycznie zacznie się jawny konflikt, z tego, co widziała przez okno (jakże imponujące źródło informacji), to aktualnie nikt nie rzucał w siebie zaklęciami na ulicach i mimo, że gardziła ministerstwem to nie sądziła do tego, że pozwolą na to, aby walka toczyła się bez żadnych konsekwencji.

Zamierzała podciągnąć nogi na blat i usiąść po turecku, jednak Ambroise znalazł się tuż przed nią, skorzystała więc z okazji i faktycznie zmieniła swoje zamiary, pozwoliła mu się wsunąć między swoje nogi, sama zaś zgrabnie owinęła swe kończyny wokół niego. Potrzebowała tej bliskości, przynosiła spokój i ukojenie, tak samo jak pocałunek, którym ją obdarzył, wszystkie troski oddalały się gdzieś daleko, przychodziła nadzieja, że sobie z tym poradzą, że znowu uda im się wypracować swoją własną normalność.

Znajdowali się blisko siebie, tak blisko, że niemalże stykali się nosami, odruchowo wyciągnęła dłoń i delikatnie dotykała opuszkiem palca jego policzek.

- Nie będziemy chyba zabierać wszystkiego, tylko to co najważniejsze, no i na pewno broń, a przynajmniej część mojej kolekcji. - Były to rzeczy jej zdaniem niezbędne, które powinna mieć przy sobie. Nie mogli zapominać o takich pierdołach, jak chociażby ubrania, bo w Whitby nie mieli ich zbyt wiele. To faktycznie mogło trochę potrwać. Będą musieli zrobić kilka kursów przy pomocy teleportacji. Właściwie, jeśli zajmą się tym we dwójkę, to może wcale nie zajmie to im zbyt wiele czasu.

- Jasne, lepiej zrobić to w miarę szybko i mieć spokój. - Będą musieli się przyzwyczaić do tego, że teraz właściwie zamieszkają w Piaskownicy, która miała swój urok, ale znajdowała się na prawdziwym zadupiu, co łączyło się z tym, że powinni mieć na uwadze to, że większość rzeczy wypadało mieć pod ręka, nawet głupie jedzenie, bez którego niestety nie mogli żyć.

- Jeśli tak mówisz, to kimże jestem, aby cię do tego zmuszać. - Był w stanie określić swoje siły, nie zamierzała negować tego, co mówił. - Odpoczniesz w Piaskownicy, może tak faktycznie będzie lepiej. - Z dala od tego całego zgiełku miasta i problemów, które nadeszły do nich z zupełnie niespodziewanej strony. Tak, to był całkiem dobry pomysł. Będą mogli zaszyć się tam, przemyśleć wszystko na spokojnie i zająć się swoimi sprawami, ułożyć jakiś plan na tę przyszłość, która okazała się być nieco inna od tego, co planowali.

Wiedziała, że ta zmiana otoczenia może im służyć. Oddalą się od tej paniki, która ogarnęła społeczeństwo. Przegadają wszystko na spokojnie, podzielą się swoimi przemyśleniami, a do tego trochę wypadałoby, aby przygotowali swoje gniazdko na ich kilkutygodniowy pobyt.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
25.10.2024, 01:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.10.2024, 02:36 przez Ambroise Greengrass.)  
W pierwszej chwili posłał Geraldine znaczące spojrzenie. Nie aprobował prób obejścia tematu. W tym momencie zaczynał dochodzić do wniosku, że musi to od niej usłyszeć, a kiedy się przy czymś usrał to bywał w tym nawet bardziej zatwardziały niż ona. To było trudne, lecz nie niewykonalne. Latami to jedno, to drugie starało się stawiać na swoim. Nawet w przypadku kompromisów, które nigdy nie były równe. Równość istniała tylko na pergaminie. Raz jedno z nich wychodziło na prowadzenie w kwestii uporu, tylko po to, żeby drugie spróbowało przebić to swoją nieugiętością.
Teraz nadeszła kolej Ambroisa. Założył ręce na piersi, uniósł brwi, zadarł podbródek i mimowolnie zabujał głową w przód a następnie w tył. Czekał na dalszą część wypowiedzi ukochanej. Tą, w której Geraldine obiecuje mu, że będzie dla samej siebie głównym priorytetem, nie zrobi nic ryzykownego dla innych i nie da mu powodu do zwątpienia w to, że potrafi zadbać o własne bezpieczeństwo.
Niejednokrotnie widział u niej skłonności do wahania się w sytuacji, w której musiała wybrać swoje własne zdrowie ponad cudze. O to również zdarzyło im się pokłócić. To była jedna z najostrzejszych kłótni na przestrzeni lat. Szczególnie, że sam ją wywołał tuż po tym jak wrócili do domu ze wspólnego zajęcia, które okazało się władowaniem się w niezłe bagno.
Prawie wtedy zginął. No dobrze - to było niedopowiedzenie, bo w pewnym momencie praktycznie żegnał się z życiem. Wcale nie przeleciało mu przed oczami. Świat zwolnił na ułamek minuty. Przez kilka sekund wszystko działo się znacznie wolniej. Na tyle, żeby zdążył z dziwnym spokojem uświadomić sobie, że to chyba kurwa koniec a potem wszystko wręcz przyspieszyło.
Tamtego dnia udało im się wrócić do domu we dwoje. Ledwo powłócząc nogami, prawdopodobnie podejmując gorszą decyzję, bo Mung byłby bardziej rozsądną opcją, ale też pełną odpowiadania na zbyt wiele niewygodnych pytań. Ponadto uparł się, że nie wmiesza w to przyjaciółki swojej dziewczyny a jednocześnie jego szpitalnej koleżanki. Ani tak właściwie to nikogo innego.
W dodatku po dojściu do siebie na tyle, żeby odzyskać zdolność łączenia faktów uświadomił sobie, że podjęła dla niego nieproporcjonalnie duże ryzyko. Powinien się ucieszyć i odczuć ulgę, że udało im się wyjść z tego wspólnie. Nie zrobił tego. Zaangażował resztki sił na pierwszą część awantury o brak rozsądku z kilkunastogodzinną przerwą na łypanie na siebie z przeciwległych kątów przed podjęciem tematu niemal w tym samym momencie, w którym skończyli.
Bez rozgrzewki i wstępniaczka. Za to ze stłuczonym wazonem zrzuconym z kontuaru, paroma roztrzaskanymi kieliszkami i jednym kwiatkiem doniczkowym (Spathiphyllum w bardzo ładnej odmianie przywiezione mu przez przyjaciela), który zakończył życie zamiast nich. To nie był dobry okres. Wyszli z tego; miał wrażenie, że ustalili priorytety i mniej więcej zgodzili się co do tego jak to powinno wyglądać na przyszłość, ale Roise podświadomie nie chciał wracać do tamtego tematu. Tym bardziej, że doskonale pamiętał pominiętą część podsumowania, bo sam z niej wymanewrował: nigdy nie zapewnił, że on będzie myśleć przede wszystkim o sobie.
Chwilę temu obiecał wracać do domu. Planował dotrzymać danego słowa. Jednakże w obliczu stanięcia przed tym konkretnym wyborem raczej miał świadomość, jaki byłby rozwój sytuacji. To chyba znaczyło, że z powodzeniem dorósł do tego, by nie patrzeć wyłącznie na czubek swojego nosa. Nie chciał testować prawdziwości tego przekonania. Nie z powodu jakichkolwiek wątpliwości tylko z uwagi na to, że nie chciał musieć. Lubił twierdzić, że oni nic nie muszą a miał wrażenie, że teraz im to odbierano.
- Dziękuję - odrzekł bardzo miękko z łagodniejszym spojrzeniem, powoli wypuszczając powietrze przez rozchylone wargi.
Zdawał sobie sprawę z tego jak wiele ją to kosztuje. Sam prawdopodobnie nie byłby w stanie tego zrobić a postawił ją pod tą ścianą. Był hipokrytą, ale w takich sytuacjach nie czuł się z tego powodu winny. Nie miał wyrzutów sumienia o dbanie, żeby wszystko ułożyło się jak najlepiej.
Też miał bliskich i rodzinę. Wojna kładła się cieniem na ich bezpieczeństwie. Może nie na Greengrassach. Co do Mulciberów nie miał żadnej pewności, po której stronie się opowiedzą i czy w ogóle. Byłoby logiczne zarzucić im rychłe dołączenie do Lorda Voldemorta, ale to byłoby bycie pod czyimś butem i ograniczenia. Część z nich, tak jak jego kuzyn na marszu, na pewno miała stanąć za uzurpatorem. Reszta miała być ostrożniejsza, ale raczej popierająca tamtą stronę. Mało kto, kogo stamtąd znał chciałby wspierać szlamy i zdrajców krwi. Neutralni do szpiku wyssanego z kości ofiar magicznej wojny.
Poza tym nie obracał się wyłącznie w gronie całkowicie czystokrwistych ludzi. Miał przyjaciół - wieloletnich, traktowanych czasami bliżej niż rodzinę. To pogarszało sprawę. Utrudniało podejmowanie długofalowych decyzji. Teraz mogli uniknąć części wydarzeń, ale nie konsekwencji tego, co nie zależało od nich. Musieli myśleć perspektywicznie.
- Na pewno nie masz żadnych uśpionych zdolności prekognicji? Trzecie oko bardzo by się tu przydało - spytał, starając się nadać tym słowom lekkość brzmienia, żeby trochę rozluźnić sytuację.
Słynne ostatnie słowa. Miał ich dość sromotnie pożałować, ale nie uprzedzajmy faktów.
Te były takie, że w tym momencie zdecydowanie przydałyby im się jakieś rzetelne źródła informacji nie ograniczające się do jego czy jej kontaktów. Nie spekulacje i przypuszczenia a prawdziwe fakty. Musieli być gotowi na wszystko - dokładnie tak jak Geraldine powiedziała a Ambroise przytaknął jej zamyślonym kiwnięciem głowy, zbliżając się, żeby odzyskać trochę wewnętrznej równowagi. Potrzebował tej bliskości, obejmowania go tym razem nie w pożądliwy, seksualny sposób mimo pozycji, w której się znaleźli. Teraz na chwilę oparł czoło o jej czoło, zaciągając się powietrzem i zapachem włosów dziewczyny a nawet trochę dymem z papierosa, którego widok w palcach Yaxleyówny zazwyczaj komentował wymownym spojrzeniem. Mógł jej dać coś znacznie lepszego a ona upierała się przy tym.
- Nie powstrzymuj się - mruknął, tym razem bez zwyczajowego sarkazmu, odsuwając twarz tylko na tyle, żeby mogła zaciągnąć się fajką, przy czym po którymś pociągnięciu znowu ją pocałował.
Przymknął oczy czując dotyk na policzku. Potrzebował tego od wielu godzin. Odkąd w Mungu zaczęło robić się gorąco. Całe szczęście ulice były pełne poruszonych ludzi, ale największe dramaty działy się w domach. Może gdzieś w głębszych częściach mrocznej strony magicznego Londynu, ale tam zawsze coś się działo. Mieli czas zebrać rzeczy, pozbierać się stąd i być może w kilku skokach przenieść większość potrzebnego dobytku.
- Weźmiemy wszystko, co sobie życzysz - nie zamierzał kwestionować przydatności czegokolwiek, nie miał problemu z byciem tragarzem - ani teraz ani nigdy.
Potrzebował zebrać siły fizyczne i psychiczne. Raczej się nie kłaść zanim nie pojawią się na stałe w Whitby. Wtedy mógł zrobić tak jak powiedziała: odpocząć.
W tym momencie musiał powstrzymać się przed jednoznaczną odpowiedzią cisnącą mu się na usta. Sam nie wiedział, jakim cudem, ale udało mu się utrzymać język za zębami, powstrzymać drżenie kącików ust i unieść wzrok w prawy górny róg na tamtego nieszczęsnego pająka tkającego sieć, żeby nie wyczytała odpowiedzi z nagle zbyt figlarnych oczu.
Tak. Byli w bardzo trudnej sytuacji, ale mógł to zwalić na swoje przemęczenie i stan, w którym się znajdował, że w tej chwili poczuł całkiem przyjemne ciepło w piersi na myśl o tym, że miał na to gotową odpowiedź. Nie mógł jej teraz użyć, ale ją miał.
Przyszła żona.
Była jego przyszłą żoną. Kto wie czy nie matką dzieci, na które mogliby się kiedyś zdecydować, jeśli będzie im z tym po drodze a rzeczywistość nie zmieni się aż tak bardzo na gorsze. Rzecz jasna miała bardzo dużo do powiedzenia w kwestii wywierania na niego wpływu. Brał jej zdanie pod uwagę, nawet jeśli miał ciągoty do przesadzania w jedną stronę a potem bagatelizowania w drugą. Dla niej był upartym uzdrowicielem. Sobie dawał znacznie mniej uwagi, bo nie był miękkim frajerem. Dawał sobie radę na większym wyczerpaniu, kiedy nie chodziło o coś tak poważnego jak w tym wypadku.
Ważne było, żeby się zaparł i parł do przodu, pokonując pierwsze chwile słabości a następnie zapił je eliksirem i ruszył robić swoje. Cieszył się, że nie naciskała na niego ani nie próbowała podważać jego deklaracji tylko uwierzyła tym zapewnieniom. Dzięki temu miał iść w zaparte, czerpiąc siłę z tego, że dostał tak duże zaufanie.
- No i tu pojawia się pierwszy problem - zacisnął usta na samą myśl, robiąc przy tym niezbyt przekonaną i raczej pełną wątpliwości minę. - Wymiana waluty nie wchodzi w grę a musimy mieć mugolskie pieniądze. Czyli kradzież - stwierdził bezpośrednio, nie miał zamiaru uciekać się do nazywania tego w ładniejszych słowach jak pożyczka, bo nie mieli tego później zwrócić.
Potrzebowali raczej bardzo konkretnych kwot, których czarodzieje (tym bardziej czystej krwi) nie trzymali w portfelach ani w domach. Nie chodziło o kieszonkowe na drobne wydatki tylko o wysokie sumy na opał, materiały do wzmocnienia niektórych elementów domu, które nie mogły trzymać się na zaklęcia i słowo honoru. Jedzenie, inne produkty pierwszej potrzeby. Nie przerażało go to, bo było wyzwaniem nie przeszkodą, ale nie spodziewał się, że ich letni domek szybko ewoluuje w siedzibę awaryjną.
- No i będziesz musiała nauczyć się gotować - odezwał się bardzo lekkim tonem trochę nie leżącym w kontekście sytuacji, ale wkradło się tam tyle absurdu, że szukanie powodów do uśmiechu było naturalną reakcją obronną.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
25.10.2024, 11:48  ✶  

Wiedziała, co oznacza to spojrzenie. To było jasne. Czasem jego żądania były naprawdę trudne do spełnienia, ciężko jej było walczyć ze swoją naturą, wiele ją to kosztowało, ale miała świadomość, że nie przyjmie innej odpowiedzi. Nie miała pojęcia, kiedy zaczęła być taka uległa, sztuka kompromisu ją do tego doprowadziła, chociaż czy to był faktycznie tak do końca kompromis? Nie przyjąłby innej odpowiedzi, miała tego świadomość. Nie chciała jednak wprowadzać niepotrzebnego zamieszania, wiedziała, że jeśli coś się zesra, to będzie mogła nieco zmodyfikować swoje podejście. Najlepiej tak, aby się o tym nie dowiedział. Kiedy przychodziło o walkę o życie, szczególnie jego nie miała zamiaru dotrzymywać słowa. Mógł być na nią wkurwiony, mógł się z nią kłócić, mógł się na nią obrażać, mówić, że nie jest słowna, ale najważniejsze było to, że nadal był przy niej. Mogłaby za nim wskoczyć w ogień, aby go ocalić, czy mu się to podobało, czy nie.

Wolała więc dla świętego spokoju potwierdzić, że właśnie tak będzie, że postawi siebie ponad nim, ponad kimkolwiek, ale nie była pewna, że faktycznie tak się stanie. Miała miękkie serce, chociaż może nie było tego po niej widać, i często reagowała, gdy nie powinna na krzywdę innych, nawet obcych. Kiedy więc przychodziło o tych najbliższych, cóż byłaby w stanie dla nich przenosić góry, jeśli pojawiłaby się taka potrzeba.

Miała świadomość, że gdyby do tego doszło to nie skończyłoby się to szczególnie przyjemnie. To też mieli za sobą, zdarzyło się raz bardzo konkretnie, ale przynajmniej przeżyli razem, nie musiała podnosić się po stracie, właściwie to wiedziała, że by jej nie przeżyła, więc w ogóle bez sensu było myśleć, co by było gdyby. Najważniejsze było to, że nadal byli tutaj razem, bez względu na wszystko.

Była w stanie znosić jego wkurwienie, właściwie to mogłaby nawet przeżyć to, że postanowiłby ją zostawić przez takie postępowanie, bo najważniejsze, że nie straciłby życia, mogłaby znieść każdą konsekwencję wynikająca z jej czynów, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby stała mu się krzywda kiedy była obok. Czasem wydawało jej się, że nie do końca docenia jej umiejętności, ona naprawdę potrafiła zadbać o siebie, a przede wszystkim o innych, była w stanie ich uratować. Jasne, łączyła to z troską, zresztą sama przecież martwiła się o niego w podobny sposób, ale może przydałoby się im więcej zaufania co do własnych zdolności.

- Niestety, żadna siła wyższa nie zechciała mnie pobłogosławić dodatkowymi mocami, nad czym okropnie ubolewam, jestem całkowicie normalna. - Tak, nie została wybrańcem, niestety. Nie miała żadnych ukrytych talentów. Wiedziała, że w świecie czarodziejów istniają różne dodatkowe możliwości, jak chociażby metamorfomagia, której okropnie zazdrościła, ale ona nie była nikim wyjątkowym. Może i lepiej, i tak nie była do końca normalna, a gdyby jeszcze otworzyło się u niej trzecie oko to dopiero mogłaby ześwirować.

Nauczyła się już, że jego obecność przynosiła jej spokój. Co by się nie działo, to naprawdę zawsze przynosiło ukojenie. Cieszyło ją to, że w końcu tu dotarł, bo dopiero teraz zaczęła patrzeć na to co się wydarzyło z większym dystanem, przestały nią kierować te negatywne emocje, które pojawiły się wczoraj. Miała wrażenie, że razem naprawdę są w stanie sobie z tym poradzić.

[a]Przymknęła oczy, kiedy ich czoła się do siebie zbliżyły, nie sądziła kiedykolwiek, że druga osoba będzie w stanie jej dawać takie poczucie bezpieczeństwa, jakie od niego dostawała to było coś niesamowitego.

- Nie zamierzam. - Wiedziała, że nie znosi jej fajek, ale tym razem tego nie komentował, cóż, widać robił się przy niej nieco bardziej wyrozumiały, a może chodziło o tę sytuację w której się znaleźli.

- Dobrze. - Nie miała jakichś szczególnie wielkich potrzeb związanych z przenoszeniem swoich rzeczy. Potrzebowała broni i właściwie nic więcej. Yaxleyówna nie należała do osób, które musiały posiadać jakąś ogromną ilość przedmiotów. Podczas swoich podróży nauczyła się ograniczać swój ekwipunek do minimum. Właściwie zabierała ze sobą tylko to, co była w stanie zmieścić do niewielkiego plecaka.

Ustalili więc wstępny plan działania, i nawet jeśli nie była zbyt przekonana co do tego, że on nie jest zmęczony, to wcale tego nie kwestionowała. Powiedział, że sobie poradzi, to na pewno tak będzie, nigdy przecież jej nie zawiódł, więc nie miała powodu, aby nie wierzyć mu na słowo. Znał swoje możliwości, to on najlepiej potrafił ocenić swoje siły, zresztą była obok, gdyby jednak było inaczej to pozostawała w gotowości, aby go wspierać.

Zdawała sobie sprawę, że gdyby naciskała na to, żeby odpoczął, to pewnie wziąłby jej zdanie pod uwagę, zawsze brał, nigdy jej nie ignorował, więc to nie tak, że nie mogła zareagować, zupełnie przeciwnie, ale darzyła go zaufaniem, więc nie dyskutowała niepotrzebnie na ten temat.

- Taki problem to nie problem. - Powiedziała całkiem pewnym tonem głosu. Nie oszukujmy się, Yaxleyówna nie miała problemu z tym, żeby sięgnąć po to co nie należało do niej. Kradzież nie była czymś, co wzbudzało w niej jakiekolwiek moralne wątpliwości. Zakopali razem człowieka w lesie, zabili go, powinien sobie zdawać sprawę, że akurat to nie będzie robić na niej żadnego wrażenia. - Powinniśmy sobie z tym poradzić. - Nie wydawało jej się to jakieś trudne do zrealizowania, szczególnie, że mieli magię, bardzo łatwo przyjdzie im oszukanie mugoli. Będą musieli jednak trafić na jakichś całkiem bogatych, bo wydawało jej się, że będą potrzebować sporo tej gotówki. Cóż na pewno sobie poradzą.

Prychnęła słysząc jego kolejne słowa. To zdecydowanie nie było coś, czego się spodziewała. Pewne czynności wydawały jej się nie do ogarnięcia i jedną z nich było właśnie gotowanie. - W takim wypadku jesteśmy straceni, mój drogi. - Unikała kuchni, to nie było jej miejsce na ziemi. Bała się, że może coś podpalić, lub jeszcze gorzej, po pamiętnej lekcji eliksirów którą przeżyła na piątym roku - wybuchnąć. - Wiesz, można się żywić też samym chlebem, czy coś, zawsze są różne opcje. - Jeśli chodzi o wyżywienie była gotowa sięgać po tej najprostsze. Nie ma się, co oszukiwać, gdyby nie Ambroise ich dieta pewnie wyglądałaby właśnie w taki sposób, szczególnie w Whitby, o którym nie wiedziała jej skrzatka domowa, która dostarczała jej posiłki na Horyzontalną.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
25.10.2024, 14:07  ✶  
Potrzebował usłyszeć zapewnienie, więc gdy do tego doszło odrobinę rozluźnił ramiona. Ufał Geraldine i jej zdrowemu rozsądkowi. Nie zawsze osądowi. Tu miewali dalsze problemy z uznaniem, co było głupotą i pochopnością a co koniecznością i przezornością. Mimo to, skoro obiecała mu, że nie zaangażuje się w nic bez związku z ich ideami, co mogłoby ją skrzywdzić bądź zranić to kiwnął na to głową. Chwilę później nieznacznie się uśmiechnął.
- Nie wnioskowałbym aż tak daleko - kącik jego ust uniósł się prowokacyjnie z przekorą i pewnym siebie podważaniem słów Geraldine, że jest całkowicie normalna, bo nie była.
Dla niektórych bardziej tradycjonalistycznych czarodziejów mogli wydawać się zbyt nowocześni i za bardzo oderwani od korzeni, choć sam Ambroise raczej miał się za człowieka mocno ugruntowanego w tradycyjnych wartościach. Z zewnątrz szanował wszelkie konwenanse. We własnych oczach raczej nieznacznie odbiegał od wizerunku typowego czarodzieja czystej krwi.
Nosił się dumnie, raczej sądził, że nigdy nie dało się być zbyt elegancko ubranym (raczej stawiał przy tym na prosty, dyskretnie reprezentacyjny styl) i wolał sprawiać wrażenie przesadnie odstawionego niżeli flejowatego. Nie miał większych problemów z zachowaniem się należycie do sytuacji towarzyskiej. Całkiem zgrabnie lawirował między dwoma skrajnie przeciwstawnymi (a jednak trochę podobnymi) światami. Nie przenosił brudów z ulicy na salony. W drugą stronę raczej również nie.
Mimo to przez lata zdążył zauważyć i przyzwyczaić się do tego, że ich wybory nie zawsze spotykały się z aprobatą. Przez pewne grono byli oceniani ostrzej. Stosunkowo szybko przyklejono im łatkę burzących naturalny porządek rzeczy, choćby tym, że od praktycznie pięciu lat żyli jak małżeństwo, do którego legalizacji nie było im śpieszno. Nie mieli dzieci, nie mówili o konieczności ich posiadania, udawało im się unikać większości pytań o takie plany. Angażowali się wyłącznie w najbardziej konieczne lub korzystne sprawy. W innym wypadku trzymali się na uboczu i z wyczuwalną rezerwą do wielu pomysłów, w które usiłowano ich wciągnąć. Na naprawdę niezłym poziomie udawało im się łączyć coś, co raczej nie powinno mieć długofalowego sensu - przynajmniej w oczach krytykantów z zewnątrz. Byli szczęśliwi.
A to co poniektórym stawało kością w gardle.
Dodatkowo ich styl życia raczej wykluczał posługiwanie się powszechnie przyjętą definicją normalności. Dla nich to było coś naturalnego, bo codziennie mierzyli się z tym samym, ale dla ogółu społeczeństwa raczej byłoby to szaleństwem. Czasami bardziej kontrolowanym. Czasem mniej. Ostatnio na szczęście bez trzeciej opcji: wcale nie kontrolowane.
Bardzo dobrze poznali reguły gry. Nauczyli się ich instynktownie. Mieli je w jednym paluszku, może nawet na samej opuszce. Roise uważał się za realistę i mężczyznę przezornego - poinformowanego o wielu rzeczach odpowiednio wcześnie. Mógłby stwierdzić, że powinien wiedzieć, że kiedy zasady rozgrywki stawały się zbyt łatwe dla większości ludzi to ktoś wreszcie postanawiał je wywrócić do góry nogami. Zmieniły się w przeciągu kilku godzin. Nowe mieli poznać w następnych kilkanaście. Może nawet po tych paru tygodniach, o których mówili, chcąc spędzić je na zachowywaniu neutralnego dystansu i przyglądając się sprawie z boku.
Razem. Nie widział innej możliwości niż trwać przy sobie nawzajem. Dawać sobie oparcie (choć we własnym zamyśle Ambroise raczej wolał być podporą niż ją otrzymywać) podczas trudnych chwil, które mogą nadejść. Nie. Z pewnością miały to zrobić. Żadne z nich nie musiało być prekognitą, żeby stwierdzić, że wszystko jeszcze co najmniej kilkukrotnie się przetasuje. Jedyną stałą byli oni dla siebie nawzajem. Nie mógłby i tego utracić. Był świadomy, że Geraldine również nie.
- Wiem - odmruknął, zaciągając się dymem z papierosa ukochanej, który w każdym innym razie potraktowałby z obrzydzeniem a teraz ze słodką goryczą; miał wrażenie, że to będzie główny motyw przewodni ich następnych miesięcy i niewiele mogą z tym zrobić.
Nie chciał płynąć z prądem. W żadnym razie nie powinni dać się porwać żadnej stronie konfliktu. Niezależnie od tego ile ich będzie, bo tak właściwie to rzadko kiedy były po prostu dwie - ta dobra i ta zła. Obcowanie z pięknem i brzydotą, moralnością i brakiem skrupułów, honorem ludzi różnego rodzaju w najróżniejszych okolicznościach otworzyło oczy Greengrassa na skalę szarości świata, w którym żyją. Nic nie było czarne lub białe. Tak właściwie to te dwa kolory niemalże nie występowały w naturze.
Mimo że ich system był z kartonu zlepionego kilkoma zaklęciami to rzeczywistość już nie - była znacznie bardziej złożona i skomplikowana. Ludzie uważający się za dobrych i sprawiedliwych robili znacznie gorsze rzeczy od tych nazywanych bandytami i brutalami, tyle że częstokroć w białych rękawiczkach. Pojęcie wyższego dobra było zasłoną dymną dla okrutnych czynów jeszcze na długo przed tym, o czym musieli teraz myśleć. Ta wojna dopiero się rozpoczęła, ale tak naprawdę trwała znacznie dłużej. Z tym, że mniej oficjalnie. Teraz wąż wypełzł z podziemia. Urósł tam, nabrał sił, ale nie wziął się z nikąd. Ktoś go tam umieścił - jego mściwość była pokłosiem czyichś decyzji.
Wszystko miało swoją przyczynę. Swój początek i koniec.
Teraz byli przy tym pierwszym...
...choć może to było rozwinięcie?
Nie chciał tego sprawdzać w praktyce. Rzecz jasna miał zasięgnąć języka zgodnie z tym, o czym rozmawiali, ale wziął sobie do serca to, że przede wszystkim musieli teraz zadbać o siebie. Nie byli w grupie ryzyka zagrożenia atakiem popleczników Lorda Voldemorta, ale to mogło ulec zmianie i w takim wypadku Greengrass raczej zamierzał traktować ich priorytetowo. Przygotować się na wszystkie okoliczności - nawet do przesady lub niepotrzebnie. Wolał być przezorny i ubezpieczony. Cała reszta mogła wyglądać na przesadę. Niewiele go to ruszało.
- Nie wątpię, że tak będzie - kiwnął głową, po raz kolejny doceniając to jak bardzo mają zgodne podejście do życia i załatwiania niekoniecznie moralnych spraw - to naprawdę wiele ułatwiało. - Jeszcze zobaczysz, że za kilka tygodni będziesz sama piec ten chleb i gotować obiadki. Choćby z nudów - oczywiście tylko sobie z niej żartował.
Nie wyobrażał sobie, że Geraldine kiedykolwiek będzie czerpać przyjemność z takich czynności. Wręcz przeciwnie, stąd zamierzał zadbać o to na tyle na ile mógł przy napiętym grafiku w szpitalu i konieczności odbywania długich podróży. Musieli przystosować się do nowej rzeczywistości. Zaczynając już od dziś. Najlepiej w przeciągu kilku minut, toteż po raz ostatni pocałował swoją dziewczynę, niechętnie się od niej odsunął i tym samym zainicjował ciąg przygotowań do wyjazdu.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (8548), Ambroise Greengrass (10615)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa