• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[10.09.1972] Vodka, vows, and a very fake last name| Ambroise & Ger

[10.09.1972] Vodka, vows, and a very fake last name| Ambroise & Ger
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
16.06.2025, 19:47  ✶  

Nie było sensu się nad tym rozwodzić. Grunt, że w końcu wszystko potoczyło się tak jak powinno, tak jak oni się teraz przed siebie toczyli, całkiem mocno wstawieni, to jakiś cud, że jeszcze byli w stanie w miarę panować nad równowagą, po takiej ilości alkoholu, którą w siebie wlali, to mogło być naprawdę problematyczne. Nie byli jednak słabymi zawodnikami, o nie, mieli w tym sporą wprawę, Yaxleyówna przeżyła w Snowdonii naprawdę bardzo ciężkie noce, zresztą w niektórych z nich towarzyszył jej też Ambroise. Nie mogli zawieść ich honoru, musieli pić dalej, pokazać, jakimi są profesjonalistami.

- Wiadomo, że zależy jak leży. - Pokiwała jeszcze twierdząco głową, oczywiście, że tak było. W sumie w ich przypadku zawsze leżało. Nie mieli tendencji do przejmowania się tym, co przystoi, a co nie. Sami bardzo często rzucali przynętę, aby wprowadzić nieco zamieszania na salony. Tak już mieli, lubili prowokować, nie widziała w tym niczego złego. Dobrze było od czas do czasu rozruszać to sztywne towarzystwo między którym musieli przebywać.

- Kto wie, co przyniesiemy stąd do domu, wiesz? Może jakąś butelkę alkoholu, zwierzątko? Jakby jakieś urocze stworzenie stanęło nam na drodze, gdy będziemy stąd wracać nie miałabym najmniejszego problemu z tym, żeby je ze sobą zabrać. - Nie miała zielonego pojęcia, co przyniesie noc, ale wiedziała, że po takich pijackich wyprawach mogło być różnie, niczego nie można było przewidzieć. Spodziewała się kaca, raczej trudno będzie im go uniknąć, chyba, że Roise ma na to jakieś specyfiki w swojej magicznej, uzdrowicielskiej torbie, na pewno coś miał, musiał być gotowy na wszystko. Póki co wolała jednak o to nie pytać, zrobi to później, gdy znajdą się znowu na terenie posiadłości ciotki Corio. Ta, na pewno będzie o tym pamiętała... Raczej nie powinna zakładać nawet tego, że będzie wiedziała, jak ma na imię, gdy już tam wrócą, bo powoli przestawała panować nad tym, co się wokół nich działo.

- No właśnie nie wiem, chuja się znam na trzecim oku. - Czwartym i piątym też. Nigdy nie było jej szczególnie blisko do tego, by interesować się tymi tematami. Raczej miała problem z akceptowaniem tego, co mieli do powiedzenia wróżbici. Jasne, z tymi specjalnymi umiejętnościami było troch inaczej, bo je wyczuwała, wiedziała, że z niektórymi osobami jest coś nie tak, że posiadają jakieś specjalne dary, tyle, że nie do końca jej mózg to wszystko był w stanie ogarnąć. Może też przez to wolała jakoś za bardzo się w to nie zagłębiać, tak było prościej, bo i tak niczego by nie zrozumiała. Jasne, skoro już oficjalnie wiedziała, że Roise był widmowidzem, to mogła zadawać pytania, które ją nurtowały, nie musiała się szczególnie wstydzić tego, że będzie pytać o głupoty, był raczej cierpliwy na jej niewiedzę w niektórych dziedzinach.

Geraldine w tej chwili była w stanie uwierzyć w każde jego słowo, nie myślała jasno, tak właściwie to wcale nie myślała, była za bardzo nawalona, żeby skupić się na czymkolwiek, więc kiwała głową z powagą i rzucała co chwilę mhm, jakby faktycznie wiedziała, że to co mówi Greengrass jest prawdą.

Zostali uratowani, mieli alkohol, więc nie dopuszczą do tego, by nie daj Merlinie otrzeźwieć, w tej chwili to mogło być dla nich zgubne, znajdowali się na etapie, w którym powinni kontynuować stan upojenia, jeśli zamierzali jakoś przetrwać tę noc, inaczej pewnie zalegliby pod stołem, czy pod ladą, gdzieś na pewno uwiliby sobie całkiem przyjemne gniazdko. Na szczęście nie musieli tego sprawdzać, bo co chwila dolewali whisky do swojej krwi. Podejrzewała, że będą tego jutro żałować, ale to nie był ich dzisiejszy problem.

Tak właściwie to chyba znaleźli się na mugolskim weselu. Tak, to musiało być to. Był to jej pierwszy raz, jeszcze nigdy nie miała szansy uczestniczyć w podobnej ceremonii, ta kobieta w śmiesznej, białej sukience musiała być panną, która właśnie zmieniła swój stan cywilny. Mugole również potrafili się bawić, nie, żeby kiedykolwiek w to wątpiła, zaliczyła bowiem kilka imprez w ich towarzystwie i nie odbiegały w niczym od tych czarodziejskich.

Zmrużyła nieco oczy, by przyjrzeć się bardziej tej kobiecie, tak właściwie to musiała jedno całkowicie zamknąć, by obraz jej się nie rozjeżdżał. Wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, jej twarz była nieskalana myślą, chociaż jej umysł chyba starał się pracować, ale szło to Yaxleyównie raczej średnio.

- Koza, myślałam o kozie, ale chyba masz rację, że to bardziej owca, ma podobne włosy do owcy. - Nie były to zwierzęta, które jakoś szczególnie ją interesowały, ale faktycznie dało się zauważyć podobieństwo.

- Tylko cicho, jeszcze ktoś nas usłyszy, wyglądanie jak owca to nie jest chyba powód do radości... - Próbowała szeptać, bo nie chciała, żeby ktoś zwrócił na nich uwagę, szczególnie, że po prostu stwierdzili fakt, ale mógł być on dla niektórych dość niewygodny, sama chyba nie chciałaby, aby ktoś ją porównał do owcy podczas takiej uroczystości, pewnie zrobiłoby się jej przykro.

- ale kwiatki ma ładne, owca pewnie by je zjadła... - Nie, żeby znała się na roślinach, z tej odległości była jednak w stanie dostrzec, że bukiet był dość spory, nie do końca wiedziała, co się na niego składało, ale był kolorowy, to chyba dobrze? No, Yaxleyówna zdecydowanie nie była specjalistką od wesel, ale próbowała wypowiadać się jak fachowiec.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
17.06.2025, 02:08  ✶  
Oczywiście, że byli profesjonalni we wszystkim, czego się dotykali. W piciu nie mogło być inaczej. Wielu ludzi na ich miejscu już dawno by padło albo chociażby zaliczyło glebę, natomiast oni nadal stali. W oczach Ambroisa, robili to dosyć dumnie. Niczym niepokonani zwycięzcy wieczoru, choć cholera wiedziała, z kim rywalizowali i o jaką stawkę. Najważniejsze, że nadal byli w grze.
Zresztą, wyglądało na to, że wieczór miał się dopiero rozpocząć. Nie bez powodu trafili właśnie w to miejsce. Przywiodło ich tu przeznaczenie. Z pewnością nie chodziło o nic innego. W tym wypadku ścieżki losu były wyjątkowo zbadane. Wszystkie prowadziły do wnętrza budynku.
- Albo jak stoi - musiał to powiedzieć, prawda? - Chyba oboje wolimy tę wersję - no, musiał, po prostu musiał.
Szczególnie robiąc przy tym bardzo wymowną minę: unosząc brwi i posyłając dziewczynie dosyć bezczelne spojrzenie, które w jego własnej głowie wyglądało szelmowsko i zaczepnie. Natomiast w rzeczywistości? Chyba lepiej, że nie odbijał się przy tym w żadnym lusterku ani w witrynie. Lepiej dla niego było, że się nie widział, nawet jeśli nie miał takiej świadomości.
Zresztą, zamiast skupiać się na sobie, słysząc odpowiedź Yaxleyówny, odruchowo zaczął rozglądać się po najbliższej okolicy. Czy to za zwierzęciem, czy to za jakąś niezbyt podejrzanie porzuconą butelką alkoholu - tego nie wiedział. Najważniejsze, że to i to brzmiało obecnie równie dobrze (i prawdopodobnie). Nie byłby to zresztą pierwszy raz, gdy wrócili do domu z jednym albo drugim, albo oboma na raz, czyż nie?
Butelka ognistej i na wpół martwa sowa o wyłupiastych oczach. Już kiedyś zaliczyli coś podobnego. Whisky nie dotrwała do rana. Zwierzę? Cóż, przeżyło swoje. Stało się częścią pakietu wchodzącego w skład nadmorskiego domu, mieszkając na strychu przez blisko trzy lata. Przez ten cały czas uparcie usiłując konkurować z jastrzębiem, ale wciąż mając głęboko w dupie dostarczanie jakichkolwiek przesyłek. No cóż, przynajmniej chyba względnie szczęśliwie wyzionęło ducha.
- Zabierzemy wszystko, co stanie nam na drodze - przytaknął bez wahania, nie zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę może to oznaczać.
W obecnym stanie naprawdę zgodziłby się na wszystko. No, może poza koniem. Na konie nigdy nie miało być miejsca. Nie teraz. Nie kiedykolwiek. Cała reszta? Mogli ją mieć. Swobodnie. W tym momencie to chyba nawet nie byłaby świadoma kradzież, bardziej przywłaszczenie? Przysposobienie? Coś w tym rodzaju? Poza tym, to miał być już nie ich problem. Przynajmniej nie teraźniejszych ich. Ci nie musieli być mądrzy ani przezorni. Szczególnie, że i tak nie mieli pamiętać zbyt wiele. Jeżeli cokolwiek.
- Serio? A to twoje mumbo jumbo? Ten detektor czy co to jest? To nie działa na takiej zasadzie? - Prawdę mówiąc, sam był tego dosyć mocno ciekawy, szczególnie, że wcześniej raczej tylko liznęli ten temat. - Nie mówi ci, co i jak, i gdzie? No, wiesz, ten jest jasnowidzem, ale zawsze, kurwa, kłamie, wizje tego to tak naprawdę schizofrenia i efekt grzybów, a ten może na dar, ale ewidentnie w nim ssie? - Nie wiedzieć, czemu, w obecnym momencie dosyć łatwo przychodziło mu założenie, że talenty Riny obejmowały to naturalne wykrywanie kłamstw i prób wykrzywiania rzeczy.
Nawet, jeśli jednocześnie udało mu się ją wkręcić w to, że poza byciem widmowidzem, potrafił też swobodnie sięgać w przyszłość. Ba, że był w tym prawdziwym ekspertem. Choć tak po prawdzie, nie mógł być dalej od tego. Jeszcze jakiś czas wcześniej naprawdę srogo gardził tą częścią siebie. W dalszym ciągu, Geraldine była jedną z nielicznych bliskich mu osób, które wiedziały, co się dzieje.
- Możesz pytać. Masz... ...przepustkę... ...złoty bilet... ...czy coś. To znaczy - zmrużył oczy, starając się znaleźć właściwe określenie; takie, które nie brzmiałoby równie chujowo, co rzekomy stopień wiedzy jego dziewczyny. - Jeśli masz takie życzenie, wal. Tylko mnie nie magluj, okay? No, także ten - wzruszył ramionami.
Prawdę mówiąc, będąc w tym stanie, prawdopodobnie nie miałby najmniejszych oporów przed tym, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie tylko skierowałby do niego Geraldine. Ewidentnie wliczając także te dotyczące przyszłości, o której być może w rzeczywistości nie miał najmniejszego pojęcia, jednak to nijak nie przeszkadzało mu w tym, aby wmawiać dziewczynie, że jest inaczej.
Podobał mu się wyraz twarzy Yaxleyówny, gdy to wszystko mówił. Zdecydowanie bawił go błysk w jej oczach, ułożenie warg, sposób, w jaki marszczyła czubek nosa, śląc mu takie spojrzenia, że nie miał nawet najmniejszych wątpliwości, że dla niej naprawdę to, co opuszczało jego usta w formie twórczego bełkotu brzmiało bardzo wiarygodnie.
W tym momencie nie myślał o konieczności naprostowania faktów. Ależ zdecydowanie nie. Zresztą wcale jej nie okłamywał. No, przynajmniej nie świadomie. Był równie pijany, co ona. Po prawdzie, nie miał pojęcia, jakim cudem jeszcze nadal trzyma się na nogach, choć nad tym też jakoś specjalnie się nie zastanawiał. W jego własnej głowie cała ta sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Zdecydowanie był w wyjątkowo dobrym humorze. Już nie wyśmienitym a szczerze zajebistym. Nie był w nim od wielu tygodni. Nie, miesięcy. Może nawet lat. Trudno byłoby mu to tak właściwie stwierdzić. Szczególnie, że na trzeźwo wcale nie palił się do takich analiz, natomiast po pijaku wszystko zawsze wyglądało znacznie barwniej i było lepsze.
Szczególnie, że sam z siebie nie miał tendencji do zbyt często uciekania w alkohol, gdy wszystko zaczynało spektakularnie się sypać. Zwykł wtedy palić, nie zachlewać mordę. Procenty zazwyczaj działały na niego tym bardziej rozluźniająco, że sięgał po nie już z odpowiednim nastawieniem. Wiązał je na ogół ze szczęśliwymi wydarzeniami. Nawet wtedy, gdy miał świadomość, że rano zdecydowanie pożałuje ich spożywania.
Czyli na przykład nieodmiennie wtedy, kiedy razem z Geraldine odwiedzali jej rodzinną Snowdonię. To było jedno z nielicznych miejsc, w których naprawdę potrafił w wyjątkowo szybki i niezrozumiale nieświadomy sposób schlać się tak bardzo, że do sypialni docierał niemal na czterech, ledwo w pionie. A miał mocny łeb, naprawdę mocny. Mało kto był w stanie przebić go w piciu. Tymczasem tam? Tam to zdarzało się dosyć regularnie.
Tak właściwie, jeśli miałby wymienić trzy ostatnie sytuacje, kiedy był w stanie podobnym do tego teraz, dwie z nich zdecydowanie tyczyłyby się picia z niedoszłym teściem. Natomiast jedna, no cóż, tą jedną dodatkową dosyć skutecznie wypierał ze swojej pamięci. Nie mógł powiedzieć, że całkowicie o niej zapomniał, ale nawet przed samym sobą udawał, że dokładnie tak to wygląda.
Dokładnie tak jak przez długi czas usiłował wmawiać sobie, że zupełnie nie brakuje mu tego, w jaki sposób niegdyś wyglądało jego życie. Że nie tęskni za tamtymi ludźmi, że w ten sposób jest lepiej, że cokolwiek zrobił, postąpił słusznie. To...
...to działało. Tak. W pewnym sensie. Powierzchownie. Bardzo, ale to bardzo złudnie. Całe szczęście, nie musiał już dłużej o tym myśleć, przynajmniej nie w taki sposób, w jaki robił to jeszcze tydzień wcześniej. Wszystko zaczynało wracać na swoje właściwe tory, nawet jeśli teraz oboje z Geraldine zataczali się tak bardzo, że zatracili wszelkie zdolności wyznaczania linii prostej swojej wędrówki przez salę.
To natomiast mogłoby być dosyć podstępne, gdyby tylko którekolwiek z nich tak naprawdę postanowiło zwracać na to uwagę. Gdyby chociaż raz z ust Riny padło jakiekolwiek wspomnienie, że chyba powinni trzymać się trochę bardziej prosto i uważać na wykonywane kroki, najpewniej już dawno znaleźliby się na podłodze. Bowiem pierwszą zasadą poruszania się w tym stanie było to, żeby nie uświadamiać go sobie na głos. Dopóki tego nie robili, dopóty było dobrze.
Na tyle, że nie miał niemal żadnych granic, jakichkolwiek wewnętrznych refleksji nad tym, co robi i jak to może wyglądać z zewnątrz. Nie to, aby na co dzień jakoś głęboko się tym przejmował, ale teraz było to jeszcze bardziej naturalne. I prawdopodobnie dużo wyraźniej dostrzegalne.
Chociażby w sposobie, w jakim nie tylko wędrował przez parkiet czy naprzemiennie pociągał z butelki, ale także w tym, co przyszło mu do głowy i czym niemal odruchowo podzielił się z Geraldine na głos, kiedy panna młoda pojawiła się na horyzoncie.
- Będzie beeeczeć? To chyba dobrze? - Mimo wszystko zniżył głos, chociaż jednocześnie parsknął przy tym pod nosem. - Nie znam się na mugolskiej modzie. Ślubnej zresztą też nie, ale ta... ...kwiatki ma trafione. Baaardzo wymoooowne - przełknął łyczek alkoholu, kiwając przy tym głową.
Tak. Z nich obojga wychooodzili teraz fachooowcy. Beez wątpienia.
- Masz te swoje urocze stworzenie, nie zabierajmy go do domu - nie darowałby sobie, gdyby tego nie powiedział, chociaż tak po prawdzie, po stokroć wolałby wrócić do domu z prawdziwą kozą albo owcą, aniżeli musieć chwalić gniazdo na głowie panny młodej.
A na to chyba właśnie się zanosiło, ponieważ na sali nastąpiło jeszcze większe poruszenie niż wcześniej. Ludzie, którzy dotychczas byli rozrzuceni po całym pomieszczeniu, nagle zaczęli ustawiać się w coś na kształt okręgu z pustym środkiem, w którym znalazła się młoda para. Od strony czegoś, co z dużym prawdopodobieństwem było drzwiami do kuchni albo na zaplecze, doszedł stukot kieliszków. Zbyt głośny, aby mogło chodzić wyłącznie o kilka zamówionych drinków.
Nie, nie. Niespełna minutę później wyłonił się stamtąd korowód kelnerów i kelnerek. Każde z tacą ze szkłem wypełnionym musującym trunkiem, najpewniej szampanem, z malinką w środku. Pracownicy tego miejsca zaczęli rozdawać kieliszki, jednocześnie dyskretnie sugerując gościom ustawienie. Do uszu Greengrassa dotarły zaś te dwa niezbyt magiczne słowa: indywidualne życzenia. Zanim jednak zdążył zrobić coś więcej niż tylko posłać Yaxleyównie spojrzenie, rozpoczął się drugi akt przedstawienia. Młodzi ruszyli po wewnętrznej części kręgu. W dodatku ktoś obok zdecydowanie chrząknął, prawdopodobnie próbując niezbyt dyskretnie dać do zrozumienia, że i on, i Geraldine powinni przesunąć się tak, aby móc stuknąć się z parą kieliszkami i wymienić choćby pół zdania. W końcu to nie tak, że się tu wjebali, czyż nie?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
17.06.2025, 19:33  ✶  

Lata doświadczenia robiły swoje, czyż nie? Nie dało się ukryć, że akurat w tej dziedzinie byli prawdziwymi ekspertami, mało kto potrafił im dorównać. Była niemalże pewna tego, że gdyby odbyły się jakieś zawody w spożywaniu trunków wysokoprocentowych to znaleźliby się na szczycie, no, ona nieco niżej niż Ambroise, ale tak, to na pewno by się wydarzyło.

Czy był to powód do dumy? Może nie do końca, ale z drugiej strony to kolejna rzecz, w której się spełniali, nie było więc sensu zastanawiać się nad tym, czy faktycznie powinni się szczycić tym drobnym zwycięstwem. Najważniejsze, że się przy tym wyśmienicie bawili, udało im się nieco odprężyć i odetchnąć od tego wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło. Niby nic, ale jednak czuła, że tego potrzebowali, chociaż chwili zapomnienia.

Przewróciła oczami słysząc jego słowa, oczywiście, że sobie nie odpuścił tego komentarza, powinna się tego po nim spodziewać, czyż nie. Na całe szczęście przewróciła tylko oczami, bo bardzo blisko było tego, że sama by się przewróciła przy okazji, bo nieco straciła równowagę, dość szybko jednak ją złapała. Uratowana.

- Może wszystko nie, bezpieczniej jednak nie obudzić się z błotoryjem w łóżku. - Z tego, co wiedziała dosyć sporo mieszkało ich w okolicy, mogli trafić na jednego z nich w drodze powrotnej i nie była pewna, czy najlepszym pomysłem byłoby zabranie takiego stworzenia ze sobą. Nie sądziła, że spodobałaby się mu ewentualna zmiana otoczenia, a aktualnie też nie była stuprocentowo pewna, czy poradziłaby sobie w starciu z czymś takim. Jasne, łowcą było się całe życie, ale pijany łowca... to człowiek zupełnie innego kalibru. Miała świadomość, że podczas polowań Artemis czasem działy się cuda i wolałaby tego nie powtarzać, nie w momencie w którym zależało jej na tym, aby razem dotrwali do poranka.

- Rozróżniam, tak, to jest taki super zmysły łowcy, który wyczuwa wszystko. - Oczywiście, że była dumna z tej swojej wspaniałej umiejętności, nie zamierzała tego ukrywać, mało kto bowiem mógł się poszczycić podobnymi zdolnościami. Wszystko to zasługa krwi Yaxleyów, która płynęła w jej żyłach. - Ja sama średnio wiem, czym się między sobą różnicie, w sensie muszą być jakieś rzeczy, które was charakteryzują, ale trochę się gubię w tym kto grzebie w przyszłości, kto w przeszłości, a kto w teraźniejszości i co jest kłamstwem, a co prawdą. - Tak naprawdę w tej sytuacji była w stanie uwierzyć we wszystko, nie do końca rozróżniała to, czym się zajmował który z widzów. Nigdy nie zagłębiała się szczególnie w te umiejętności związane z trzecim okiem.

- No, każdy śmierdzi inaczej. - Tak chyba było to najprościej określić. Sama nie do końca wiedziała, jak to działało, ale działało i to chyba było dla niej aktualnie najbardziej istotne. Jej rodzina walczyła z bestiami od wielu pokoleń, wykształcili w sobie tę śmieszną umiejętność, która pozwalała im zauważać niuanse i szczegóły, których inni nie widzieli na pierwszy rzut oka.

- Spoko, jak coś wymyślę, to będę pytać, póki co nie myślę, więc nie musisz się obawiać. - Już dawno przestała to robić, teraz raczej reagowała na to, co przynosił im los, a tak się składało, że nie było najgorzej, bo zaoferował im chyba całkiem niezłą zabawę i darmowy alkohol, niczego więcej nie potrzebowali do szczęścia.

- Chyba nie, nie powinna beczeć podczas takiej okazji? Nie wydaje Ci się? - Popatrzyła na Greengrassa mrużąc oczy. To miał być jej szczęśliwy dzień, czy coś. Nie złapała jego aluzji, odniesienia do tej nieszczęsnej owcy, o której jeszcze chwilę wcześniej rozmawiali mimo tego, w jaki sposób to powiedział.

- Nie jest urocze, nie chcę takiego zwierzątka, wolałabym coś bardziej unikatowego. - Na co im owca, czy tam baba w sukience z włosami przypominającymi zwierzę. Zdecydowanie to nie było to, czego szukała.

- Po co nam mugol w domu? - Znaczy jasne, na pewno znaleźliby dla niej jakieś zastosowanie, ale w tej chwili chyba nie umiała go znaleźć.

Rozpoczęło się jakieś zamieszanie. Ktoś wsadził jej kieliszek w rękę, nie spodziewała się tego, więc uniosła głowę marszcząc się przy tym. Nie wyglądała jakby rozumiała, co się wokół niej dzieje, ale chyba nie była jedyna. Roise również wydawał się być nieco zagubiony. Po chwili ktoś przesunął ich w ten krąg. Nie spodziewała się, że będą musieli dokonywać jakichś interakcji z parą młodą... Cóż, to mogło zakończyć się różnie. Kiwała się to w przód to w tył próbując zebrać myśli, ale nic konkretnego jej się nie nasuwało. Życzenia? Nie była w nich najlepsza. - Ja stukam, a Ty mówisz. - Powiedziała do Roisa tak, żeby przypadkiem nie próbował się wykręcić, tak zamierzała stukać w ten nieszczęsny kieliszek, żeby nie powiedzieć czegoś, co nie było na miejscu, a wiadomo Yaxleyówna miała tendencje do paplania rzeczy, które nigdy nie powinny być rzucone na głos.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
18.06.2025, 01:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.06.2025, 01:15 przez Ambroise Greengrass.)  
Nie powiedziała tego, prawda? A już zdecydowanie nie w takim tonie. Nie rzuciła tymi słowami. To musiało być przesłyszenie spowodowane wypitym alkoholem i szumem krwi w uszach, tak? Dlaczego więc był cholernie pewien, że Geraldine rzeczywiście stwierdziła, że nie chcieliby obudzić się z żadnymi błotoryjami w jednym łóżku? Może dlatego, że wpatrywał się w nią, gdy to mówiła. Widział jak porusza ustami. Może obraz trochę rozmazywał mu się przed oczami, ale to były fakty. Fakty.
- Bez wątpienia - stwierdził zadziwiająco poważnie jak na to, że wewnątrz zaśmiał się w naprawdę srogi i niekontrolowany sposób. - No, no, Moufette, dogadasz się z lokalnymi lowelasami - no, ale ponownie: bywały takie teksty, jakich Roise zwyczajnie nie był w stanie sobie poskąpić, nawet jeśli usiłował być poważny.
Nie mógłby sobie tego darować. Nie, kiedy jego dziewczyna z taką bezwiedną lekkością wypowiedziała to konkretne zdanie, dodatkowo formułując wypowiedź w taki sposób, który aż prosił się o jeden jedyny adekwatny komentarz.
Co zabawniejsze, gdy tak na nią patrzył, miał wrażenie, że zupełnie nie zauważyła, co tak właściwie opuściło jej usta. Nie zwróciła uwagi na ten drugi, ukryty przekaz, toteż postanowił wykorzystać to na korzyść własnej rozrywki. W końcu nie raz, nie dwa przerzucali się słówkami, czyż nie? Niby nie liczyli punktów, ale jeden - zero.
- Gdybym cię nie znał, zastanawiałbym się, co dokładnie masz na myśli i czy zamierzasz z nimi konkurować, bo wtedy mogłoby być ciekawie - w tym momencie nie miał najmniejszych oporów przed tym, aby posłać wymowne spojrzenie w kierunku Geraldine, po czym kląsnąć językiem.
Mhm. Bowiem liczba ładnych dziewcząt na ogół była ograniczona. Chcąc nie chcąc, ktoś pewnie miał obudzić się jutro w towarzystwie niechcianej osoby, z tym niezbyt upragnionym widokiem i kacem, również moralnym. Jedyna nadzieja pozostawała w tym, że ludzie na ogół mieli bardzo różne standardy.
Na przykład taki Romulus, dajmy na to. On z pewnością nie był aż tak wybredny. Liczyły się głównie duże uda i jeszcze większe cycki, niekoniecznie pozostałe cechy panny. Na dowód Ambroise mógł sięgnąć po Britney, Brittany czy tam Bettany. No, może nie była nieurodziwa, ale w gruncie rzeczy był z niej kawał błotoryja.
- I co tak właściwie łapie się dla ciebie w tę brutalną definicję braku urody, hm - rzucił gładko.
Tym razem już nie potrafił być poważny. Nie. Zamiast tego błysnął zębami w uśmiechu, ale jednocześnie kiwnął też głową. Bez wątpienia zgadzał się z tym przykładem.
Tak, zdecydowanie nie chcieliby obudzić się z żadnymi błotoryjami. Tak, teoretycznie pewnie było ich całkiem sporo w najbliższej okolicy, ponieważ w przypadku brytyjskich regionów wiejskich, stereotyp pięknej, atrakcyjnej dziewczyny z gospodarstwa raczej szedł się gonić. I tak, już ustalili, że żadne z nich nie jest zainteresowane graniem na trójkącie. A już zwłaszcza takim, który uwzględniałby poranny szok na widok czyjejś facjaty. Ale to wciąż miało prawo go bawić, nie? I bawiło.
Nie zamierzali kończyć wieczoru w ten sposób. Nawet, jeśli naprawdę mocno popłynęliby z prądem, groził im co najwyżej drugi psidwak sprowadzony cholera wie, skąd i wsadzony do prowizorycznego legowiska u podnóża łóżka. Ewentualnie do wanny, gdyby uznali to za doskonały pomysł.
W takim wypadku rzeczywiście nie pogardziłby prekognitywnymi zdolnościami, żeby przewidzieć rozwój nocy. Chociaż i bez tego wiedział, że miało być zabawnie. W towarzystwie Geraldine zawsze było.
- Jasnowidz widzi do przodu. Widmowidz widzi w tył. A aurowidz widzi skoki w boki i takie tam sprawy. To tak pokrótce - wyjaśnił, nie czując potrzeby zbyt mocnego zagłębiania się w temat tego, czym więcej charakteryzowały się te grupy.
I to z pewnością nie dlatego, że w tym momencie jego język miał tendencję do niekontrolowanego plątania się co drugie zdanie. Nie, nie, wcale nie. Po prostu nie chciał zanudzać Riny żadnymi poważnymi wykładami na tematy, które odciagałyby ich od tego, po co tu przybyli.
Czyli od dobrej zabawy. I picia. Przede wszystkim tych dwóch rzeczy. To było ich główne zadanie na ten wieczór. Natomiast w jego odbiorze, no cóż...
...Ambroise mógł być mniej więcej pogodzony z tą częścią swojej natury. Z jedną z nielicznych rzeczy, o których mógł śmiało powiedzieć, że  dostał po matce. No, może nie tak zupełnie za nic, ale bez wątpienia miał to po niej. Jednakże nie uważał, aby dyskusje o tych zdolnościach należały do tematów mogących zrobić im wieczór. Z pewnością nie lepiej od tego, co tu zastali. Stanie i gadanie było zatem niewskazane.
No, może profetyczne wizje jasnowidzów bywały czymś całkiem zabawnym. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzili prekognici o tak dużym przeroście ego, że otwierały im się oba trzecie oczy na raz. To bywało śmieszne i Roise zdecydowanie mógłby rzucić paroma anegdotami w tym zakresie. Jedną całkiem na bieżąco, mającą miejsce jeszcze w sierpniu. Dokładnie tak samo jak w przypadku kilku interakcji, jakie miał z aurowidzami w oderwany sposób interpretującymi to, co widzą.
Ale wciąż nie był na tyle pijany, żeby zacząć przywoływać własne doświadczenia, które rzadko kiedy należały do lekkich i przyjemnych. Chociaż tak po prawdzie, nie zawsze były zupełnie chujowe. Z pewnością, gdyby mocniej pomyślał na ten temat, mógłby wyciągnąć parę śmieszniejszych sytuacji. Tyle tylko, że postanowił tego nie robić, bo mieli zdecydowanie lepsze plany.
- A co do tego ostatniego, chyba nikt? Albo właśnie każdy? - wzruszył ramionami, marszcząc przy tym brwi, bo to drugie miało pewien sens.
Poniekąd każdy widział teraźniejszość. Nie trzeba było mieć specjalnych umiejętności, żeby orientować się w tu i teraz. No, chyba że było się pijanym, wtedy to wszystko było już dużo bardziej skomplikowane. Całe szczęście, oni jeszcze nie byli skrajnie ululani, prawda? Z pewnością doskonale ogarniali otoczenie. W końcu prowadzili naprawdę sensowne rozmowy. Poruszali głębokie tematy i tak dalej. No, byli niemal trzeźwi. Lekko podchmieleni, ale nie nachlani. Musieli to czym prędzej naprawić.
- Cholera wie, czy nie ominął mnie jakiś manual, bo Pippa postanowiła wyjebać z kraju, ale mniej więcej tak to wygląda, nie? Przyszłość, przeszłość i ci z aurami, którzy pierdolą coś o tym, że twoja aura ma kolor krwi, uuu, jesteś zjebany i uważają się za ekspertów od ludzkiej psychiki. Cieszmy się, że Romek tym nie dysponuje. Mielibyśmy przejebane - orzekł z miną człowieka, który doskonale wiedział, o czym mówi i wypowiadał się z naprawdę olbrzymim sensem.
Pokiwał głową, zamierzając zakończyć temat w tym oto momencie, ale wtedy jego dziewczyna postanowiła wypowiedzieć to konkretne zdanie. No, kurwa, niedoczekanie, żeby puścił je mimo uszu.
- Śmierdzi? - Powtórzył tuż po Geraldine, jak najbardziej celowo wkładając w to całe teatralne oburzenie, na które było go teraz stać. - No, chyba ty, wypraszam sobie. Pamiętam o tym, żeby regularnie się myć. Ja nie śmierdzę, ja pachnę - wydał z siebie znaczące prychnięcie, ostentacyjnie unosząc wzrok i wywracając oczami, co nie było zbyt dobrym pomysłem.
Gdy to zrobił, momentalnie zaczęło robić mu się ciemniej przed oczami a świat postanowił zacząć szybciej się kręcić. Ambroise ledwo nadążał za tymi wszystkimi obrotami.
- Nie obawiam się - odparł, całkiem zgrabnie pomijając ewentualną konieczność tego, że już nie, już tego nie robił, bo w tym momencie zdawał sobie sprawę z tego, że Geraldine wiedziała na długo przed nim.
Zmrużył oczy. Zdawała sobie sprawę z tego, na co się pisała. Zdecydowanie. To było niesłychane. No, naprawdę. Szczególnie, że nawet się o tym nie zająknęła, podczas gdy latami żyli razem. Co prawda, on też tego nie zrobił, więc było raczej kwita, ale teraz chyba należało, by to nadrobili. Mogła mu zadawać te pytania.
- No, tak, kiedy coś wymyślisz - kiwnął głową - daj mi znać - bowiem zdecydowanie nie było potrzeby, żeby się oszukiwać i ta lawina pytań miała zaistnieć, pewnie prędzej niż później, nawet jeśli nie dzisiejszego wieczoru.
W istocie, ten wieczór mieli już trochę... ...zapchany. I bardzo, ale to bardzo owcny. Tak, dokładnie tak. Owcny.
- Bo ja wiem? - Odpowiedział dokładnie tym samym spojrzeniem.
No, przynajmniej w jego własnym mniemaniu, bowiem nie dało się ukryć (choć chyba nadal usiłował wyglądać niczego sobie, żeby nie wzbudzać podejrzeń w ludziach dookoła nich), że alkohol dosyć mocno krzyżował mu szyki i wpływał na robienie coraz to dziwniejszych wyrazów twarzy. Równie dobrze mógł teraz wyglądać, jakby rozważał, czy zaraz nie padnie pod stół.
- To nie tak, że na ogół się rozklejają? - Wbił spojrzenie w pannę młodą, oceniając jej stan emocjonalny, po czym ponownie przeniósł wzrok na Yaxleyównę.
Nigdy jakoś specjalnie nie zwracał uwagi na to, jak wyglądają statystyki, ale chyba na każdym ślubie ktoś płakał. Z radości albo z żalu. Powody bywały różne. Zazwyczaj nie czuł potrzeby, aby w nie wnikać. Z drugiej strony, nigdy aż tak bardzo nie spoufalał się też z obcymi mugolami. Zdecydowanie nie był typem ich miłośników. Jasne, pomagał im podczas pożarów Londynu i tak dalej, ale zdecydowanie nie zrobiłby z ich domu mugolskiej ochronki.
- Nie wiem? - Tak właściwie, słysząc takie pytanie, mimowolnie zmrużył oczy, całkiem poważnie usiłując znaleźć odpowiedź.
Tyle tylko, że taka chyba nie istniała. Po co mieliby sprowadzać sobie mugola do domu? Zwłaszcza, kiedy już zdążyli ustalić, że nie chcą budzić się z błotoryjami a ta konkretna para młodych bez wątpienia nie była zbyt atrakcyjna? Nawet po kilku głębszych, więc co dopiero na trzeźwo.
- Dla beeeki? - Stwierdził wreszcie, choć nie do końca był przekonany, że to jest ta zupełnie właściwa odpowiedź, ale przynajmniej sam się tym rozbawił.
Tak, wzięcie jakiegoś mugola do domu mogłoby być czymś, co zrobiliby co najwyżej dla hecy, ewentualnie bo tak. Raczej nie miałaby przyświecać temu żadna głębsza idea. Przynajmniej nie w przypadku Ambroisa, bowiem dosyć jasne było to, że z ich dwójki, Geraldine była nieco bardziej postępowa. On sam natomiast niespecjalnie lubił mugoli.
Nie to, żeby mu jakkolwiek przeszkadzali. W gruncie rzeczy miał na nich głęboko wywalone. Po prostu istnieli gdzieś na peryferiach jego świata, a więc także na samym skraju świadomości Greengrassa. Ot, żyli. I dopóki nie próbowali osiągać niczego, co nie należało do nich, dopóty mogli funkcjonować dokładnie tak jak chcieliby to robić.
Problem pojawiał się dopiero wtedy, kiedy oczekiwali jakichś specjalnych benefitów. Parytetów, dodatkowych szans, lżejszego traktowania. Kiedy byli pokrzywdzeni przez to, że mieli gorszy start, bo urodzili się bez magii. Albo byli pokrzywdzeni przez to, że mieli gorsze warunki do nauki czarów, bo ich rodzice byli niemagiczni, nawet jeśli oni sami posiadali czarodziejskie zdolności. Lub bla, bla, bla, bla, byli pokrzywdzeni, ale jednocześnie byli równi i tacy sami, blabla, bla, więc należało im się więcej. Oczywiście, z tej równości. Tak, tak...
...i tak czy siak, otworzył usta, żeby dodać coś w tym temacie, jednak nie zdążył. Sekundę później bowiem wydarzyło się coś niedopuszczalnego. Przesunięto ich. Fizycznie. Ktoś dotknął jego łokcia (jego!) i przepchnął ich w stronę kręgu, w którym czekała para młoda. Ktoś, któryś z kelnerów wsadził kieliszek w rękę jego towarzyszki. Później w jego własną.
W pierwszej chwili, Ambroise zrobił minę człowieka, który właśnie został zaproszony do udziału w rytuale wywoływania duchów i sam nie wiedział, czy mu to odpowiada. W kolejnej, bujając się na nogach i ledwie trzymając kieliszek w dłoni, spojrzał z rozbawionym błyskiem w oczach na Geraldine, choć cały świat wirował mu przed oczami. Tak, jakby znajdowali na karuzeli.
- Interakcja - mruknął, próbując nie upaść, co szło mu zaskakująco dobrze jak na człowieka, który ledwo trzymał się w pionie. - Z młodą parą... ...och, przecudnie... ...wręcz wyśmienicie - no, tak, bo przecież dokładnie tego potrzebowali, czyż nie?
Nie zareagował od razu, po prostu uniósł brew, po czym zamrugał, próbując złapać ostrość. Wrócił spojrzeniem do pary młodej. Jedno z nich chyba też mrugnęło w jego stronę. Albo to były tiki nerwowe. Trudno powiedzieć. Zwłaszcza w jego stanie.
To był naprawdę dobry tekst. Musiał to przyznać. Nawet, jeśli jego dziewczyna właśnie wrobiła go w coś, czego raczej nie powinien robić. Chociaż z drugiej strony...
...co mogło pójść nie tak?
- Zamiana roli? No w porządku, mogę to dla ciebie zrobić - mruknął wymownie, bo przecież był dobrym mówcą, ale zdecydowanie doskonale też pukał, czyż nie?
Kiwając się lekko (raz w prawo, raz w lewo; bardziej z konieczności utrzymania pionu niż do muzyki, która zresztą ucichła cholera wie, kiedy) obrócił się w stronę nowożeńców. Byli blisko, ale jeszcze nie tuż obok.
Przysunął się nieznacznie do Geraldine. Trochę bardziej, jeśli to w ogóle było mozliwe. Tak, jakby potrzebował podpory, bo myślenie zużywało całą jego koncentrację, choć w jego mniemaniu to ona chwiała się jak młoda topola na wietrze.
Bo z nim? Nie było z nim jeszcze zupełnie najgorzej. Nie tak, że jeśli ktokolwiek zadałby mu pytanie o imię i nazwisko, zupełnie by się pogubił. Natomiast, gdyby miał odpowiedzieć, gdzie się znajduje, cóż, prawdopodobnie mrugnąłby porozumiewawczo i powiedział w twoim zajebistym towarzystwie niezależnie od tego, kto by pytał. Czyli mógł mówić. Z pewnością.
Naturalnie, kompletnie nie wiedział, co się właśnie dzieje, ale był absolutnie przekonany, że wszystko przebiega dokładnie tak, jak zaplanowali, skoro zostali włączeni w kolejny etap celebracji. Widział podwójnie, ale i tak był niemal pewien, że panna młoda to ta owca w białym a pan młody to ten przy niej.
Uniósł kieliszek. Chyba trochę zbyt gwałtownie, bo chlapnęło. Na but. Cudzy. Udawał, że tego nie zauważył. Plan był prosty: wyglądać jak ludzie, którzy zostali zaproszeni.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
18.06.2025, 20:41  ✶  

Nie spodziewała się, że Ambroise zrozumie to w ten sposób. Cóż, tak, czy siak było w tej jej złotej myśli sporo prawdy, bez względu na to gdzie zawędrował jego bystry umysł. Powinna się spodziewać, że pojęcie błotoryj będzie dla niego obce, od zawsze był ignorantem, jeśli chodzi o magiczne stworzenia, cóż bez względu na to, jak odebrał jej słowa to i tak była w tym prawda. Błotoryj jako określenie niezbyt urodziwej kobiety, nigdy nie korzystała z niego w ten sposób, ale może powinna? Zresztą nie miała w zwyczaju oceniać aparycji innych kobiet, nie było to w jej stylu, wiedziała, że nie mają na to wpływu i po prostu takie już są. Raczej należała do tej dość mocno wspierającej grupy dziewcząt, które nie oceniały innych na podstawie wyglądu, bo to nie miało większego sensu. Każda potwora znajdzie swojego amatora, czy coś, każdy błotoryj znajdzie jeszcze większego błotoryja, któremu na pewno się spodoba.

- Nie do końca o to mi chodziło... - Wypadało to sprostować, prawda? Wypadało? Sama Yaxleyówna zaczęła już się gubić w tym, o czym rozmawiali, zaczęła od zwierząt mieszkających w błocie, a skończyło się na bliskich kobietach. Nie spodziewała się, że te tematy będą leżeć tak blisko siebie, ale faktycznie wybrzmiało to z jej ust, mogło zostać odebrane różnie. Oby jej nikt nie usłyszał, bo jeszcze zaraz ktoś z gości stwierdzi, że nazywa go błotoryjem i jak nic postanowią ich stąd wyrzucić.

- Nie chodzi mi o brak urody, bo przecież każdy jakąś urodę ma? - Nie wszyscy może mieli spektakularną, ale no u każdego istniała? To jedna z tych rzeczy, które musiał mieć każdy, prawda? Geraldine zaczęła się motać i wątpić w te proste stwierdzenia, a mogła zupełnie nie poruszać tematu błotoryjów, to byłoby chyba dużo prostsze. Mina jej zrzedła, widać było, że naprawdę bardzo intensywnie próbuje w tej chwili myśleć, ale średnio jej to wychodziło.

- Błotoryj to takie zwierzę, które mieszka w błocie, jest duże i brzydkie, i jak tak o tym myślę, to faktycznie mogłeś to odebrać jako epitet wobec jakiejś nieurodziwej pannicy. - Im dłużej o tym myślała, tym większy sens w tym widziała, zdecydowanie wolała nie zmierzać dalej, bo kto wie, co jeszcze z tego wyjdzie.

Skupiła się na kolejnych słowach, które padły z ust jej chłopaka. Za dużo informacji, zdecydowanie za nim nie nadążała. Jej mózg został gdzieś daleko, bardzo daleko, nie był tutaj z nimi. Widać było to po wyrazie jej twarzy, jakby żarówka ciągle żarzyła się nad jej głową, ale nie przynosiła żadnego rozjaśnienia.

- To jakim cudem widziałeś to, co się stanie za pół godziny? - Coś tam jeszcze w miarę jej stykało, pamiętała, co powiedział przed chwilą, pewnie gdyby to zrobił jakąś godzinę wcześniej to wyparłaby to z pamięci, ale było to całkiem niedawno, to były dość świeże informacje, przetwarzała je jeszcze, to wszystko robiło się coraz bardziej skomplikowane, albo to ona nie nadążała.

- Pojebana akcja. - Nikt, a każdy to była spora różnica, trochę jej to nie grało, ale w tej chwili wolała odpuścić, nie sądziła, aby cokolwiek zostało jej w głowie po tym wieczorze z takich szczegółowych informacji, pewnie kiedyś wrócą do tej rozmowy, albo i nie? Mogło być różnie, bo była tak nawalona, że rano pewnie nie będzie pamiętała połowy tego wieczora, a może i więcej.

- Romek i bez tego jest niebezpieczny, jak wąż rzeczny... - Dodała cicho, bo faktycznie tak się jej wydawało. Romulus posiadał pewne umiejętności, które wzbudzały w niej strach, nigdy mu się do tego nie przyznała, ale uważała to całe grzebanie w głowie, czy hipnozę za naprawdę nikczemne. Zresztą miała ostatnio nie do końca przyjemne doświadczenie z mieszaniem jej w głowie, wolała unikać kolejnych takich sytuacji, nie znosiła wszystkiego, co było związane z zauroczeniem, chociaż nie wspominała o tym głośno. Nie lubiła przyznawać się do swoich słabości.

- Nie tak śmierdzi, ale zapala mi się lampka w głowie i po prostu wyczuwam, wiesz, że coś jest nie halo. - Nie do końca umiała wytłumaczyć tę umiejętność, zresztą dopiero niedawno wspomniała o niej Ambrożemu, bo to też było dziwne, ale tak już miała. Najwyraźniej każdy miał jakieś swoje nietypowe umiejętności, którymi mógł się poszczycić.


- Ona chyba powinna się cieszyć, beczeć mogą te stare baby, chyba? - Yaxleyówna nie była specjalistką od ślubów, zdecydowanie to nie był jej konik. Bywała na nich oczywiście, gdy ktoś z śmietanki towarzyskiej zaprosił jej rodzinę na podobne wydarzenie, tyle, że była raczej zainteresowana innymi rzeczami podczas takich uroczystości, na przykład zawartością baru, to tam można było ją przede wszystkim spotkać, a nie obserwującą gości. To nieszczególnie interesowało pannę Yaxley, chociaż ostatnio, gdy była z Erikiem na weselu u Blacków to przyjęcie przejęły kapibary, to było całkiem zabawne, chociaż dla niektórych raczej skandaliczne. Wolała nie myśleć o tym, co spotkało Perseusa po tym, jak jego wesele stało się taką komedią, Blackowie nie byli szczególnie tolerancyjni, na pewno nie docenili tego żartu.

- Chciałbyś mieć błazna mugola? - Spojrzała na swojego chłopaka bardzo poważnie. W sumie to nie było takie głupie, mógłby ich zabawiać i zapewniać rozrywkę, na pewno ktoś wcześniej już zrobił coś takiego, z drugiej strony to była kolejna gęba do wykarmienia, nie, chyba nie chciałaby mieć swojego własnego mugola, wolała konie, psy i może hipogryfa? Chętnie nauczyłaby się na takim latać.

Poklepała Ambroisa po ramieniu, chcąc w ten sposób dodać mu otuchy. Zwaliła to na niego, przecież nie mogło być inaczej, z ich dwójki to on bardziej nadawał się do interakcji z ludźmi, ona nawet jak próbowała być miła, to robiła te swoje miny, które mogły powodować, że wydawała się być wiecznie wkurwiona, mimo, że wcale nie była.

- Mówiłam o stukaniu, w kieliszek, a nie o pukaniu... - Najwyraźniej musiała nieco sprostować to, co padło z jej ust. Oczywiście, że Roise myślał tylko o jednym, tylko, że teraz naprawdę znajdowali się w podbramkowej sytuacji, musieli jakoś ją dźwignąć, w sumie radzili sobie z dużo większymi problemami, na pewno jakoś ogarną jedną parę młodą, to nie powinno być nic trudnego.

Skoro Roise się jeszcze bardziej do niej przysunął, zrobiła to samo. Chyba najlepiej byłoby gdyby faktycznie trzymali się razem, co z tego, że wyglądali przy tym pokracznie i razem chwiali się jeszcze bardziej niż osobno? Byli swoim oparciem... ta jasne. Jeszcze chwila, moment i będą mieli to z głowy, tego się trzymała, no i jeszcze Greengrassa, chociaż to nieco komplikowało sprawę. Para młoda powoli przesuwała się od człowieka do człowieka, od pary do pary, jeszcze chwila i w końcu dotrze do nich. Nie zauważyła tego, że Ambroise oblał kogoś szampanem, była za bardzo zaaferowana zbliżającym się nieszczęściem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
19.06.2025, 14:42  ✶  
Tak po prawdzie, Ambroise nie miał nawet najmniejszych skrupułów, jeśli chodziło o wiele rzeczy. Zaprzątanie sobie głowy kwestiami związanymi z magiczną fauną zdecydowanie zaliczało się do tej listy. Po prostu nie czuł potrzeby, aby cokolwiek zmieniać w swoim podejściu do tego tematu. Nawet jeśli mimowolnie przyswoił kilka, no, może kilkadziesiąt bardziej istotnych faktów przez te wszystkie lata, jakie spędził u boku utalentowanej łowczyni magicznych bestii, w pewnym momencie naprawdę mocno zżywając się z całą rodziną Yaxleyówny, wciąż był wyjątkowo daleki od wykazywania świadomej chęci nauki.
Umiał wszystko, co powinien umieć. Przynajmniej we własnym mniemaniu. Potrafił bardzo skutecznie identyfikować zdobycze przyniesione do ich domu. Wiedział, co z nimi robić. Szczególnie pod kątem przydatności do przerobienia ich na składniki eliksiralne, którymi zajmował się zarówno oficjalnie, jak i bardziej skrycie. Umiał stwierdzić naprawdę dużo na podstawie tego, jak prezentowały się finalne efekty.
Oczywiście, w przeszłości zdarzało się, że brał udział w polowaniach. Wtedy dowiadywał się tego, co musiał wiedzieć, choć zazwyczaj jego dziewczyna sama go o wszystkim informowała. Poza tym wiedział, co prawdopodobnie zadało konkretne obrażenia i czym charakteryzowały się skutki uboczne (niekoniecznie) udanego starcia, nawet jeśli nie było go przy samym wydarzeniu. W końcu potrzebował tego jako uzdrowiciel. Ta część go interesowała.
Tyle tylko, że jeśli miałby z marszu wskazać różnice między błotoryjami a bagnowyjami albo coś podobnego, nie było chuja. Bez wizualnych wskazówek nie miał o tym zielonego pojęcia. Nawet, jeżeli dla kogoś pokroju jego dziewczyny te stworzenia różniły się dosłownie pod każdym względem, dla Ambroisa jedno mogło być drugim i odwrotnie. Mógłby się tego nauczyć. Jasne. Tylko po co? Miał znacznie więcej tematów, które faktycznie chciał zgłębiać.
Poza tym nie dało się ukryć, że na słowo błotoryj w tym stanie reagował w dosyć jednoznaczny sposób. No, bo... ...kurwa. Nie mógł inaczej. Nie, gdy to konkretne określenie od wczesnej młodości, szczególnie od nastoletnich lat figurowało w jego głowie jako zamiennik hasła paszczur albo pasztet. No, ogólnie była loszka, był też błotoryj. Co zabawne, zazwyczaj występowały w parach.
Jeden na jeden. Niepisana zasada, nawet jeśli niektórzy uparcie liczyli na to, że każda ładna panna miała też atrakcyjne koleżanki. Otóż nie. A już jeśli, wciąż było to dwa na jeden. Zawsze miały swojego błotoryja, przy którym (nawet nieświadomie) mogły wyglądać bardziej atrakcyjnie. Reguła, nie przypadek ani magia. Czyste fakty.
Spojrzał na Geraldine, uśmiechając się niekontrolowanie w momencie, w którym zaczęła tłumaczyć mu swój punkt widzenia. Wtedy, kiedy postanowiła wyjaśnić mu to, co faktycznie miała na myśli, gdy powiedziała to, co powiedziała. I jasne, każdy miał jakąś urodę. Poza tym ta nie była najważniejsza. Tyle tylko, że to wcale nie czyniło tego określenia ani mniej trafionym, ani tym bardziej mniej zabawnym.
Duże i brzydkie? No. Tak. Dokładnie tak. Błotoryj.
- Bo to jest epitet wobec nieurodziwej panny. Nie jedyny. Jest tego całkiem sporo, wiesz? - Tak naprawdę nie oczekiwał żadnej odpowiedzi, poniekąd zwyczajnie przybliżał jej fakty. - My mamy jeszcze szczwół i wężymord, ewentualnie skorzonera - dorzucił bez wahania.
No cóż, raczej należało się spodziewać, że nawet dorośli, pozornie zupełnie ogarnięci ludzie czasem rzucali jakimiś wytwornymi określeniami. Teoretycznie nie na co dzień, ale okazjonalnie? No, już tak. Tym bardziej, gdy byli w czysto męskim, ziomeczkowym towarzystwie, samotni, na etapie rozglądania się po rynku matrymonialnym i w dodatku już byli pijani. Instynkty stadne, nie?
Wzruszył ramionami, nie zamierzając dodawać nic więcej. To byłoby zbędne. Tym bardziej, że mieli dużo ciekawsze tematy. Poza tym czekało ich chlanie. Ono zdecydowanie bardziej go przyciągało niż obrabianie dupy hipotetycznych niezbyt atrakcyjnych ludzi.
- Skąd wiedziałem? - Powtórzył, marszcząc nos i uderzając językiem o podniebienie.
To było doskonałe pytanie. Trafione jak talala. No, klasa sama w sobie. Zresztą ani przez chwilę nie wątpił w to, że jego dziewczyna jest wyjątkowo udana. Potrafiła wycelować i trafić. Wszystkim, prócz kuszy, więc zdecydowanie też pytaniami. Westchnął ciężko, wywracając przy tym oczami, żeby kupić sobie trochę czasu. Sekunda, może dwie. Kurwa, no, bo go miała. I to nie w taki sposób, w jaki by tego oczekiwał.
- No, bo przecież mówiłem ci, że jestem wybitnym rodzajem widmowidza, co nie? - Stwierdził wreszcie, wkładając w to całą pewność siebie, której...
...no, miał w sobie naprawdę duże pokłady. Powinna mu zatem uwierzyć, prawda? Przecież przed chwilą sama mówiła mu, jaki to jest genialny. Trafiła jej się dosłownie perfekcyjna partia. I nie, wcale a wcale nie z genetycznymi defektami, za które uważał swoje dodatkowe zdolności przez, cholera, całkiem sporo czasu. Nie zamierzał mówić tego na głos. Nie ma chuja. W tym momencie grał już kartą wyjątkowości.
- No, dzięki? - Nie mógł zatem puścić Geraldine płazem tego, że nazwała tę wybitność czymś nie halo, dosłownie posłał jej teatralnie karcące spojrzenie. - Halo to jeszcze do mnie zrobisz, żeby spytać mnie o - tu nieznacznie zmrużył oczy, bo...
...no, właśnie? O co dokładnie? Nie robiła tego wcześniej, więc nie wydawało się zbyt prawdopodobne, żeby teraz miała mieć taką okazję. Ale skoro już zaczął, szedł w zaparte.
- Coś w związku z czymś - logiczne, bardzo logiczne. - I ja ci wtedy powiem - zawiesił głos - nie - tak, tak, z pewnością to miało tak wyglądać i na pewno miał zapamiętać tę wątpliwą ujmę na honorze, której po prawdzie nawet nie traktował poważnie.
Mhm.
- A co do tego węża - bo to było naprawdę trafne, zdecydowanie wywoływało uśmiech na mordzie; wężymordzie? - Gorzej - skwitował z uniesieniem brwi, ale całkiem poważnym wyrazem twarzy, lekko pochylając się ku dziewczynie, a może po prostu się na nią zataczając, nieważne. - Bo Romek to w zasadzie ten sam gatunek, ale ewolucyjnie bardziej rozwinięty i przez to, kurwa, znacznie bardziej przebiegły - poinformował Rinę tak, jakby nagle stał się najprawdziwszym ekspertem w tym temacie. - To wąż niedorzeczny. Wykurwiście niebezpieczny - przerażające, nie?
No tak, kurwa. Oczywiście, że tak. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć. Robił te swoje mentalne mumbo jumbo, zachowując się przy tym tak, jakby to było zupełnie normalne. Ot. Terapia. Hipnoza. Halucynacja. Taka sytuacja.
Roise tymczasem zdecydowanie podzielał niewypowiedziane zdanie Yaxleyówny. On także szczerze nie cierpiał jakichkolwiek zabiegów mających choćby cień związku z mieszaniem mu w głowie. Chociażby nawet takim, które w teorii miałoby mu pomóc. Nie.
Być może jeszcze jakiś czas temu interesował się zauroczeniem, jednakże w tym momencie, po tym wszystkim, co miało miejsce zaledwie lekko ponad tydzień wcześniej, bez wątpienia powrócił do etapu, w którym szczerze gardził wszelkimi hipnozami i tak dalej. Legilimencja? No, chyba, kurwa, nie. Leczenie poprzez odczytywanie umysłu? Jasne, prędzej szczeznie.
Całe szczęście w nieszczęściu, mieli Romka po swojej stronie. Węża Romka także, chociaż jak na oko Greengrassa, Potter sam średnio nad nim panował. Obecnie chyba zakręcał się wokół jakiejś rudej mugolki. Czy tam mugolaczki. Synthii? Sindy? Sandy? Alexsandry? Sandry? Jakoś tak.
Roise jeszcze nie miał okazji poznać nowej oblubienicy przyjaciela, ale zdecydowanie obawiał się o romkowy osąd, bo...
...no właśnie. Coś mu tu śmierdziało. Czyżby naprawdę miał jakieś dodatkowe zdolności? Oczywiście, nie dopuszczał do siebie faktu, że to mogłoby być wyjątkowe, ale obrzydzenie do większości potencjalnych partnerek Pottera. Przecież jeszcze nie upadł na głowę. Naprawdę życzył Romanowi wszystkiego, co najlepsze. Jednak, cholera, z kimś na poziomie.
I tak. Ponownie: każdy był na jakimś poziomie. To było zupełnie jak z tą jakąś urodą, ale po Brittany, Britney, Betty, Bettany, Roman zasługiwał na kogoś, kto faktycznie go zrozumie. Na kogoś z jego świata. Nie na bylejakość.
- No, może faktycznie nie jest tak stara, żeby beczeć - rzucił spojrzenie w kierunku panny. - Tak właściwie, gdyby nie ta stylówa - urwał znacząco, bo w tym samym momencie zbliżył się do nich ktoś, kto już zdecydowanie był oficjalną częścią ślubu.
A przecież pół godziny jeszcze nie minęło. Chyba? Chuj wie, tak właściwie. Najważniejsze, że na moment spróbowali stonować rozmowę, wracając do niej jednak, gdy znów nikt nie naruszał ich przestrzeni osobistej. No, na tyle, na ile to było możliwe w takim tłoku jak tutaj.
- Tego jeszcze nie grali - odpowiedział, doskonale wiedząc, że Geraldine zrozumie podprogowy przekaz: miał już czystokrwiste błazny, miał błazny półkrwi.
Co prawda nie trzymał ich w swoim domu, ale poniekąd mieszkali w jednej kamienicy i obecnie dzielili również dach ciotki. Mugolski błazen? Teoretycznie mógłby być całkiem ciekawy. Tylko po co? Rzeczywiście, nawet jeśli mógłby być w tym jakiś sens to chyba się zgubił.
Zresztą nie pierwszy raz tego wieczoru. A jeszcze nie doszli do tego, co w co tak lekką ręką wrobiła go Geraldine. Tak, zdecydowanie potrzebował całej możliwej otuchy. I nie tylko. Rzucił jej przelotne spojrzenie, kręcąc głową, gdy klepnęła go w plecy.
- Jestem pewien, że użyłaś słowa pukać - podkreślił z uporem, bo w którymś momencie z pewnością to zrobiła, czyż nie?
W tym stanie był natomiast jeszcze prostszym człowiekiem. Niczym jedenastoletni chłopiec, miał swoje słowa-klucze, na które nie mógł zareagować w inny sposób niż w ten jeden słuszny. No, przecież to nie była jego wina. Tym bardziej, że to świadczyło o tym, że faktycznie słucha swojej dziewczyny. A to była niewątpliwa zaleta. Dowód zaangażowania czy coś. Zwłaszcza w stanie, w jakim się znajdował, a w którym, cóż, dosyć trudno było mu się skupiać.
Tak po prawdzie mówiąc, na tyle mocno przekierował całą uwagę na dziewczynę, że zupełnie nie zauważył, gdy młoda para znalazła się tak absurdalnie blisko nich. Gdyby nie fakt, że był niemal stuprocentowo pewien, że mają do czynienia z mugolskim weselem, bo to przecież jest mugolska wioska, powiedziałby, że ci ludzie po prostu musieli się teleportować. Byli cholernie tuż obok.
- No, dobra - rzucił na wdechu, ni to w eter, ni to do Geraldine. - Nasze półgodzinopięćminut właśnie się zaczęło - mruknął, usiłując wyglądać tak, jakby doskonale wiedział, co robić.
Po czym uśmiechnął się do panny młodej jak człowiek, który znał ją od dziecka, choć prawdopodobnie widział ją po raz pierwszy w życiu... ...no cóż... ...dokładnie dziewięćdziesiąt trzy sekundy temu. Albo dziesięć minut, trudno było mu to jednoznacznie stwierdzić, bowiem czas był dla niego w tej chwili konstruktem społecznym.
- Ach, pięknie wyglądasz, droga - zawiesił głos, niepewny czy powinien powiedzieć Lucindo czy Belindo, bo obie wersje brzmiały jak coś, co przed chwilą usłyszał kątem... ...no... ...kątem ucha. - Lindo - rzucił wreszcie, całkowicie pewien, że tak to właśnie zdrabniali.
Kto? No, oni. Jacyś Oni z pewnością. Ludzie. Tacy sami jak ci tutaj. Ci sami jak ci tutaj. Albo podobni. No, nieważne. Ważne, że kontynuował w tym samym nieco zbyt pompatycznym tobie, co ludzie obok przed chwilą. Doskonale, że to wyłapał. Wybornie. A może wyśmienicie? No kurwa. Sam zdecydowanie nigdy tak się nie wysławiał, ale teraz postanowił popłynąć. Iść na żywioł. Właśnie. Tak, tak. Na żywioł.
- Niech wasza miłość będzie jak... ...ogień z kominka, który nie dymi - urwał, bo sam nie był pewien, co chciał przez to powiedzieć, ale kontynuował. - To znaczy... ...gorąca, ale nie dusząca. Tak, tak. I... ...i niech wasza wspólna droga będzie... ...nie z piachu, żeby nie sypał wam w oczy, tylko... ...brukowana... ...tak... ...wybrukowana... ...tylko najlepszymi intencjami, które w tym jednym jedynym przypadku nie prowadzą do żadnego piekła, ha ha, nie, absolutnie nie - próbował, nie?
Ktoś chrząknął znacząco. Prawdopodobnie ojciec panny młodej. Albo męża. Cholera. Kątem oka zauważył jakiegoś staruszka obok, który spojrzał na niego z dezaprobatą tak srogą, że mógłby nią utwardzać kamienie na tej brukowanej drodze.
- Za was! I... ...za... ...tradycję! - Wypalił jeszcze, zanim jednym dramatycznym haustem wychylił zawartość kieliszka i natychmiast się skrzywił.
To nie był szampan. To było wino musujące. Czeremchowe. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie jest kara boska. Ale za co?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
20.06.2025, 17:20  ✶  

- Dobra, ale w mojej nomenklaturze to zwierzę. - Jakoś ciężko im było się teraz dogadać. Każde myślało o czym innym. Westchnęła więc głośno, bo coś czuła, że będzie tylko lepiej, szczególnie, że każde z nich zdecydowanie znajdowało się w swoim własnym świecie, bywa. Nie byłby to pierwszy raz, prawda? W takim stanie w jakim się aktualnie znajdowali wszystko było możliwe.

- Nie klasyfikuję nieurodziwych panien, wiesz? - Nie miała takiej potrzeby, zresztą typów też nie klasyfikowała, ale na pewno znalazłaby odpowiednie epitety, jakoś wcześniej na to nie wpadła.

Pokręciła jedynie przecząco głową. - Chyba wolałabym tego nie wiedzieć. - Biedne stworzonka, dlaczego mieliby je obrażać w ten sposób, większość z nich była całkiem urocza, takie małe błotoryjki zachęcały do głaskania.

- Nom, skąd wiedziałeś. - Powtórzyła jeszcze zadane przed chwilą pytanie, bo coś jej tutaj przestało grać. Nie do końca dane do siebie pasowały, widmowidz, a jednak jasnowidz. Przyszłość, a nie przeszłość. Wyłapała to mimo swojego upojenia alkoholowego, Yaxleyówna była czujna jak ważka, nawet najebana, no przynajmniej chwilowo.

- Mówiłeś też, że widmowidz, patrzy w przeszłość, czy ta wybitność wyróżnia się tym, że potrafisz też spoglądać w przyszłość? Taki pakiet? Dwa w jednym? Trzy w jednym? - Zaczęła się gubić w tych liczbach, ale one nie były najbardziej istotne w tym całym problemie. Coś jej się po prostu nie zgadzało, próbowała wyłapać co. Nic więcej, żeby nie było. Może nie znała się na tych specjalnych umiejętnościach, ale chciała to sobie usystematyzować i to był chyba ten moment. Mało istotne było to, że pewnie po tej nocy nie będzie niczego pamiętać, to nic takiego.

- Nie muszę Cię wcale o nic pytać, jeśli nie chcesz. - Wzruszyła jedynie ramionami. Właściwie przecież nigdy tego nie robiła, to nie było w jej stylu. Nie do końca lubiła korzystać z podobnych metod, przy wyszukiwaniu informacji. Jasne, to mogło się teraz zmienić, bo przecież miała pod ręką widmowidza, czasem zdarzało jej się poprosić Florence o to, żeby jej coś tam przewidziała, bo przyjaciółka również była obdarzona podobnym darem, niby podobnym, a jednak innym, bo widziała przyszłość. Uśmiechnęła się na myśl o Flo, stęskniła się za nią, miały się razem wybrać na wycieczkę, wtedy może to one mogłyby poprzyrównywać typów do jakichś zwierząt, będzie musiała jej o tym powiedzieć, bo nie sądziła, by ktoś taki jak Bulstrode wiedział o tym, że faceci tak robią, skoro oni mogli, to one również nie powinny mieć problemu z tym, by pozwolić sobie na podobne zagrywki.

- No, tu się zgadzam, nigdy nie wiadomo, co mu w głowie siedzi, tak naprawdę to chyba wolę nie wiedzieć. On ma swój świat, niekoniecznie chciałabym w niego wnikać. - Romulus jaki był wszyscy wiedzieli. Posiadał pakiet bardzo niebezpiecznych umiejętności, których Yaxleyówna po prostu się bała. Tak bała się. Szczególnie po swoich ostatnich doświadczeniach z mieszaniem w głowie i wyimaginowanym bratem bliźniakiem. Przez to całe zamieszanie zamierzała się nauczyć oklumencji, by nikt więcej nie mógł jej robić wody z mózgu. Będzie musiała wrócić do tego tematu, gdy spotka ojca. Czas najwyższy zająć się tym problemem.

- Gdyby nie ta stylówka, to co? Hmm? - Przeniosła spojrzenie na swojego chłopaka, by kontynuował złotą myśl. Bardzo chciała ją usłyszeć, bo czemu by nie.

Panna młoda faktycznie wyglądała dość zabawnie, ale Geraldine od zawsze miewała problemy z kobiecymi strojami i większość z nich ją bawiła. Szczególnie falbanki, od zawsze zastanawiała się, jak one mogą się w nich poruszać, ona pewnie mimo swojej doskonałej sprawności fizycznej po kilku krokach wywinęłaby orła. Do tego nie czułaby się najlepiej w takim stroju.

- Może to niepotrzebne. - Na co komu mugolski błazen, nie mógłby ich rozbawiać lewitującymi, czy znikającymi przedmiotami. Faktycznie nie był to najlepszy pomysł, skoro mieli pod dostatkiem innych, magicznych błaznów. Nie było sensu adoptować mugolaka. Nie wydawali się być jacyś specjalni, więc tylko niepotrzebnie zajmowaliby przestrzeń.

- Nie, na pewno mówiłam o stukaniu, to pewnie Twoja podświadomość wyłapała to, co ją interesuje. - Nie wydawało jej się, by wspominała o pukaniu, bo to samo prosiło się o komentarz z jego ust, a nie zamierzała mu się po raz kolejny podkładać. W sumie mogło być inaczej, bo nie do końca już łączyła fakty, ale to nie było szczególnie istotne, pukanie, stukanie - co to właściwie za różnica, chyba żadna.

Geraldine starała się nie ruszać w momencie, w którym podeszła do nich para młoda. Nie było to wcale takie proste, bo wydawało jej się, że wieje tutaj bardzo silny wiatr, który próbuje ją przewrócić. Przymknęła na moment oczy, by nie widzieć tego, co miało nadejść. Roise na pewno sobie poradzi, nie mogło być inaczej, zawsze jakoś wychodził z twarzą z każdej sytuacji, prawda?

Skrzywiła się nieco, gdy usłyszała dwie wersje imiona, cóż, każdemu zdarzało się pomylić, prawda, w sumie to wybrnął z tego całkiem zgrabnie, mogło być gorzej, chyba nikt nie zauważył tego drobnego potknięcia, tak samo, jak tego, że byli tutaj zupełnie przypadkowymi gośćmi. Nie otwierała jeszcze oczu, bo jakoś łatwiej jej to było przetrwać w ten sposób, nie musiała patrzyć na ich ewentualne upokorzenie, czy coś.

Życzenia, które padły z ust mężczyzny, były naprawdę wyjątkowe, tak, nie dało się temu zaprzeczyć, kiedy zaczął wygłaszać swoją mowę Geraldine otworzyła oczy, jednak musiała widzieć, czy był to moment, w którym wyrzucą ich za drzwi. Póki co jednak do tego nie doszło, nadal stali przed nimi, nie potrafiła odczytać, co mówią ich miny, ale nie usłyszeli głośnego wypierdalać, więc chyba nie było jeszcze, aż tak źle.

- Tak, tak, za tradycję. - Dołączyła w końcu do niego, żeby nie było, że tylko tutaj stoi. Jednym haustem wypiła zawartość kieliszka. Musiała się znieczulić jeszcze bardziej.

W końcu od nich odeszli, para młoda ruszyła dalej, zbierać kolejne życzenia od innych gości, chyba byli uratowani, po raz kolejny? Los im dzisiaj sprzyjał, naprawdę starała się w to wierzyć, chociaż bardzo możliwe, że podczas tego wieczoru jeszcze będą mieli szansę, by się spektakularnie skompromitować.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
20.06.2025, 21:18  ✶  
Trudno byłoby powiedzieć, że fakt, iż nomenklatura Geraldine (w jakimkolwiek wieku) była trochę inna niż nomenklatura młodocianych, dorastających chłopców w czasach Hogwartu tudzież dokładnie tych samych, raczej umiarkowanie litościwych przedstawicieli płci męskiej w czasach wczesnej dorosłości był czymś wyjątkowo szokującym. Jasne, bez wątpienia był lekko zdziwiony tym, że obracając się w takim a nie innym środowisku, jego dziewczyna nie podłapała podobnego barwnego słownictwa. Spodziewałby się bowiem, że pośród łowców latały dużo gorsze i bardziej uwłaczające określenia wobec...
...cóż, prawdopodobnie wszystkich, którzy w jakiś sposób im nie odpowiadali. Nie tylko niezbyt urodziwych panien, lecz także ślamazarnych, słabowitych kawalerów, zbyt bogatych i zadziwiających nosa, za biednych i użalających się nad sobą i tak dalej, i tak dalej. Długo byłoby wymieniać. Zresztą najwyraźniej zupełnie bez potrzeby, co mogło być na swój sposób pocieszające, gdyby nie to, że Ambroise był święcie przekonany o tym, że to, iż Rina nie znała błotoryjów nie oznaczało braku przedmiotowego traktowania ludzi pośród jej grupy zawodowej. W żadnym wypadku.
- No, nie mów mi, że zupełnie nigdy nie bawiłaś się w żadne klasyfikacje - posłał znaczące spojrzenie w kierunku dziewczyny.
Nie wierzył w to. Totalnie.
- Może niekoniecznie dziewcząt, ale tak kiedykolwiek - rzucił jeszcze, wzruszając ramionami.
Jasne, ustalili już kiedyś, że miała niezbyt mocne zainteresowanie wobec chłopców w jej wieku i tak dalej, ale to nie oznaczało, że w ogóle nie zwracała uwagi na takie rzeczy. Bez wątpienia nie. Nie miała mu wcisnąć tego kitu. To on tutaj był od wciskania bujd, co nie?
- Mmm - wcale nie musiał namyślać się nad odpowiedzią, ale i tak to zrobił, szukając w swojej naprutej głowie jakiegoś sensownego wyjaśnienia dla tego, co mówił.
Nie istniało. No cóż. Nie to, żeby jakoś specjalnie się temu dziwił. Zdecydowanie był bardziej schlany niż planował. Miało to zarówno wiele pozytywnych, jak i negatywnych stron. Dla przykładu: czuł się zajebiście pewny siebie, ale równocześnie zajebiście łatwo było mu też przesadzać i poplątać się z zeznaniami.
- Trzy, bo trzecie oko, co nie? - Wypalił wreszcie, susząc zęby w naprawdę szerokim uśmiechu, jakby to miało załatwić sprawę braku konkretnej odpowiedzi.
Szczególnie, że tak po prawdzie to już zdążył zapomnieć, o co został zapytany. Zaciął się między jednym a drugim pociągnięciem z butelki. Pomiędzy jasnymi rozbłyskami światła i migotaniem kuli dyskotekowej przy suficie a muzyce wypełniającej mu uszy i wprawiających bębenki w drżenie, zaś nogę w mimowolne postukiwanie. No i na przyglądaniu się Geraldine, która wyglądała...
- ...ładnie - nawet nie zauważył, że pominął pierwszą część zdania.
Mrugnął za to kilka razy, chcąc złapać koncentrację, po czym zmrużył oczy i bardzo lekko pokręcił głową. Przecież to nie było nic takiego. Pytanie go o takie rzeczy. To znaczy...
...jasne, gdyby zrobił to ktoś inny, pewnie mogłoby spotkać się z jego obiekcjami, ale Geraldine?
- Pytaj, dosłownie o wszystko. Nie miej skrupułów. Tamci na ogół ich nie mają. Raz widziałem dupę jakiegoś starego typa, który utopił się w wannie - wzruszył ramionami, no, to raczej nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń.
Nawet, jeśli w tym momencie brzmiało dosyć zabawnie. W gruncie rzeczy, jak tak myślał, prawdopodobnie mógłby mieć w zanadrzu kilka takich perełek. Mniejszych lub większych. No, poza tym były też te jeszcze bardziej specjalne sytuacje.
- Nie powiem ci, kiedy umrzesz - zaznaczył z cichym parsknięciem pod nosem. - Chociaż wiem, że to raczej będzie epickie. Natomiast... ...dajmy na to... ...jeśli chciałabyś wiedzieć, kto obracał twoją ciotkę Ankę, zanim urodził ci się kuzyn - urwał, starając się, żeby to zabrzmiało dostatecznie wymownie, może nawet teatralnie. - To nie chcesz wiedzieć. Ja też nie chcę, zwłaszcza w tej formie, w jakiej to się zdarza, ale - no, właśnie, tu także urwał w najbardziej jednoznaczny możliwy sposób, choć i tak spodziewał się, jakie padnie pytanie.
Nie miała mu tego oszczędzić, nie? W tym wypadku bez wątpienia mógł wywołać zainteresowanie nawet w kimś, kto nie był aż tak spragniony wszechwiedzy jak choćby Roman. Ich wąż niedorzeczny, ich jednoosobowy teatr dramatyczny, ich człowiek od zadań specjalnych, kompendium wiedzy na temat dramatów i pomniejszych dramek. Oj, tak. Człowiek wielu talentów. Doskonale, że był po ich stronie.
- Uwierz mi, ja też nie - kiwnął głową, pociągając przy tym łyczek z butelki. - Za żadne skarby nie chciałbym być Romkiem. Nawet nie wiesz, ile musiałem się nagimnastykować - kląsnął językiem o podniebienie, zamierzając dodać coś więcej, gdy tak bestialsko im przerwano.
Nagle okazało się, że na tym weselu było...
...cóż, wesele. Faktyczne wesele. Z panną młodą w tiulu przypominającą owcę i z panem młodym, który wyglądał, jakby mógł popłakać się zamiast niej. Niekoniecznie ze szczęścia, zdecydowanie z tych wszystkich doznawanych wrażeń.
No, cóż. To bez wątpienia była duża uroczystość. Wiele stresu i tak dalej. Gigantyczna szopka, może nie dorastała do pięt większości tych, jakie odstawiali czarodzieje czystej krwi, ale jak na wiejskie wesele, trudno byłoby powiedzieć, że było małe i kameralne.
Być może z tego względu młoda miała aż tak strojną suknię? Symbol statusu czy coś w tym rodzaju? Ambroise rzucił w jej stronę jeszcze jedno spojrzenie dokładnie w tym samym momencie, w którym Rina posłała mu to swoje.
A więc miał dokończyć zdanie? Wydać werdykt? Opinię? I to wcale nie tak, że w zależności od tego, co by powiedział, mógłby poczuć zaciśnięcie się dłoni Yaxleyówny gdzieś indziej niż na jego ramieniu? Na przykład na krtani? Albo jajach? Przeniósł na nią wzrok, śląc jej nieco przekorne spojrzenie i kręcąc głową z nieznacznym uśmieszkiem błąkającym mu się w kącikach ust.
Nie, nie miała go. Nie.
- Wyglądałaby, jakby ktoś powinien wzywać prokuratura? Policję? Cokolwiek? Co oni tam mają? - No, ledwo legalnie.
Makijaż czynił z niej kogoś, kto nie wyglądał jak małolata. Jagnię, nie owca.
- Jestem prostym człowiekiem - stwierdził bez ogródek, szczególnie, że było to jego ulubione zdanie praktycznie na wszystko, co wymagałoby przyznania, że być może niekiedy skupiał się na czymś wręcz wybitnie banalnym.
No, bo przecież był prostym człowiekiem. Naprawdę nie potrzebował zbyt wiele, żeby czuć się zajebiście. Nie miał gigantycznych wymagań. Za to miał wyjątkowo dobre oko i ucho, aby móc wyłapywać to, co go interesuje. W tym wypadku pukanie, nie stukanie to była różnica.
Na przykład, cóż...
...ktoś z tego wesela zdecydowanie mógłby chcieć im nastukać, gdyby zepsuli tak ważną celebrację. Całe szczęście, oboje byli w stanie podołać zadaniu, jakie tak nieoczekiwanie stanęło na ich drodze. A może oczekiwanie? W końcu to nie tak, że młodzi dosłownie teleportowali się tuż obok nich. Praktycznie w żadnym czasie. I nie tak, że musieli, on musiał improwizować. Z marszu szykować przemowę.
Ładnie mu to wyszło, nieprawdaż? Pięknie, czyż nie? Mimowolnie spojrzał w kierunku Yaxleyówny, jakby oczekiwał, że dziewczyna mu przytaknie, choć nie powiedział na głos tego, o czym pomyślał. Zadanie zostało wypełnione.
Oczywiście, że nie wyrzucili ich za drzwi. Przecież to był naprawdę wyjątkowo dobry toast. Nie po prostu przyzwoity jak na stan, w którym znajdował się Ambroise, lecz dodatkowo także bardzo oryginalny. Jedyny w swoim rodzaju. Zupełnie tak jak to przyjęcie, jak państwo młodzi, jak wszyscy tu zgromadzeni i tak dalej.
W pewnym sensie trochę żałował, że nie dodał nic na ten temat, ale było już na to zdecydowanie za późno, bowiem młoda para właśnie zamykała swój spacer. Gospodarze właśnie stukali się kieliszkami z jednymi z kilku ostatnich grup stojących w okręgu. Zostało pięć, może sześć delegacji, które raczej także nie szastały słowami. Wyglądało na to, że ta część przyjęcia dobiega końca.
Roise stał w miejscu, nie ruszając się ani o krok, tylko w dalszym ciągu trzymając Geraldine pod ramię. Albo to ona go trzymała? Kij wie, ale stali we względnym pionie, tylko lekko bujając się na boki. Przynajmniej w jego własnym odbiorze, ponieważ w rzeczywistości wyglądało to zgoła inaczej.
- Co teraz? - Mruknął, ledwo poruszając ustami, gdy zauważył, że goście dookoła nich zaczynają dobierać się w jakieś dziwne, mniejsze grupy, chwilowo chyba poprzestając na prowadzeniu towarzyskich rozmów, jednak wyglądało na to, że wszyscy na coś czekają.
Oczywiście, w tym stanie zupełnie nie brał pod uwagę tego, że Geraldine również może nie mieć pojęcia, co się kurwa dzieje i dlaczego jeszcze nikt nie zaczął ulatniać się w kierunku stołów, baru albo palarni. Nie. Był wręcz święcie przekonany, że Yaxleyówna okaże się jakąś ślubną wyrocznią z wyjątkowo szeroką wiedzą na temat mugolskich zwyczajów. Nabytą kiedy? Cholera wie, przez te półtora roku? Jak najbardziej byłaby w stanie, nie?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#19
28.06.2025, 21:53  ✶  

Yaxleyówna miała sporo doświadczenia z młodymi chłopcami podczas swojej edukacji w Hogwarcie, jednak nie było ono takie oczywiste, jak mogło się wydawać. Otaczała się dość sporym gronem chłopców, czuła zniesmaczenie, gdy widziała te wszystkie dziewczęta, które za nimi biegały, bo miała świadomość, co mieli w głowach. Granie w drużynie quidditcha, jako jedna z nielicznych przedstawicielek tej ładniejszej płci niosło ze sobą dodatkowe profity - nie działał na nią ich urok, bo wiedziała, jacy byli naprawdę. Sporo widziała, sporo dostrzegała i nie mogła się nadziwić temu, jak ślepe były jej rówieśniczki, nie miała pojęcia, co one w nich widziały, wolała w to nie wnikać. To nie tak, że nie interesowało ją towarzystwo facetów, tyle, że zdecydowanie nigdy nie szukała go w Hogwarcie. Miała to szczęście, że większość wakacji spędzała na polowaniach z ojcem, a co działo się na polowaniach, zostawało na polowaniach, więc miała szansę nieco tam korzystać z życia, czego nie robiła w szkolnych murach.

- Tak, klasyfikowałam bardzo pewnych siebie typów, którzy bardzo szybko przestawali tacy być gdy stawali oko w oko z potworami. - To był jej znienawidzony typ osób, ale raczej nie nazywała ich jakoś specjalnie, po prostu przyglądała się im dłużej, obserwowała uważnie, bo wiedziała, że te zwierzęta, które najwięcej szczekały nie do końca potrafiły gryźć i to się sprawdzało.

- A, to dlatego trzecie oko... - Pokiwała głową z aprobatą, jakie to wszystko było proste i jasne, odpowiedzi przychodziły same... szkoda tylko, że nieco gubiła sens całej rozmowy, ale czy właściwie to był on najważniejszy? Chyba nie? Ważne, że się dobrze bawili.

- Nie wpadłam na to, że mogłeś widzieć, kto kogo obracał, kurde, to może być całkiem śmieszne. - I przydatne w przypadku czystokrwistych. Zaczynała rozumieć dlaczego uzdolnione osoby mogły być nie do końca mile widziane w towarzystwie.

- Musiałeś się nagimnastykować? Myślałam, że tak po prostu z natury jesteś zajebisty. - Yaxley lubiła Romulusa jednak nigdy nie przekroczyłaby granicy koleżeństwa z jego osobą, fuj, to mogłoby być naprawdę obrzydliwe. Nie miała pojęcia dlaczego jej myśli w ogóle zmierzały w tym kierunku, może przez to, że Greengrass wspomniał o tym, że byli do siebie podobni, czy coś, w jej oczach wcale.

- Policję? Chyba? Niespecjalnie mnie to interesowało. - Zdarzało się jej przebywać między mugolami, ale nigdy jakoś za bardzo nie wchodziła w ten ich świat. Raczej dowiadywała się tego, co było jej w danej chwili potrzebne.

- Ta, jeśli Ty jesteś prostym człowiekiem, to ja jestem najbardziej spokojnym człowiekiem pod słońcem. - Miała wrażenie, że było zupełnie inaczej. Ambroise może w pewnych sytuacjach mógł wydawać się całkiem mało skomplikowany, jednak całościowo układało się to zupełnie inaczej, zresztą pokazał to w poprzednim tygodniu, trudno jej było przecież odnaleźć się w jego sposobie myślenia mimo tego, że znała go i jego metody działania bardzo dobrze.

- Nie wiem, macha tym. - Wyciągnęła rękę, by pokazać Ambroisowi o co jej chodzi. Panna młoda najwyraźniej szykowała się do rzucenia bukietu, co w jej oczach wyglądało dość dziwnie. Nie miała pojęcia, po co to robi i dlaczego to robi wolała nie wnikać. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że kobieta rzuciła tymi chwastami prosto w jej rękę, którą próbowała pokazać Greengrassowi co się dzieje. Odruchowo chwyciła ten nieszczęsny bukiet, przez co wszystkie oczy na sali skierowały się w ich kierunku, a zdecydowanie tego nie chcieli. - Kurwa mać. - Mruknęła cicho pod nosem, uśmiechając się przy tym zupełnie nieszczerze, bo nie miała pojęcia co się dzieje, dlaczego tym rzucali i o co w ogóle chodziło. Byli w coraz bardziej, czarnej dupie i wypadałoby się stąd ulotnić.

Nim jednak to zrobili kazano im odstawić taniec. TANIEC. Kiedy ledwo trzymali się na nogach, właściwie nie musieli się nawet ruszać, bo jej świat wirował w kółko i bez muzyki. Jakoś to przetrwali, byli przecież potężnymi zawodnikami. Po tym nieszczęsnym tańcu opuścili remizę, dość szybko zgodzili się, że było to dla nich najlepszym rozwiązaniem, aby nie zrobić sobie kolejnego przypału.



Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (8215), Ambroise Greengrass (14543)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa