19.05.2025, 02:20 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.05.2025, 23:10 przez Ambroise Greengrass.)
Ambroise Greengrass, szkolny gwiazdor Quidditcha i naczelny Casanova Hogwartu, przewrócił oczami z taką intensywnością, że prawie zobaczył wnętrze własnego mózgu. Całe szczęście zakres ruchu i budowa gałek ocznych skutecznie mu to ograniczyła, choć zapewne nawet wtedy zobaczyłby tam to samo, co w tej chwili. Czyli niewiele. Ciemność. Być może lekką pustkę.
No dobrze. Chłopak mógł nie znać się na runach, mógł nie umieć poprawnie przeliterować słowa memortek (szczególnie, że był on dla niego naprzemiennie memrotkiem i mamortkiem) ale znał się na tym, co najważniejsze: na lśnieniu w świetle reflektorów i staniu w świetle odbitym od tej jednej, jedynej osoby, która świeciła mocniej niż cały jego świat. Choć nie...
...nie. Gówno prawda. Bo gdyby tylko mu na to pozwoliła, Geraldine w istocie byłaby całym jego światem. Tymczasem aktualnie? Roise w duchu śmiał się sam z siebie, bo przecież jego najlepsza przyjaciółka nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była dla niego wyjątkowa.
W jego oczach Rina była czymś więcej niż tylko koleżanką. Była prawdziwym fenomenem. Mieszanką uroku, śmiałości, zagadkowości i błyskotliwości, która mogłaby zawstydzić nawet najbardziej światłe Krukonki. Choć jednocześnie... ...jak można było być tak ślepym i nieczułym na jego starania a jednocześnie tak mądrym w każdym innym aspekcie? Jak?
Już dawno powinien powiedzieć sobie: ej, Ambroise, przestań być takim idiotą. Dawno powinien zebrać w sobie całą swoją śmiałość, żeby spróbować zakończyć ich przyjaźń. Tyle tylko, że zupełnie nie wiedział jak ma to zrobić.
Tego dnia zaczęło się zupełnie niewinnie. Dokładnie tak jak każda ich rozmowa. Przerzucali się słowami na boisku. On mówił coś zgryźliwego, ona coś kąśliwego. On udawał, że nic nie czuje, ona udawała, że nic nie rozumie.
Tymczasem w rzeczywistości stał jak słup, jak idiota. Wgapiony w profil Yaxleyówny. W te jej ekspresyjne gesty i to spojrzenie, które niestety nieświadomie wbijało mu nóż w sam środek duszy.
No tak. Przyjaciel, najlepszy kumpel, bratnia dusza. Dokładnie ta rola, w której był mistrzem. Prawie tak naturalnym jak w grze w Quidditcha. Nadal musiał ją odgrywać. Mógł być przy tym wyluzowany, żartować, komentować, ale nigdy, przenigdy nie dane mu było przekraczać tej granicy.
No tak. Przecież od lat był przyjacielem Geraldine. Przyjacielem. Najlepszym. Czy to znaczyło, że dziewczyna znała jego skrywane sekrety? Owszem, ale nie te najważniejsze. Bo kiedy ona twierdziła, że traktuje ją jak swojego kolegę, on w myślach wymyślał dziesiątki sposobów jak na zawsze zmienić ten status.
To, co dla niej było koleżeńską uwagą, dla niego było szczytem opanowania emocjonalnego. Bowiem kiedy Geraldine poprawiała mu rękaw peleryny, mówiąc no już, nie wyglądaj jak ostatni włóczęga, Ambroise przeżywał wewnętrzne trzęsienie ziemi o sile co najmniej siedmiu w skali Richtera.
Nie był kolegą, nie był włóczęgą, choć czasami zdecydowanie włóczył się za swoją przyjaciółką, nie był już nawet chłopcem ze szkolnej drużyny Quidditcha. Był mężczyzną pogrążonym w tragicznym zauroczeniu, zakładnikiem własnego legendarnego statusu.
Naprawdę chciał jej powiedzieć: kochanie, jak możesz być tak nieczuła na moje próby? Przecież dla mnie jesteś jak ósmy cud świata! Zjawiskowa, niepowtarzalna. Z tymi wszystkimi ekspresyjnymi gestami. Z tym urokiem, który powoduje, że każdy facet w sali traci głowę a ja… ...ja tylko czekam, żebyś spojrzała na mnie inaczej. Zrobię dla ciebie wszystko. Wrzucę wszystkie inne panny do Wrzeszczącej Chaty, jeśli tylko masz takie życzenie. Po prostu daj mi znak. Ale zamiast tego za każdym razem tylko wyginał usta w ironicznym uśmiechu.
W końcu raz po raz subtelnie dawała mu do zrozumienia, że nic z tego nie będzie, że nie byli dla siebie stworzeni, że ich relacja powinna być tylko przyjaźnią. Powinien wreszcie dać sobie spokój. Przełknąć to zanim będzie za późno. Z tym, że od tak dawna dawna planował jak sprawić, żeby spojrzała na niego w ten jeden właściwy sposób, że chyba nie mógł już inaczej. Nie chciał odpuszczać tak łatwo.
Pragnął, by te błękitne oczy zobaczyły w nim coś więcej niż tylko kolegę. No jasne, zawsze miał przy sobie kilka dziewczyn. To prawda. Ale czy to znaczyło, że nie pragnął tylko jednej? No właśnie.
Bo przecież nawet, jeśli był typem szkolnego gwiazdora i Casanovy, który ciągle miał na horyzoncie przynajmniej pięć różnych panien... ...tak naprawdę żadna z nich nie mogła się równać z nią. Z Geraldine Artemis Yaxley.
A ona? Ona nawet nie zauważała, że przecież to on od lat biegał za nią niczym szczeniak. To on starał się wzbudzać u niej uśmiech nawet w te najbardziej szare dni, to on znał każdy jej sekret i każdą dziwną manię, którą tak gorliwie próbowała ukrywać.
Oczywiście, to działało w obie strony. Oczywiście, Rina znała go od lat. Po prawdzie wszyscy znali jakąś wersję Ambroisa. Ta dla Geraldine była najszczersza, choć od jakiegoś czasu już niezupełnie stuprocentowo szczera. Zaczął uważać na słowa, żeby nie wygłupić się przed nią aż do granic możliwości. Przybierać maskę.
Jak mógłby nie budować wokół siebie pozorów czarującego lowelasa, jeśli miał ukryć jedyną prawdę? Tą, że jego serce było już dawno, bezwarunkowo i nieodwracalnie zajęte? Przez nią. Jego przyjaciółkę, jego wiosenne jezioro, jego huragan w kolorowych włosach?
W rzeczywistości każda rozmowa z inną dziewczyną kończyła się wewnętrznym jękiem i myślą: ona by tego nie powiedziała. Geraldine roześmiałaby się właśnie w tej chwili. Zrozumiałaby żart o mantykorze i złotym zniczu. Ale ona... ...Yaxleyówna go nie widziała. Nie tak. Więc grał.
W końcu nikt nie potrafił z taką nonszalancją przemykać na miotle między zawodnikami i jednocześnie flirtować ze wszystkimi dziewczynami obecnymi na trybunach, pozostając jednocześnie tajemniczym i niemal nieuchwytnym jak legendarny kwiat paproci podczas równonocy letniej.
Jednak w dalszym ciągu to, co dla Geraldine było oczywiste... ...to, że on traktuje ją jak kumpla, nic więcej... ...mimo upływu czasu było dla Greengrassa nie tyle komiczne, co wręcz przeciwnie: stanowiło powód jego zgryzoty i rozlicznych rozterek odnośnie wyznania jej swoich uczuć. W końcu mogła go wyśmiać. A tego jego ego raczej nie byłoby w stanie udźwignąć.
Znała go? Och, maleńka, kochana, obłędna w swojej nieświadomości... ...nie znała go... ...nie w tym zakresie... ...przecież on sam nie znał siebie aż tak dobrze. Widziała jego miotłę (często), może jego uśmiech (ten był szeroko rozreklamowany), ale jego serce?
No właśnie. Pomimo tego, że znała go na wylot, nie zauważyła jednego drobnego, zupełnie nieistotnego faktu: że wpatrywał się w nią jak szczenię w od sześciu lat, trzech miesięcy i jedenastu dni. Ale kto by liczył?
Tak, Geraldine zdecydowanie znała Ambroisa Złotego Chłopaka Greengrassa. Jedynego w historii Hogwartu, który z pozycji obrońcy i tak strzelił cztery kafle jednocześnie (dobra, może nie jednocześnie, ale w jednym meczu; to się liczy!), znała jego wersję z drużyny, znała go, bo byli przyjaciółmi od lat, bo go obserwowała, bo łączyła kropki. Kropki! Ha!
Nie. Nie. Nie.
To nie miało tak wyglądać. Jej kropki układały się w zupełnie inny obrazem. Miała w końcu zrozumieć, że pod tą całą otoczką idealności I samozachwytu kryje się ktoś, kto zna wszystkie jej dziwactwa... ...i je wielbi. Tak, wielbi.
Te jej nazbyt ekspresyjne gesty. To machanie dłońmi, kiedy mówiła o czymś, co ją jara. Te spojrzenia, które rzucała miotle, mrucząc pod nosem, jakby rozmawiała z żywym stworzeniem. Myślała, że nikt nie widzi? On widział wszystko. Chłonął każdy ruch.
Ona...
...och, Geraldine. Ósmy cud świata, objawienie na miotle, z burzą włosów, którą Ambroise w swoich snach nazywał na wiele różnych sposobów, pragnąc zatopić w nich nos i zaciągnąć się aromatem amortencji. Była jak wyśniona. Stworzona przez artystę w chwili wyjątkowego natchnienia: nie do końca normalna (co było wspaniałe), za bardzo ekspresyjna (czyli doskonale ludzka), pełna przyzwyczajeń, których nie dało się wyplenić (ale które idealnie pasowały do jego własnych neurotycznych rytuałów). A jej głos. Ten sarkastyczny ton, którym właśnie oznajmiła, że mu nie wierzy...
...Ambroise miał ochotę wrzasnąć. Wrzasnąć i potem ją pocałować. A potem znowu wrzasnąć, ale już z ulgą... ...albo zapaść się pod ziemię. To też była opcja, więc milczał. Wstrząsnął ramionami. No nie był święty. Miał wiele przelotnych romansów. Z drugiej strony...
...ta sprawa z Clerikiem. Ambroise nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę próbowała... ...czegokolwiek z Clerikiem. Ten trzonek od miotły na dwóch nogach zawsze pojawiał się tam, gdzie nie trzeba, oferując jej swoje tandetne komplementy o pięknym locie i świetnie wyprofilowanym skręcie. Ambroise miał ochotę wbić sobie różdżkę w oko, ilekroć słyszał o Lenghtybootym.
Wiedziała, czego nie lubił?
Nie znosił, gdy umawiała się z Clerikiem. Z tym typkiem od trzech pasków na szacie i nerki na różdżkę przewieszonej na ukos. Ten typ miałby być dla Riny kimś więcej? Phi! Miotła Greengrassa była bardziej godna jej serca niż ten… ...ten… ...fanfaron z grzywką, która za kilka lat miała spowodować u niego permanentną ślepotę. Wtedy nie dość, że miał być nudny to jeszcze wymagać poświęcania się dla niego. Ambroise nigdy nie chciałby, żeby ktoś się dla niego poświęcał.
Szczególnie nie Yaxleyówna. Ona była jak eksplozja fajerwerków w samym środku grudniowej nocy. Potrzebowała błyszczeć, nawet jeśli sama o tym nie wiedziała. On chciał, żeby błyszczała.
Ale nie. Oczywiście, że nie mogła wiedzieć, co się z nim dzieje. Bo jak? Jak miał powiedzieć coś, co zburzyłoby lata budowanego muru?
Jasne, może raz no dobra, pięć tysięcy razy nazwał ją ziomeczkiem, dobrym druhem, ale to były kwestie taktyczne. Jak inaczej miał utrzymać iluzję? To był majstersztyk aktorski, byleby tylko zachować twarz.
A potem padły te słowa...
...Ambroisowi aż drgnęła brew. Musiał się ugryźć w język. Przecież jego mózg już wymyślał dwieście scenariuszy, w których pokazywał jej wszystko, co uważał za przyjemne. Zdecydowanie przyjemniejsze od gałązek na dupie. Oczywiście, z udziałem miotły. W powietrzu. W granicach przyzwoitości. No, we względnych granicach. Łatwych do nagięcia wedle woli. Był prostym człowiekiem.
Yaxleyówna stała na środku boiska, ze zmrużonymi oczami, z całą tą swoją pozorną pewnością, że on widzi ją tylko jako kumpla. I z nim flirtowała? Flirtowała z nim?
Cholera, nie był tego taki znowu pewien. Zazwyczaj potrafił wyczuć atmosferę. Tymczasem teraz miał pustkę w głowie. Jego serce trzepotało niczym skrzydełka tłuczków na sterydach. Stał dwa kroki od niej, próbując wyglądać nonszalancko, jakby zaraz miał mrugnąć i powiedzieć coś niezobowiązującego. Ale w rzeczywistości zapomniał języka w gębie.
- Um, oba na raz. Tak sądzę - stwierdził wreszcie, mając wrażenie, że na głos zabrzmiało to jeszcze gorzej niż w jego własnej głowie. - Nie, żeby codziennie ktoś batożył mnie jakimś wiechcem po dupie - cóż, tak, to zdecydowanie brzmiało fatalnie.
Nie nosiło jakichkolwiek znamion flirtu.
Zamknął oczy na moment i wyobraził sobie, jakby to było, gdyby nagle bardzo przeciągle spojrzał na nią swoimi słynnymi, zielonymi oczami. Tymi, które już niejedną dziewczynę powaliły na kolana. Z tym, że kiedyś próbował, ale mu nie wyszło. Tak po prostu.
Bo przecież ona była jego najlepszą kumpelą. Kimś o statusie przyznanym przez los, przez niego samego w głupiej młodości, przez nauczycieli, przez wszystkich kolegów i koleżanki, a nawet przez nieuchwytne siły magiczne, które sprawiały, że quidditchowiec klasy Ambroisa... ...ten, który mógłby mieć wszystkiego po trochu... ...nie mógł mieć jednego: bycia czymś więcej niż kumplem Geraldine. Mimo że tego nie widziała, on był gotów zrobić wszystko, żeby spełnić jej oczekiwania, nawet jeśli oznaczało to schowanie swojego gwiazdorskiego ego do kieszeni.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się więc półgębkiem. Tak jak to robił zawsze, kiedy czuł się jak idiota, ale chciał wyglądać jak cwaniak.
Nigdy nie widział równie pewnej siebie dziewczyny, która z taką gracją potrafiła mieć ostatnie słowo. Artemidy z dzikim spojrzeniem i podrapanymi kolanami.
Ale dobrze. Skoro tak bardzo chciała mu udowodnić, że jest tylko kolegą… ...to proszę bardzo. Dziś będzie wyjątkowo koleżeński. Do tego stopnia, że wytknie jej każdą drobnostkę. Nieistniejący smród również. Wytykając język w odpowiedzi na to, co mu odpyskowała. Bardzo dojrzałe zachowanie. Zaiste.
W końcu wystartowali. Ścigali się jak za każdym razem, gdy potrzebowali coś sobie udowodnić. Yaxleyówna wystrzeliła pierwsza. Falstart. Jak zawsze. Rina miała w sobie ten upór i energię, która przypominała Ambroisowi pierwszą błyskawicę przecinającą niebo.
Ruszył za nią. Teoretycznie po to, by wygrać. W teorii włączyła się w nim chęć rywalizacji. W praktyce? Wystarczyło kilkanaście sekund w powietrzu, żeby zrozumiał, że nie gonił jej dla zwycięstwa. Merlinie, on miał już tyle pucharów, że robił z nich podstawki pod doniczki. Chciał tylko lecieć za nią, obok niej, z nią. Patrzeć, jak wiatr porywa jej włosy, jak dziewczyny śmiech rozbrzmiewa na całym boisku.
Kiedy patrzył na nią z tym rozwianym włosem, z tą miną, jakby zaraz miała złapać złotego znicza i serce niejednego ścigającego wiedział jedno:
to ona była jego zwycięstwem. Nie punkty. Nie sława. Nie aplauz. Tylko ona.
Gnał za nią, wyglądając jak lew unoszący się na fali testosteronu i rozczarowania egzystencjalnego. Gonił ją.
Ruszył za Geraldine, tnąc powietrze niczym strzała. Była przed nim, ale znał tę trasę lepiej niż układ jej pieprzyków na ramieniu... ...tak, bo je też znał. Bo patrzył. I zapamiętywał. I śnił.
Kiedy już niemal zrównali się w powietrzu, obrócił się lekko w jej stronę. Nie odważył się mówić. Jego głos pewnie i tak byłby teraz zbyt głęboki, nazbyt przepełniony emocjami, niemęski. Ale rzucił jej spojrzenie. To spojrzenie. Spojrzenie mówiące: mam cię. Wyciągnął rękę, żeby złapać ją za szatę i...
...wszystko zawirowało.
No dobrze. Chłopak mógł nie znać się na runach, mógł nie umieć poprawnie przeliterować słowa memortek (szczególnie, że był on dla niego naprzemiennie memrotkiem i mamortkiem) ale znał się na tym, co najważniejsze: na lśnieniu w świetle reflektorów i staniu w świetle odbitym od tej jednej, jedynej osoby, która świeciła mocniej niż cały jego świat. Choć nie...
...nie. Gówno prawda. Bo gdyby tylko mu na to pozwoliła, Geraldine w istocie byłaby całym jego światem. Tymczasem aktualnie? Roise w duchu śmiał się sam z siebie, bo przecież jego najlepsza przyjaciółka nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była dla niego wyjątkowa.
W jego oczach Rina była czymś więcej niż tylko koleżanką. Była prawdziwym fenomenem. Mieszanką uroku, śmiałości, zagadkowości i błyskotliwości, która mogłaby zawstydzić nawet najbardziej światłe Krukonki. Choć jednocześnie... ...jak można było być tak ślepym i nieczułym na jego starania a jednocześnie tak mądrym w każdym innym aspekcie? Jak?
Już dawno powinien powiedzieć sobie: ej, Ambroise, przestań być takim idiotą. Dawno powinien zebrać w sobie całą swoją śmiałość, żeby spróbować zakończyć ich przyjaźń. Tyle tylko, że zupełnie nie wiedział jak ma to zrobić.
Tego dnia zaczęło się zupełnie niewinnie. Dokładnie tak jak każda ich rozmowa. Przerzucali się słowami na boisku. On mówił coś zgryźliwego, ona coś kąśliwego. On udawał, że nic nie czuje, ona udawała, że nic nie rozumie.
Tymczasem w rzeczywistości stał jak słup, jak idiota. Wgapiony w profil Yaxleyówny. W te jej ekspresyjne gesty i to spojrzenie, które niestety nieświadomie wbijało mu nóż w sam środek duszy.
No tak. Przyjaciel, najlepszy kumpel, bratnia dusza. Dokładnie ta rola, w której był mistrzem. Prawie tak naturalnym jak w grze w Quidditcha. Nadal musiał ją odgrywać. Mógł być przy tym wyluzowany, żartować, komentować, ale nigdy, przenigdy nie dane mu było przekraczać tej granicy.
No tak. Przecież od lat był przyjacielem Geraldine. Przyjacielem. Najlepszym. Czy to znaczyło, że dziewczyna znała jego skrywane sekrety? Owszem, ale nie te najważniejsze. Bo kiedy ona twierdziła, że traktuje ją jak swojego kolegę, on w myślach wymyślał dziesiątki sposobów jak na zawsze zmienić ten status.
To, co dla niej było koleżeńską uwagą, dla niego było szczytem opanowania emocjonalnego. Bowiem kiedy Geraldine poprawiała mu rękaw peleryny, mówiąc no już, nie wyglądaj jak ostatni włóczęga, Ambroise przeżywał wewnętrzne trzęsienie ziemi o sile co najmniej siedmiu w skali Richtera.
Nie był kolegą, nie był włóczęgą, choć czasami zdecydowanie włóczył się za swoją przyjaciółką, nie był już nawet chłopcem ze szkolnej drużyny Quidditcha. Był mężczyzną pogrążonym w tragicznym zauroczeniu, zakładnikiem własnego legendarnego statusu.
Naprawdę chciał jej powiedzieć: kochanie, jak możesz być tak nieczuła na moje próby? Przecież dla mnie jesteś jak ósmy cud świata! Zjawiskowa, niepowtarzalna. Z tymi wszystkimi ekspresyjnymi gestami. Z tym urokiem, który powoduje, że każdy facet w sali traci głowę a ja… ...ja tylko czekam, żebyś spojrzała na mnie inaczej. Zrobię dla ciebie wszystko. Wrzucę wszystkie inne panny do Wrzeszczącej Chaty, jeśli tylko masz takie życzenie. Po prostu daj mi znak. Ale zamiast tego za każdym razem tylko wyginał usta w ironicznym uśmiechu.
W końcu raz po raz subtelnie dawała mu do zrozumienia, że nic z tego nie będzie, że nie byli dla siebie stworzeni, że ich relacja powinna być tylko przyjaźnią. Powinien wreszcie dać sobie spokój. Przełknąć to zanim będzie za późno. Z tym, że od tak dawna dawna planował jak sprawić, żeby spojrzała na niego w ten jeden właściwy sposób, że chyba nie mógł już inaczej. Nie chciał odpuszczać tak łatwo.
Pragnął, by te błękitne oczy zobaczyły w nim coś więcej niż tylko kolegę. No jasne, zawsze miał przy sobie kilka dziewczyn. To prawda. Ale czy to znaczyło, że nie pragnął tylko jednej? No właśnie.
Bo przecież nawet, jeśli był typem szkolnego gwiazdora i Casanovy, który ciągle miał na horyzoncie przynajmniej pięć różnych panien... ...tak naprawdę żadna z nich nie mogła się równać z nią. Z Geraldine Artemis Yaxley.
A ona? Ona nawet nie zauważała, że przecież to on od lat biegał za nią niczym szczeniak. To on starał się wzbudzać u niej uśmiech nawet w te najbardziej szare dni, to on znał każdy jej sekret i każdą dziwną manię, którą tak gorliwie próbowała ukrywać.
Oczywiście, to działało w obie strony. Oczywiście, Rina znała go od lat. Po prawdzie wszyscy znali jakąś wersję Ambroisa. Ta dla Geraldine była najszczersza, choć od jakiegoś czasu już niezupełnie stuprocentowo szczera. Zaczął uważać na słowa, żeby nie wygłupić się przed nią aż do granic możliwości. Przybierać maskę.
Jak mógłby nie budować wokół siebie pozorów czarującego lowelasa, jeśli miał ukryć jedyną prawdę? Tą, że jego serce było już dawno, bezwarunkowo i nieodwracalnie zajęte? Przez nią. Jego przyjaciółkę, jego wiosenne jezioro, jego huragan w kolorowych włosach?
W rzeczywistości każda rozmowa z inną dziewczyną kończyła się wewnętrznym jękiem i myślą: ona by tego nie powiedziała. Geraldine roześmiałaby się właśnie w tej chwili. Zrozumiałaby żart o mantykorze i złotym zniczu. Ale ona... ...Yaxleyówna go nie widziała. Nie tak. Więc grał.
W końcu nikt nie potrafił z taką nonszalancją przemykać na miotle między zawodnikami i jednocześnie flirtować ze wszystkimi dziewczynami obecnymi na trybunach, pozostając jednocześnie tajemniczym i niemal nieuchwytnym jak legendarny kwiat paproci podczas równonocy letniej.
Jednak w dalszym ciągu to, co dla Geraldine było oczywiste... ...to, że on traktuje ją jak kumpla, nic więcej... ...mimo upływu czasu było dla Greengrassa nie tyle komiczne, co wręcz przeciwnie: stanowiło powód jego zgryzoty i rozlicznych rozterek odnośnie wyznania jej swoich uczuć. W końcu mogła go wyśmiać. A tego jego ego raczej nie byłoby w stanie udźwignąć.
Znała go? Och, maleńka, kochana, obłędna w swojej nieświadomości... ...nie znała go... ...nie w tym zakresie... ...przecież on sam nie znał siebie aż tak dobrze. Widziała jego miotłę (często), może jego uśmiech (ten był szeroko rozreklamowany), ale jego serce?
No właśnie. Pomimo tego, że znała go na wylot, nie zauważyła jednego drobnego, zupełnie nieistotnego faktu: że wpatrywał się w nią jak szczenię w od sześciu lat, trzech miesięcy i jedenastu dni. Ale kto by liczył?
Tak, Geraldine zdecydowanie znała Ambroisa Złotego Chłopaka Greengrassa. Jedynego w historii Hogwartu, który z pozycji obrońcy i tak strzelił cztery kafle jednocześnie (dobra, może nie jednocześnie, ale w jednym meczu; to się liczy!), znała jego wersję z drużyny, znała go, bo byli przyjaciółmi od lat, bo go obserwowała, bo łączyła kropki. Kropki! Ha!
Nie. Nie. Nie.
To nie miało tak wyglądać. Jej kropki układały się w zupełnie inny obrazem. Miała w końcu zrozumieć, że pod tą całą otoczką idealności I samozachwytu kryje się ktoś, kto zna wszystkie jej dziwactwa... ...i je wielbi. Tak, wielbi.
Te jej nazbyt ekspresyjne gesty. To machanie dłońmi, kiedy mówiła o czymś, co ją jara. Te spojrzenia, które rzucała miotle, mrucząc pod nosem, jakby rozmawiała z żywym stworzeniem. Myślała, że nikt nie widzi? On widział wszystko. Chłonął każdy ruch.
Ona...
...och, Geraldine. Ósmy cud świata, objawienie na miotle, z burzą włosów, którą Ambroise w swoich snach nazywał na wiele różnych sposobów, pragnąc zatopić w nich nos i zaciągnąć się aromatem amortencji. Była jak wyśniona. Stworzona przez artystę w chwili wyjątkowego natchnienia: nie do końca normalna (co było wspaniałe), za bardzo ekspresyjna (czyli doskonale ludzka), pełna przyzwyczajeń, których nie dało się wyplenić (ale które idealnie pasowały do jego własnych neurotycznych rytuałów). A jej głos. Ten sarkastyczny ton, którym właśnie oznajmiła, że mu nie wierzy...
...Ambroise miał ochotę wrzasnąć. Wrzasnąć i potem ją pocałować. A potem znowu wrzasnąć, ale już z ulgą... ...albo zapaść się pod ziemię. To też była opcja, więc milczał. Wstrząsnął ramionami. No nie był święty. Miał wiele przelotnych romansów. Z drugiej strony...
...ta sprawa z Clerikiem. Ambroise nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę próbowała... ...czegokolwiek z Clerikiem. Ten trzonek od miotły na dwóch nogach zawsze pojawiał się tam, gdzie nie trzeba, oferując jej swoje tandetne komplementy o pięknym locie i świetnie wyprofilowanym skręcie. Ambroise miał ochotę wbić sobie różdżkę w oko, ilekroć słyszał o Lenghtybootym.
Wiedziała, czego nie lubił?
Nie znosił, gdy umawiała się z Clerikiem. Z tym typkiem od trzech pasków na szacie i nerki na różdżkę przewieszonej na ukos. Ten typ miałby być dla Riny kimś więcej? Phi! Miotła Greengrassa była bardziej godna jej serca niż ten… ...ten… ...fanfaron z grzywką, która za kilka lat miała spowodować u niego permanentną ślepotę. Wtedy nie dość, że miał być nudny to jeszcze wymagać poświęcania się dla niego. Ambroise nigdy nie chciałby, żeby ktoś się dla niego poświęcał.
Szczególnie nie Yaxleyówna. Ona była jak eksplozja fajerwerków w samym środku grudniowej nocy. Potrzebowała błyszczeć, nawet jeśli sama o tym nie wiedziała. On chciał, żeby błyszczała.
Ale nie. Oczywiście, że nie mogła wiedzieć, co się z nim dzieje. Bo jak? Jak miał powiedzieć coś, co zburzyłoby lata budowanego muru?
Jasne, może raz no dobra, pięć tysięcy razy nazwał ją ziomeczkiem, dobrym druhem, ale to były kwestie taktyczne. Jak inaczej miał utrzymać iluzję? To był majstersztyk aktorski, byleby tylko zachować twarz.
A potem padły te słowa...
...Ambroisowi aż drgnęła brew. Musiał się ugryźć w język. Przecież jego mózg już wymyślał dwieście scenariuszy, w których pokazywał jej wszystko, co uważał za przyjemne. Zdecydowanie przyjemniejsze od gałązek na dupie. Oczywiście, z udziałem miotły. W powietrzu. W granicach przyzwoitości. No, we względnych granicach. Łatwych do nagięcia wedle woli. Był prostym człowiekiem.
Yaxleyówna stała na środku boiska, ze zmrużonymi oczami, z całą tą swoją pozorną pewnością, że on widzi ją tylko jako kumpla. I z nim flirtowała? Flirtowała z nim?
Cholera, nie był tego taki znowu pewien. Zazwyczaj potrafił wyczuć atmosferę. Tymczasem teraz miał pustkę w głowie. Jego serce trzepotało niczym skrzydełka tłuczków na sterydach. Stał dwa kroki od niej, próbując wyglądać nonszalancko, jakby zaraz miał mrugnąć i powiedzieć coś niezobowiązującego. Ale w rzeczywistości zapomniał języka w gębie.
- Um, oba na raz. Tak sądzę - stwierdził wreszcie, mając wrażenie, że na głos zabrzmiało to jeszcze gorzej niż w jego własnej głowie. - Nie, żeby codziennie ktoś batożył mnie jakimś wiechcem po dupie - cóż, tak, to zdecydowanie brzmiało fatalnie.
Nie nosiło jakichkolwiek znamion flirtu.
Zamknął oczy na moment i wyobraził sobie, jakby to było, gdyby nagle bardzo przeciągle spojrzał na nią swoimi słynnymi, zielonymi oczami. Tymi, które już niejedną dziewczynę powaliły na kolana. Z tym, że kiedyś próbował, ale mu nie wyszło. Tak po prostu.
Bo przecież ona była jego najlepszą kumpelą. Kimś o statusie przyznanym przez los, przez niego samego w głupiej młodości, przez nauczycieli, przez wszystkich kolegów i koleżanki, a nawet przez nieuchwytne siły magiczne, które sprawiały, że quidditchowiec klasy Ambroisa... ...ten, który mógłby mieć wszystkiego po trochu... ...nie mógł mieć jednego: bycia czymś więcej niż kumplem Geraldine. Mimo że tego nie widziała, on był gotów zrobić wszystko, żeby spełnić jej oczekiwania, nawet jeśli oznaczało to schowanie swojego gwiazdorskiego ego do kieszeni.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się więc półgębkiem. Tak jak to robił zawsze, kiedy czuł się jak idiota, ale chciał wyglądać jak cwaniak.
Nigdy nie widział równie pewnej siebie dziewczyny, która z taką gracją potrafiła mieć ostatnie słowo. Artemidy z dzikim spojrzeniem i podrapanymi kolanami.
Ale dobrze. Skoro tak bardzo chciała mu udowodnić, że jest tylko kolegą… ...to proszę bardzo. Dziś będzie wyjątkowo koleżeński. Do tego stopnia, że wytknie jej każdą drobnostkę. Nieistniejący smród również. Wytykając język w odpowiedzi na to, co mu odpyskowała. Bardzo dojrzałe zachowanie. Zaiste.
W końcu wystartowali. Ścigali się jak za każdym razem, gdy potrzebowali coś sobie udowodnić. Yaxleyówna wystrzeliła pierwsza. Falstart. Jak zawsze. Rina miała w sobie ten upór i energię, która przypominała Ambroisowi pierwszą błyskawicę przecinającą niebo.
Ruszył za nią. Teoretycznie po to, by wygrać. W teorii włączyła się w nim chęć rywalizacji. W praktyce? Wystarczyło kilkanaście sekund w powietrzu, żeby zrozumiał, że nie gonił jej dla zwycięstwa. Merlinie, on miał już tyle pucharów, że robił z nich podstawki pod doniczki. Chciał tylko lecieć za nią, obok niej, z nią. Patrzeć, jak wiatr porywa jej włosy, jak dziewczyny śmiech rozbrzmiewa na całym boisku.
Kiedy patrzył na nią z tym rozwianym włosem, z tą miną, jakby zaraz miała złapać złotego znicza i serce niejednego ścigającego wiedział jedno:
to ona była jego zwycięstwem. Nie punkty. Nie sława. Nie aplauz. Tylko ona.
Gnał za nią, wyglądając jak lew unoszący się na fali testosteronu i rozczarowania egzystencjalnego. Gonił ją.
Ruszył za Geraldine, tnąc powietrze niczym strzała. Była przed nim, ale znał tę trasę lepiej niż układ jej pieprzyków na ramieniu... ...tak, bo je też znał. Bo patrzył. I zapamiętywał. I śnił.
Kiedy już niemal zrównali się w powietrzu, obrócił się lekko w jej stronę. Nie odważył się mówić. Jego głos pewnie i tak byłby teraz zbyt głęboki, nazbyt przepełniony emocjami, niemęski. Ale rzucił jej spojrzenie. To spojrzenie. Spojrzenie mówiące: mam cię. Wyciągnął rękę, żeby złapać ją za szatę i...
...wszystko zawirowało.
Koniec sesji
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down