• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[19/09/1972] Something good comes with the bad | Benjy, Prudence

[19/09/1972] Something good comes with the bad | Benjy, Prudence
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#11
19.08.2025, 21:48  ✶  

Prudence reagowała chłodem i dystansem, w ten sposób najłatwiej było jej sobie poradzić ze sprawami, które zaczynały ją przygniatać. Nie krzyczała, nie należała do osób, które unoszą głos, cały czas korzystała z bardzo spokojnego tonu, można by nawet stwierdzić, że zbyt bardzo. W ten sposób najłatwiej było jej się uchronić przed pokazywaniem emocji, które w środku się przez nią przetaczały. Z pozoru, na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że wcale w nią to wszystko nie uderzało, że nic wielkiego się nie wydarzyło, zresztą przywykła do rozczarowań, wręcz byłaby zdziwiona, gdyby tym razem było inaczej.

Miała swoje doświadczenia, które powodowały, że doszukiwała się w tym, co się działo różnych scenariuszy, niekoniecznie tych z dobrym zakończeniem, może nie powinna tego robić, mogła przecież zapytać, to nie było nic trudnego, ale nie znosiła świadomości, że może angażować się za bardzo, że może być w tym jedyna, bała się tego, co mogłaby usłyszeć. Cóż, doprowadziło to do wcale nie dużo przyjemniejszej sprzeczki, kłótni, wymiany zdań? Sama nie wiedziała, jak miała nazwać to, co właśnie teraz czynili, ale nie do końca jej się to podobało. Nie przygotowała się na taką ostrą wymianę zdań.

Do jej uszu doszło syknięcie, nie do końca wiedziała, czym było spowodowane, nie zdążyła zobaczyć tego grymasu, który pojawił się na chwilę na jego twarzy, bo była wtedy jeszcze odwrócona do niego tyłem. Nie zamierzała w tej chwili tego dociekać, może tak reagował też na jej słowa.

- Nikt nikogo nigdzie nie wyrzuca. - Mówiła powoli, bardzo spokojnym tonem, cedząc słowa przez usta. Wyprostowała się przy tym, jakby szykowała się na atak, nie chowała głowy w piasek, nadal nie spuszczała z niego wzroku, chociaż widziała, że on na nią nie patrzył. Musiała zadzierać głowę do góry, ale jakoś była w stanie to przetrawić.

Sęk w tym, że nie udawała. Najwyraźniej nie było to dla niej takie oczywiste, jak dla niego. - Nie wspomniałeś o tym. - Być może dla kogoś innego mogło się to wydawać naturalne, jednak nie dla niej. Prue potrzebowała jasnych komunikatów, informacji, faktów, bo inaczej zaczynała się zagłębiać w swoich domysłach, a jak widać nie były one szczególnie optymistyczne.

Kontynuował, słuchała co ma jej do powiedzenia, miała wrażenie, że uznał sobie to za coś oczywistego, tylko, że dla niej to wcale nie było takie proste, ani jasne. Tak, była jego tymczasową dziewczyną, to zdążyli ustalić, wszyscy wiedzieli, że się ze sobą spotykają, wszyscy czyli mieszkańcy tego domu, ale czy to faktycznie jego zdaniem wystarczało, aby uznała, że chce ją zabrać ze sobą na ten ślub? Przeniosła wzrok na ułamek sekundy w stronę stolika, o którym wspomniał. Wiedziała, że leży tam koperta, nie zniknęła i teraz, jednak nie była zaadresowana do niej. To, że znajdowała się na jej stoliku nocnym niczego nie zmieniało. Nie dotykała czyichś listów.

- Nie mam w zwyczaju zaglądać do nieswojej korespondencji. - Nie była wścibska, nie dotykała tego, co nie było zaadresowane do niej, nie powinno to go dziwić, Prue była osobą, która miała szacunek do czyjejś prywatności.

- Wystarczyło, że wspomniałbyś o tym, żebym to przeczytała. - Złapała kciukiem rękaw swojego swetra, i zacisnęła go na nim. Zaczęło ją to przytłaczać, powoli, czuła, że jeszcze chwila i się udusi, nie do końca była gotowa na to, co miała usłyszeć, nie spodziewała się, że to aż tak eskaluje.

- A na co właściwie się pisałeś, na wakacyjny romans? Wakacje dobiegają końca Benjy, nie spodziewałam się, że tak trudno będzie mi się z tym pogodzić. - Dodała jeszcze, chociaż wydawało jej się, że był tego świadomy. To właśnie ją przerażało, świadomość, że zbliżają się do końca. Nazywał ją swoją dziewczyną, ona go chłopakiem, spędzali razem każdą wolną chwilę, ale to było ulotne, miało się skończyć, a przynajmniej ona ciągle upierała się przy tym, że nic nie zmieniło się od ich pierwotnych ustaleń, właśnie to jej ciążyło. Nie chciała tego, bała się co będzie później.

Zmrużyła oczy, gdy usłyszała jego kolejne słowa. Wyłapała z nich tak właściwie niewiele, bo skupiła się głównie na jednym określeniu, którego użył. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, w milczeniu. Być może źle do tego podeszła, być może niepotrzebnie się obawiała, bo czy wspominałby o tym, że byli jak reszta zakochanych, gdyby faktycznie to miało być takie ulotne, gdyby miała mu być obojętna. Nie nazwałby tego w ten sposób, prawda?

- Inni zakochani mają szansę na jakąś przyszłość, chociaż na próbę, nie jesteśmy jak oni. - No, może poza tym, że darzyli się podobnymi uczuciami. Pamiętała o czym jej wspominał, nic go tutaj nie trzymało, nie chciał tu zostawać, nie miał ku temu żadnego powodu, przynajmniej te kilka dni temu tak właśnie było. Wydawało jej się raczej oczywiste, że zamierzał znowu wyruszyć w drogę. Zakochanie niczego nie zmieniało, chociaż bardzo by tego chciała, nie zamierzała jednak prosić o to, by przy niej został.

- Nie wiem, nie rozmawialiśmy nigdy o tym, co będzie później. Nie pytałeś o Snowdonię, o ślub... - Nie potrafiła czytać w myślach. Skupiali się raczej na tu i teraz, tej zwyczajności, przeżywali razem dzień za dniem i jakoś to było, ale to miało przecież ulec zmianie. Nie mogła mieć pewności, że postanowi zabrać ją ze sobą na to przyjęcie, wyimaginowała sobie, że może chcieć spędzić ten czas z kimś innym, mimo, że przecież wiedziała, że każdą wolną chwilę spędzał w jej towarzystwie. To było głupie, jej obawy były głupie, ale się pojawiły.

- Określiliśmy ramy czasowe, nie sądziłam, że możesz chcieć to kontynuować. Nie wiem, co planujesz. - Nie powinna tego zakładać bez wyjaśnień, ale był to dla niej całkiem jasny komunikat. Spędzą razem trochę czasu, będą mieli się na wyłączność, zostaną parą, a później wszystko wróci do tego, co było dawniej. Tyle, że ona tego nie chciała, przywiązała się do jego obecności i docierało do niej, że nie powinna tego robić. Nigdy nie miała być szczęśliwa, najwyraźniej nie było jej to pisane.

Prychnęła cicho pod nosem, kiedy usłyszała jego kolejne słowa. - No jasne, bo co to za różnica, czy znikniesz bez słowa, czy ze słowem. - Do tego zmierzała, tak, czy siak to miało być ulotne, w końcu będzie potrzebował się stąd wyrwać, zniknąć, a ona nadal będzie tkwiła w tym świecie, zostanie sama, znowu i chyba zaczęło ją to nieco przytłaczać.

Bardzo łatwo było przyzwyczaić się jej do nowej codzienności, niespodziewanie łatwo. Niby była przyzwyczajona do samotności, ale wyjątkowo obawiała się tego zderzenia, przywykła do tego, że był obok.

- Nie wyjeżdżasz? - Powiedziała tym razem ciszej, głos jej drżał, nie spodziewała się usłyszeć takiej informacji. Lustrowała go wzrokiem, wpatrywała się w niego tymi swoimi brązowymi oczami, gdzieś w tle znowu słychać było grzmot, którego huk rozchodził się po okolicy. Nie ruszało jej to jednak wcale, skupiona była na nim. Po chwili jednak przymknęła oczy i odetchnęła. Najwyraźniej jej obawy nie były niczym uwarunkowane, nie powinna się bać, że nagle zniknie z jej życia, nie wiedzieć czemu nie mogła znieść świadomości, że mogłoby się to wydarzyć.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#12
20.08.2025, 00:05  ✶  
Nie patrzyłem na nią. Zaciąłem się na tym punkcie - na tej jednej decyzji, żeby nie spotkać jej spojrzenia, bo wiedziałem, co zobaczę, a to mogło mnie kosztować więcej niż jakakolwiek kłótnia. Kiedy zaczęła mówić, nie próbowała nawet łagodzić tonu, jakby każde słowo wyważała starannie, z tym swoim pozornym spokojem, który zawsze doprowadzał mnie do szału. Nie dlatego, że brzmiała rozsądnie, ani próbowała „dogadać się po ludzku”, ale dlatego, że w środku wszystko we mnie pulsowało, rwało się, a ona stała naprzeciwko, zadzierając brodę, cedząc sylaby - w jej wyobrażeniu najwyraźniej to miało wystarczyć, żeby mogła utrzymać kontrolę nad sytuacją. Gówno prawda. Nie musiała mówić tego tonem, który aż nazbyt przypominał mi szkolne pouczenia, te artykułowane przez prefektów słowa, które zbyt długo dźwięczały w głowie. „Nikt nikogo nigdzie nie wyrzuca.” Tak - oczywiście. Powiedziała to tak, jakby to miało rozwiązać wszystko - jak gdyby było jakimś nienaruszalnym aksjomatem. Problem w tym, że ja akurat wiedziałem lepiej, i aż chciało mi się znów parsknąć.
Ona jednak nie spuszczała ze mnie wzroku ani nie zmieniała tonu głosu - podobało mi się to i równocześnie doprowadzało mnie do szaleństwa, walczyła ze mną jak równa z równym, chociaż wiedziała, że w tej walce nie będzie wygranych. A kiedy dodała, że „nie wspomniałem o tym”, coś we mnie drgnęło. Nie zdziwienie - bardziej ta irytacja, że naprawdę musiałem jej wszystko tłumaczyć, jak dziecku. Chciałem jej powiedzieć, jak bardzo to było oczywiste - nie trzeba głośno wykrzykiwać czegoś, co aż waliło po oczach, ale przecież już widziałem, że dla niej wcale oczywiste to nie było. Prue nigdy nie była kobietą, która domyślała się półsłówek - ustaliliśmy to tamtego dnia, kiedy prowadziliśmy rozmowę o czasach szkoły - potrzebowała konkretów, faktów, zderzenia z czymś, czego nie da się wykręcić, przekręcić, odczytać na co najmniej dwa różne sposoby. To była zarówno jej zaleta, jak i największa wada, bo najwyraźniej, kiedy nie dostawała faktów, wymyślała sobie własne. Najczarniejsze z możliwych. Właśnie tak, jak teraz.
Kiedy zaczęła tłumaczyć, że nie dotyka cudzej korespondencji, nie wytrzymałem i w końcu na dłużej spojrzałem w jej stronę, półuśmiech wykrzywił mi usta, ale w moich oczach wcale nie było rozbawienia. Nie spuszczała wzroku - cóż, przynajmniej w tym pozostawała konsekwentna - Prudence Bletchley nigdy nie była tchórzem.
- Zawsze taka posządna. - Rzuciłem pod nosem, bardziej do siebie niż do niej, tonem, który miał wyrażać wszystko - kpinę, gorycz, a może i podziw, którego nie chciałem przyznać głośno. Oczywiście, że nie zajrzała. Jasne, bo trzymała się swoich cholernych zasad - nawet, kiedy to raniło ją samą - a wystarczyło jedno spojrzenie na elegancki papier, żeby mogła oszczędzić sobie tych kilku dni wątpliwości i całej tej rozmowy, która rozcinała nas oboje jak skalpel.  „Wystarczyło, że wspomniałbyś o tym” - dodała. Wyciągnąłem rękę w stronę stolika, jakby sam fakt, że nie dotknęła tej koperty, był jakimś dowodem na naszą fundamentalną różnicę. Koperta leżała po jej stronie łóżka, na szafce nocnej Prudence, obok jej rzeczy - nie moich. Nie trafiła tam przypadkiem. Przełknąłem ślinę, czując jak coś we mnie rośnie - jak ta irytacja zamienia się w coś ostrzejszego.
- Wystalczyło, sze pszestałabyś zakładaś najgolsze. - Odpowiedziałem równie spokojnie, jak ona wcześniej, tylko że moje słowa w dalszym ciągu były ostre. Nie podniosłem głosu, ale ten pasywno-agresywny ton wyzierał z głębi mojej piersi. Nie mogłem się powstrzymać od krótkiego, podszytego ironią parsknięcia, kiedy padły z jej ust te słowa o końcu wakacji. Poprawiłem ją niemal odruchowo, tonem, który brzmiał bardziej jak zgryźliwy komentarz rzucony na podwórku, niż rzeczowa wymiana zdań w czterech ścianach.
Problem polega na tym, że nie rozumiała. Nadal nie widziała tego tak wyraźnie jak ja. To, co dla mnie było oczywiste, dla niej zdawało się stanowić labirynt pełen domysłów. Musiała mieć fakty, czarno na białym, a najlepiej zapisane ręką kogoś, komu ufała - a mi ewidentnie nie była w stanie zaufać na tyle, by powstrzymać chociaż część swoich wątpliwości - inaczej zaczynała błądzić. I błądziła, jak widać, aż nazbyt skutecznie.
- Pielwszy wsześnia jusz dawno za nami. - Powiedziałem, a w moim głosie wybrzmiało coś pomiędzy szyderstwem a zmęczeniem. - Wakacje minęły, poza tym, mosze nie zauwaszyłaś, ale szadne z nas nie ma ulopu. Gdyby było inaczej, plowadzilibyśmy tę lozmowę w Joldanii. - Kącik moich ust uniósł się w tym dobrze przećwiczonym półuśmiechu, który miał być dla mnie tarczą. Zmrużyła oczy, jakby szukała między moimi słowami czegoś, czego sam nie potrafiłem znaleźć, wbiła we mnie wzrok i milczała, czekając, żebym sam udusił się w tym, co już powiedziałem. Widziałem, że ją to przerażało, to zbliżające się zakończenie, ale mnie przerażało równie mocno, tylko nigdy w życiu bym się do tego nie przyznał.
I wtedy padło to zdanie, które rozszarpało mnie bardziej niż wszystkie wcześniejsze. „Inni zakochani mają szansę na jakąś przyszłość. Nie jesteśmy jak oni.” Zamknąłem oczy, na moment, dosłownie na sekundę, żeby nie wybuchnąć. Głęboki oddech, potem drugi. Wróciłem spojrzeniem na nią - patrzyła na mnie, jej brązowe oczy przyciągały mój wzrok, jak magnes, ale wciąż walczyłem, żeby nie ugrzęznąć w nich na dobre. Skrzywiłem się, parsknąłem, bo już nie potrafiłem inaczej - w tym momencie czułem, że wszystko, co powiem, zostanie rozebrane na czynniki pierwsze i użyte przeciwko mnie, a mimo to odpowiedziałem, bo milczenie byłoby gorsze.
- Nie, nie jesteśmy jak oni. - Przyznałem, tym razem bez kpiny. - Widzisz, inni zakochani… - Zrobiłem pauzę, kręcąc głową - to, co miałem powiedzieć, było zbyt ciężkie, żeby w ogóle ubrać to w słowa. - Inni zakochani nie mają w lękach asz tak obszelnej wiedzy o tym, co mosze pójść źle. Nie wiedzą, ile szeczy mosze zboczyś piepszonym tolem w nie tę stronę, co tszeba. - Nie wiedzą, że w jeden dzień można stracić wszystko, wystarczy jedna decyzja, jeden cholerny błąd - ja to wiedziałem, nawet jeśli nie mówiłem wszystkiego. - My wiemy. Ty i ja. - Wskazałem palcem w przestrzeń między nami, jakbym wbijał tam ostrze. - I dlatego właśnie nie jesteśmy jak oni. - Dodałem, mrużąc oczy. - W tym pszynajmniej szię zgadzamy.
Bo prawda była taka, że chciałem zostać - pierwszy raz od lat chciałem, i to mnie przerażało bardziej niż wszystkie inne ryzyka razem wzięte. Bo inni zakochani mogli wierzyć w swoje szczęśliwe zakończenia, a my wiedzieliśmy aż za dobrze, co dzieje się, kiedy przeszłość dopada człowieka szybciej, niż zdąży ułożyć przyszłość.
Koperta leżała tam, gdzie ją wcześniej odłożyłem, cicho i niewinnie, jakby była niczym więcej niż zwykłym kawałkiem papieru. Moje dłonie zacisnęły się w pięści. Czułem w środku ten znajomy, chłodny gniew, który kazał mi działać w sposób mechaniczny, bez chwili zawahania. Szybkim, płynnym ruchem odepchnąłem się od ściany, a potem kilkoma żołnierskimi krokami znalazłem się przy stoliku nocnym. Mój cień przesunął się po ścianie, rozciągnięty przez błyskawicę, która uderzyła gdzieś niedaleko. Czułem, jak mięśnie spinają mi się pod skórą, ciało działało za mnie, zanim jeszcze zdążyłem pomyśleć. Krok za krokiem - ciężki, wyuczony marsz, który bardziej przypominał musztrę niż zwyczajne przejście przez pokój. Każdy mój ruch był aż nadto sztywny i zdyscyplinowany, jakbym musiał w ten sposób trzymać w ryzach wściekłość, która buzowała pod powierzchnią. Nie spojrzałem na Prue ani przez ułamek sekundy, tylko od razu sięgnąłem po kopertę leżącą na stoliku nocnym - tę cholerną kopertę, którą sam tam wcześniej położyłem, dobrze wiedząc, co w niej jest. Szelest papieru brzmiał głośniej niż burza za oknem. Moje palce, przyzwyczajone do trzymania różdżki bądź broni, teraz zacisnęły się na gładkim pergaminie. Odwróciłem się ku niej - na ustach miałem jeszcze ten cyniczny uśmieszek, wyćwiczony, wtopiony w moją twarz, chociaż wewnątrz tliło się coś całkiem innego. Wyciągnąłem rękę z zaproszeniem w jej stronę, zatrzymując je w powietrzu między nami.
- A więc czytaj. - Rzuciłem krótko, głos miałem zbyt niski i zbyt ostry, żeby można go było pomylić z brakiem powagi. Nie musiałem dodawać nic więcej - doskonale wiedziałem, co jako pierwsze uderzy ją w oczy, kiedy przesunie wzrokiem po eleganckich linijkach starannego pisma. Moje nazwisko - Benjy Fenwick, ale nie samo. Nie z anonimowym dopiskiem „z osobą towarzyszącą” - nie z jakimś otwartym margines na inną kobietę, jak jej się uroiło. Tylko czarno na białym - pełny, wyraźny zapis. „Pan Benjy Fenwick i Panna Prudence M. Bletchley.” Elegancki, kaligrafowany, nie z ręki Ambroise'a, bo ten pisał jak medyk po nocnym dyżurze, nawet jeśli po nim nie był. Piękne, eleganckie pismo.
Jeśli Elias nie uciął mi głowy za to, że przywłaszczyłem sobie uczucia jego bliźniaczki, to tylko dlatego, iż wolał udawać, że niczego nie widzi. To ktoś inny zdecydowanie uciąłby mi coś znacznie ważniejszego, gdybym zignorował tak wyraźną sugestię. Nie wziąłbym innej kobiety - nie dlatego, że ktoś mi dyskretnie narzucał wybór, tylko dlatego, że wbrew wszystkim maskom i pozorom, które tak ochoczo przybierałem, nie żartowałem, gdy mówiłem o byciu monogamistą. Ta część mnie akurat nie podlegała negocjacjom.
Nie wiedziałem, co odpowie. Wiedziałem za to, że to, co właśnie trzymała, jest faktem. Fakty są proste, czyste, nie pozostawiają miejsca na gdybania. Ja też kiedyś wolałem fakty - zanim nauczyłem się, że fakty też mogą zmieniać się szybciej niż pogoda w górach. Nie wiedziałem, co miało się wydarzyć jutro, a co dopiero za tydzień. Normalnie miałbym plan - wiedziałbym, że po lecie i jesieni trzeba szukać roboty w cieplejszych krajach, bo tu, na Wyspach, sezon się kończył. Nawet dla klątwołamaczy zaczynała się posucha. Tylko ci, którzy byli ustawieni, mieli nazwiska i układy, mogli wybierać zlecenia. Tacy jak ja musieli kombinować. Zawsze wiedziałem, że podróżując w chłodniejsze rejony, w zimniejszych miesiącach trzeba spakować torbę i ruszyć na południe, ale teraz… Po pożarach Londynu nic nie było takie samo. Sytuacja zmieniała się z dnia na dzień. Ludzie potrzebowali ochrony, zabezpieczeń, run, klątw - wszystkiego. Popyt był nieprzewidywalny, mogło się okazać, że za kilka dni będę potrzebny tu, na miejscu, bardziej niż gdziekolwiek indziej. Mogło też się okazać, że nie będzie tu dla mnie żadnej pracy. Moje palce znów sięgnęły włosów, odgarnąłem je do tyłu, jak zawsze, gdy próbowałem udawać nonszalancję. Guz na głowie przypomniał mi o sobie tępym bólem. Skrzywiłem się, ale nic nie powiedziałem. Patrzyłem na nią, na jej oczy, ciemne i pełne czegoś, co przypominało lęk, ale też uporczywe pragnienie, by zrozumieć sytuację. Zacisnąłem szczękę, aż coś strzyknęło mi w skroni. Mogła mówić, że nikt nikogo nigdzie nie wyrzuca, ale ja słyszałem w tym tylko echo własnych myśli -  dokładnie odwrotne, bo co to niby było, jeśli nie powolne wypychanie mnie poza margines jej wyobrażeń? Ten jej ton, powolny, tak spokojny, że aż prowokował, wbijał mi się pod paznokcie bardziej niż dosłowne drzazgi. Był zdecydowanie gorszy od wrzasku.
- Lósznica jest zasadnicza. „Zniknąś bez słowa” to tchószostwo. „Zniknąś ze słowem”, choćby pisanym, to decyzja. - Nie powiedziałem jej jednak tego, co naprawdę mnie paliło od środka -  nie wiedziałem, co się wydarzy, dokąd mnie rzuci, czy za tydzień, dwa, miesiąc nie spakuję znowu torby i nie wyjadę. To nie ona była problemem - problemem byłem ja. Cisza, która zapadła, była ciężka, za oknem znów rozciął ją grzmot, a szyba zadrżała lekko od uderzenia wiatru. Prudence patrzyła na mnie, jakby czekała na odpowiedź, na coś więcej niż tylko ten kawałek papieru.
A ja nie miałem odpowiedzi.
Nie odpowiedziałem od razu, bo prawda była taka, że nie wiedziałem, nie miałem planu, jeszcze kilka dni temu potrafiłem wymienić kolejne kroki - spakować się, ruszyć, jak zwykle. Teraz… Teraz miałem zaproszenie, na którym nasze nazwiska stały obok siebie, jak coś, czego nie da się wymazać. Miałem kobietę, która mówiła o końcu, a jednocześnie patrzyła na mnie tak, jakby bała się, że naprawdę zniknę. I mętlik w głowie.
Czułem, że powietrze gęstnieje, że burza na zewnątrz to nic przy tej, która właśnie rozszalała się między nami.
- Nie. - Odpowiedziałem wprost, bez ozdobników, bez ironii, bez kpiny - tylko tyle. Tyle mogłem jej dać - to, że nie była mi obojętna, skoro jej nazwisko znalazło się obok mojego. Chciałem, żeby to słowo zostało między nami jak kotwica - by zatrzymało ją w tym punkcie, bez dalszych dopowiedzeń, jej analitycznych kalkulacji. Cyniczny uśmiech wciąż wisiał na mojej twarzy, jak maska, której nie potrafiłem zdjąć, ale moje oczy - ciemne, zmęczone - zdradzały za dużo. W środku wiedziałem, że to jedno „nie” kosztowało mnie więcej niż wszystkie wcześniejsze tyrady.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#13
20.08.2025, 10:33  ✶  

Starała się dystansować, używać tego bardzo oschłego tonu, nie chciała dać ponieść się emocjom, bo to by niczego nie zmieniło. Nie należała do osób, które wybuchały, bardzo trudno było ją wyprowadzić z równowagi, to jeszcze nie był taki moment, aby miała pęknąć. Potrafiła nad sobą panować, a przynajmniej starała się pokazywać, że tak to u niej wygląda. Wcale nie wydawało jej się, że może kontrolować sytuację, to było złudzenie i miała tego świadomość, ale prościej jej było w ten sposób rozmawiać.

Podzieliła się z nim swoimi obawami, chociaż tego też nie zrobiła w najprostszy możliwy sposób. Bardzo okrężnie podeszła do tematu, bo nie potrafiła inaczej, trochę bała się odpowiedzi, które mogłaby uzyskać, chociaż przecież nie miała ku temu powodu. Benjy nie naruszył jej zaufania przez te kilka dni, a jednak się tego obawiała. To siedziało w niej, nigdy nie czuła się wystarczająca, przyniosło to te wszystkie czarne myśli, które pojawiały się i zżerały ją od środka. Bardzo szybko sama dawała sobie odpowiedzi, nie były one zbyt optymistyczne.

Nie patrzył na nią, nadal zawieszał wzrok gdzieś ponad i to zaczynało ją irytować, szczególnie z tym uśmieszkiem, który co chwila pojawiał się na jego twarzy. Wiedziała co to oznacza, każdy miał swój odruch obronny, zauważała, że u niego łączyło się to właśnie z tym. Ten uśmiech nie był szczery, był kpiący, miała ochotę mu go zetrzeć z twarzy.

Wzruszyła jedynie ramionami, bo co miała zrobić. Była poukładana, była porządna, taką już miała naturę. Nie ruszała czegoś, co nie należało do niej, chociaż ciekawość mogła zżerać ją od środka. Jeszcze gdyby dotyczyło to kogoś obcego to pewnie miałaby mniejsze opory przed tym, aby sięgnąć po cudzą korespondencję, gdy zaś chodziło o bliskich tutaj trzymała się ogólnie przyjętych zasad. Nie naruszała czyjeś prywatności, nawet jeśli koperta leżała na jej szafce nocnej. Nie było na niej jej nazwiska to jej nie otworzyła, całkiem proste i logiczne.

Być może to ułatwiłoby jej dedukcję, dostałaby odpowiedzi, których potrzebowała, jednak nie zrobiła tego, gdyby chciał, żeby przeczytała to, co jest w środku to by jej o tym powiedział. To była jej logika, może pokraczna, ale właśnie nią się kierowała. Jasne, gdyby nie chciał, żeby ruszała jego korespondencji to nie położyłby jej w tym miejscu, jednak to nie wystarczyło, nie dla niej. Miała swoje zasady, nie łamała ich ot tak.

- Zapewne. - Oczywiście, że było to jej winą. Miała tendencje do czarnowidztwa, analizowała wszystko bardzo dokładnie, gdy nie miała odpowiednich danych, sama podsuwała sobie najgorsze scenariusze, bo wolała nie zakładać niczego, co mogłoby ją rozczarować. Łatwiej było się w ten sposób pogodzić ze swoją porażką, takie nastawienie przynosiło mniej cierpienia, chociaż czy na pewno? Gryzło ją to od środka, było to tylko i wyłącznie gdybanie, które nie niosło ze sobą nic przyjemnego, raczej powodowało, że zaczynała się zamykać na podstawie swoich domysłów, a one wcale nie musiały być prawdziwe.

Przewróciła oczami, gdy usłyszała jego kolejny komentarz. Był zbędny, miała mu naprawdę tłumaczyć, co kryło się pod hasłem wakacji z którego skorzystała? Nie chodziło o urlop, o lato, a o ten czas po pożarach, który tutaj spędzali. Jasne, nie były to pełnoprawne wakacje, ale trochę tak to traktowała, po raz kolejny mogła być jedyną, która miała takie podejście. Dla niego to chyba nie było to samo.

- Daruj sobie. - Naprawdę tłumaczenie jej tego, czym były wakacje w tej chwili było zupełnie zbędne. Zresztą nie sądziła, aby doszło do podobnej rozmowy, gdyby znajdowali się gdzieś indziej. To miejsce, ten czas tutaj spędzony przynosił wątpliwości, bo znaleźli się w bańce gdzieś pomiędzy rzeczywistością, normalnym, codziennym życiem, a idyllą, która utworzyli sobie w tym domu, w Exmoor.

Ich przeszłość niosła ze sobą doświadczenia, które nie należały do szczególnie przyjemnych. Przeżyli rozczarowania, wiedzieli, jak to jest kogoś stracić. Być może nieco się od siebie różniły, ale niosły podobne emocje. Byli już kiedyś mocno zranieni, mieli swoje przejścia, na pewno dużo prościej byłoby im przyjmować to, co się między nimi działo, gdyby ich przeszłość wyglądała inaczej. W tym wypadku pojawiał się strach, że mogą znowu zostać zranieni, że znowu coś pójdzie nie tak, mieli świadomość, że życie nie było kolorowe, raczej niosło ze sobą rozczarowania. To nieco komplikowało sytuację. Nie powinien nikogo dziwić ich strach przed tym, co mogła przynieść przyszłość, nie tak łatwo bowiem było zapomnieć o tym, co już się wydarzyło, to odciskało piętno, którego może nie było widać, ale istniało gdzieś w głębi duszy.

Mało kto analizował wszystko dokładnie, gdy chodziło o uczucia. To się po prostu działo, ludzie chwytali się tego i pozwalali sobie się w tym zatracać, nie myśleli o przyszłości, raczej skupiali się na teraźniejszości i na tym, jak aktualnie wyglądało ich życie. Nie mieli pojęcia, że wszystko może się spieprzyć w chwilę, że ich świat mógł runąć nagle, zupełnie niespodziewanie, a później będą musieli go odbudowywać przez miesiące, czasem lata. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jaki to niosło ból, jakie konsekwencje. To co mówił było bardzo brutalną prawdą. Oni to przeżyli, doświadczenia które ich ukształtowały nie należały do tych przyjemnych, a jak wiadomo krzywdę pamięta się dużo mocniej, dłużej niż wszystko inne.

- Może to i lepiej, że nie wiedzą, świat byłby wtedy zdecydowanie ciemniejszym miejscem. - W końcu to były pesymistyczne myśli, lęk, walka z samym sobą, próba przewidzenia tego, co może pójść nie tak, czekanie na to, aż w końcu wszystko runie i się rozsypie. To nie było dobrym podejściem, ale niełatwo było pozwolić sobie na coś innego, kiedy już raz przeżyło się swój mały koniec świata.

Nie ruszyła się z miejsca, gdy Benjy przemknął w stronę stolika nocnego. Nie obserwowała go, nadal stała w miejscu, zawiesiła wzrok na ścianie, która znajdowała się tuż przed nią. Nie przygotowała się na taką ciężką rozmowę, wiele kosztowało ją utrzymywanie tej pozornej stateczności. Musiała trzymać się w ryzach, jakoś poradzić sobie z tym wszystkim. Przymknęła na moment oczy, odetchnęła głęboko dwa razy, jakby chciała przygotować się na kolejny cios, bo nie wiedziała, co zamierzał zrobić teraz, po jaką kartę sięgnąć. Benjy nie był łatwym przeciwnikiem, ale to już przecież wiedziała, zresztą nie chciała z nim walczyć, nie do tego to miało prowadzić, a stała tutaj nadal, w tym ciemnym pokoju czekając na kolejne argumenty.

Do jej uszu doszedł szelest papieru. Najwyraźniej postanowił sięgnąć po tę kopertę, która okazała się być jednym z powodów przez który się teraz ścierali. Gdyby przeczytała zaproszenie, to miałaby pewność, że to właśnie z nią chce udać się na ten ślub, nie pojawiłyby się wątpliwości związane z tym, czy poza tymi kilkoma dniami mają coś jeszcze. Nie doszłoby do tej zbędnej analizy, kalkulacji, ale tego nie zrobiła, a teraz stanął tuż przed nią z zaproszeniem w dłoni, miała przeczytać treść, no i tak zrobiła.

Dość szybko przejechała wzrokiem po słowach, które znajdowały się na papierze. Zatrzymała spojrzenie w jednym miejscu, mrugnęła, przełknęła głośniej ślinę bo wszystko było jasne. Nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Faktycznie miał się tam pojawić z nią, nie z kimkolwiek, jej imię i nazwisko zostało ujęte w zaproszeniu. Zostali zaproszeni tam razem. Najwyraźniej zdążono już ich ująć jako parę, nie powinno jej to dziwić, wszyscy w tym domu wiedzieli o tym, że coś ich połączyło i najwyraźniej było to jasną wskazówką na to, że pojawią się we dwoje na tym nieszczęsnym ślubie. Świadczyło to o tym, że wiedzieli, jakie podejście ma Benjy. Inaczej nie sięgaliby po konkrety, pozostawiliby miejsce na dowolną osobę towarzyszącą, a to jednak jej imię widniało na zaproszeniu.

To był fakt, nie pozostawiało to miejsca na domysły, złudzenia, po które tak chętnie sięgała, kiedy nie dostawała pełnych informacji. Czysty fakt, z którym nie dało się walczyć, nie mogła dłużej dopisywać sobie swoich pesymistycznych historii. jasne było to, że to dokładnie z nią miał się tam znaleźć. Nie powinna mu była zarzucać tego, że miał zamiar pozbyć się jej ze swojego świata po tym, jak opuszczą to miejsce. Bała się tego strasznie, a jednak ten strach był zupełnie niepotrzebny, bo nie zrobiły jej tego. Pesymizm i czarnowidztwo jednak zrobiły swoje.

- Nie wiedziałam. - Nic innego nie była w tej chwili w stanie z siebie wydusić. Nie miała tych informacji wcześniej, więc nie było to dla niej wcale takie jasne. Nie sądziła jednak, że to było szczególnie wyszukanym wytłumaczeniem na jej zachowanie. Spanikowała, dopowiadała sobie swoje własne historie, które w żaden sposób nie były zgodne z prawdą. Powinna była podejść do tego inaczej, ale tego nie zrobiła. Bywa, być może było zbyt późno na to, żeby coś zmienić. Miała świadomość, że mogło w niego to uderzyć, zwłaszcza, że nie miał wobec niej złych zamiarów, założyła jednak próbując się ustrzec przed najgorszym, że właśnie tak było. To nadmierne analizowanie kiedyś skończy się dla niej źle, ale nie umiała inaczej.

- Prowadzi jednak do tego samego, do zniknięcia. - Na tym przede wszystkim się skupiała. Nie byłoby jej pewnie obojętne to, czy zniknięcie niosłoby ze sobą chociaż krótkie pożegnanie, przynajmniej wiedziałaby, czego się spodziewać, ale w końcu i tak zakończyłoby się to tym samym. Samotnością, która miałaby nadejść, cierpieniem, powrotem do dawnych przyzwyczajeń, które teraz zupełnie jej nie odpowiadały. Zdążyła przywyknąć do nowego bardzo szybko, bez zastanowienia, nie żałowała tego, bo to był bardzo przyjemny czas, jednak bała się tego, jak bardzo może zaboleć powrót do tego, co było kiedyś.

Bletchley bała się porzucenia, czy tego chciała, czy nie, mogła udawać, że jest jej to obojętne, że potrafi się odciąć od swoich uczuć, jednak wcale tak nie było. W końcu była tylko człowiekiem, okazywało się, że całkiem łatwo przyszło jej wpuszczenie go do swojego życia, zburzenie murów i odsłonięcie się całkowicie. Nie mogła mieć pretensji o to, że zamierzał stąd wyjechać, tyle, że właśnie, znowu najwyraźniej sięgnęła po zły scenariusz, bo dotarło do jej uszu jego nie. Wpatrywała się w niego w milczeniu. Nie zamierzał wyjechać, kilka dni temu jeszcze mówił o tym, że taka będzie kolej rzeczy, że pojawił się tutaj, żeby sprawdzić czy zostało jeszcze coś z tego kim był kiedyś, z życia które tutaj miał, jednak nie mogła nie przestać się skupiać na tym, że nic go tutaj nie trzymało, że zamierzał znowu ruszyć w drogę. Najwyraźniej jednak coś się zmieniło.

Odetchnęła głęboko, poczuła ulgę, sama świadomość, że będzie gdzieś obok jej wystarczała, tylko dlaczego zmienił zdanie? Nie miała pewności, czy powinna go o to zapytać, z drugiej strony niedopowiedzenia zdecydowanie jej nie służyły, już miała szansę zobaczyć do czego ją doprowadzały. - Dlaczego? - Może powinna jej wystarczyć to, co przeczytała na zaproszeniu, pewnie gdyby przesadnie wszystkiego nie analizowała to nie potrzebowałaby niczego więcej, jednak w jej przypadku widocznie było nieco inaczej. - Dlaczego nie zamierzasz wyjechać? - Nie miała pojęcia, czy da jej odpowiedź na to pytanie, może było zbyt dosłowne, jednak musiała je zadać, aby wyjaśnić wszystko, co powodowało mętlik w jej głowie.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#14
20.08.2025, 13:01  ✶  
Spojrzałem na nią z bliska, naprawdę bliska, czując w gardle nieprzyjemny ciężar. Nie mogłem już unikać jej oczu. Światło lampki nocnej oświetlało ją w sposób nierówny, połowiczny, burza z zewnątrz wślizgnęła się do środka i grała refleksami na jej twarzy. Dopiero stojąc naprzeciw niej, blisko, zdecydowanie zbyt blisko, by móc kłamać samemu sobie, dostrzegałem rzeczy, których wcześniej nie chciałem widzieć. Linie zmęczenia, zaciśnięte mięśnie szczęki, napięcie w ramionach, a przede wszystkim ten rodzaj rozedrgania, który widać wyłącznie w oczach. Patrzyłem, a obraz zaczynał do mnie docierać z pełną mocą - ona nie potrzebowała moich odpowiedzi na jutro ani na za rok, potrzebowała jasności - tu i teraz. Nim zdążyłem się zreflektować, sam także pochłaniałem je wzrokiem, usiłując zrozumieć, w którym momencie zaczęło się to rozłazić w szwach. Zacisnąłem usta w cienką linię, wciągając powietrze ciężko, przez sekundę wydawało się, że powietrze w pokoju zgęstniało do granic absurdu, że zrobiło się za duszno, za ciężko, ale nie miałem już siły odwrócić wzroku, nawet jeśli każdy oddech był osobnym wysiłkiem.
To wszystko było cholernie skomplikowane - rozsądek tego nie porządkował, żadne zasady tu nie pasowały. Wiedziałem, że nie powinno tak być, lepiej byłoby się wycofać i odejść, powinniśmy nigdy nie stanąć w tej sytuacji, ale życie nie było koncertem życzeń, nigdy nim nie było. Czasem rzeczy się działy - ot, tak - spadały na człowieka, zanim zdążył powiedzieć „nie” i zrobić krok w bok. Były jak pułapki zastawione przez własne decyzje, impulsy, słabości.
Tak, byłem wściekły - na nią, na siebie, na cały przeklęty świat, ale gniew był tylko skorupą, pod spodem kryła się nagła świadomość, że już dawno przestałem traktować to jak przelotny romans, a mimo to bałem się do tego przyznać, nawet samemu sobie. Przymknąłem oczy, żeby ochłonąć, powstrzymać impuls, który kazałby mi coś palnąć, byle odciąć się od ciężaru, jaki narastał z każdym wymienionym zdaniem, ale kiedy znów je otworzyłem, znów uderzyła mnie jej twarz - zmęczona, napięta, a jednak wciąż twarda, nadal gotowa się mierzyć. Nie chciałem ciągnąć tej kłótni. Nie chciałem jej ranić. Nie chciałem znów być tym człowiekiem, który trzyma dystans, bo łatwiej go wtedy nienawidzić, a jednocześnie nie wiedziałem, jak się zatrzymać, pozwolić sobie na coś innego. W tym wszystkim, w tej mieszance gniewu, strachu i rozczarowania samym sobą, czułem jedną, nieprzyjemnie jasną prawdę - zależało mi, bardziej, niż kiedykolwiek planowałem. Czasami rzeczy po prostu się działy, bez względu na to, czy człowiek tego chciał, czy nie. Ludzie popełniali błędy, reagowali impulsywnie, a później wpadali w zastawione przez siebie pułapki i nie mieli najmniejszej szansy się z nich wydostać. Można było próbować sobie wmawiać, że to wynik traum,  echo Londynu, skutki tamtej nocy, która wypaliła w nas głęboki, irracjonalny schemat. Takie tłumaczenie byłoby proste, uspokajające - tylko, że ja wiedziałem, iż to nie była cała prawda, bo gdyby tak było, nie czułbym się teraz tak odarty ze skóry. Stałem przed nią i czułem, jak bardzo jestem odsłonięty - jak bardzo mnie rozbroiła samą swoją obecnością. I, co najgorsze, to uczucie nie przeszkadzało mi niemal wcale - aż do teraz. Teraz czułem gniew, rozgoryczenie, rozdrażnienie każdym własnym wyborem, każdą chwilą, w której pozwoliłem sobie na oddech ulgi. Nie chciałem tej kłótni - Merlin mi świadkiem, że nie chciałem, a jednak znaleźliśmy się w samym środku czegoś, co wyglądało jak powtórka z historii, której miałem już nigdy nie przeżywać.
Świat zewnętrzny zdawał się sprzysięgać z tym chaosem - ciemność i burza były tylko tłem, niemal metaforą oczywistą do bólu, nawet jeśli wiedziałem, że to nie natura robiła się ponura i przytłaczająca - to ja. To my. To cała ta przeklęta sytuacja, która nie miała prawa wyglądać w ten sposób.
Ludzie lubili opowiadać, że każdy ma szansę na szczęśliwe zakończenie. Na dom, na ciepło, na spokój, ale odkąd pamiętałem, miałem świadomość, że to mit, bajka dla naiwnych. Większość nigdy nie dostawała niczego poza codziennym trudem i tymczasową iluzją, że jeszcze coś przed nimi. Widziałem to setki razy - w zleceniach, w spojrzeniach ludzi, którzy sięgali po zakazane przedmioty, byleby poczuć, że coś kontrolują. Nikt nie miał gwarancji. Nikt nie miał obietnicy - i my też nie. Kłóciliśmy się niby o szczegół, o zaproszenie, o czyjeś imię na kartce, ale tak naprawdę spieraliśmy się o coś zupełnie innego. O sens i brak sensu. O to, czy warto było wierzyć, że my - w tej konkretnej konfiguracji - mieliśmy w ogóle prawo myśleć o czymś więcej niż ta chwila. Ona miała swoje lęki, ja miałem swoje. Różne, a jednak podobne w tym, że każdy z nich był większe od nas obojga.
Kiedy sięgnąłem po kopertę, ruch wyszedł mechanicznie, sztywny, wyuczony. Tak poruszali się ludzie, którzy muszą trzymać fasadę, bo inaczej rozsypaliby się w pył. Cholera. Eleganckie pismo, nazwiska obok siebie. Benjy Fenwick i Prudence Bletchley. Nie „osoba towarzysząca”, nie „plus jeden”. Żadnych półśrodków - to nie był przypadek, nie była kurtuazja - to była deklaracja,  wiedziałem, co to znaczy. Jeśli Elias dotąd nie wpadł na pomysł, żeby uciąć mi głowę za to, że dotykam jego bliźniaczki, to był tylko cud. Gdybym teraz ośmielił się postawić na inną kobietę, gdybym zlekceważył sugestię, ucięto by mi coś innego. Zresztą - nie musiałem sobie tego nawet wyobrażać, bo i tak nie wziąłbym ze sobą innej, wbrew tamtym pierwszym słowom. Nie byłem jednak pewien, co z nami dalej. To była skomplikowana, cholernie skomplikowana sytuacja i nie potrafiłem jej ująć inaczej, choćbym nie wiem, jak się starał. Nie powinno tak być. Świat był ciemny i ponury, a burza za oknami była tylko tłem, niemal groteskowym odbiciem tego, co działo się we mnie, bo chodziło przecież o coś więcej niż ten jeden wieczór - o znacznie więcej niż to wesele. Przez moment miałem ochotę znowu parsknąć, uciec w kpinę, w sarkazm, bo łatwiej było sięgnąć po ostrze ironii, niż stanąć wprost przed tym, że oboje tkwimy w czymś, co wymaga więcej cierpliwości, niż zazwyczaj miałem do dyspozycji, ale powstrzymałem się.
Westchnąłem, ciężko, z rezygnacją. Bo co mogłem jej odpowiedzieć? Zniknięcie było zawsze możliwe - było częścią mnie - wpisane w moje życie, w tę cholerną nieustanną wędrówkę. Wiedziałem, że się tego boi, ale wiedziałem też, iż nie potrafię jej dać stuprocentowej gwarancji. Zamilkła, czekając, aż powiem coś, cokolwiek, a potem padło to pytanie - proste, bezpośrednie.
Spojrzałem na nią długo - czułem, że to moment, w którym mogę dać jej łatwą odpowiedź, coś gładkiego, co wypełni tę ciszę i da złudzenie pewności, ale nie potrafiłem - nie miałem odpowiedzi, choćby nie wiem jak chciała ją usłyszeć.
- Nie wiem. - Powiedziałem w końcu cicho, ale pewnie. - Pszysięgam, Pludence. Nie wiem. - To była prawda - nie wiedziałem, dlaczego zostałem. Nie wiedziałem, co mnie tu trzymało naprawdę. Czy to była ona, czy nadal cholerna potrzeba sprawdzenia, czy coś ze mnie jeszcze zostało, nie potrafiłem tego nazwać, ale wiedziałem jedno - skoro jeszcze tu byłem, to coś musiało być silniejsze od mojego instynktu ucieczki.
Stałem blisko, zdecydowanie bliżej niż zamierzałem, i dopiero teraz, gdy patrzyłem na nią w tym świetle, coś do mnie dotarło. Lampka nocna rzucała na jej twarz ciepły, żółtawy blask, który podkreślał wszystkie drobne szczegóły -  zmarszczkę na czole, gdy próbowała mnie przejrzeć, delikatne napięcie wokół ust, które zagryzała, jakby miała ochotę ugryźć mnie za każde kolejne słowo, ale najważniejsze były oczy. Światło padało inaczej, odsłaniając szczegóły, które wcześniej umykały. Jej twarz była zmęczona, skóra pod oczami delikatnie zszarzała, ale oczy - te same, które zwykle miały w sobie błysk czujnej ironii - teraz wyglądały inaczej. Zbyt szeroko otwarte, zbyt intensywnie wpatrzone. Dopiero wtedy zrozumiałem. Świadomość uderzyła we mnie mocniej niż grzmot za oknem. Nie musiałem pytać, nie musiałem udawać, że tego nie widzę. Cała ta rozmowa, lawina pytań o przyszłość, końce, ramy czasowe, wszystko nabrało innego sensu - to nie była tylko Prudence w swoim zwykłym, analitycznym trybie, w którym rozdłubywała każdą niepewność na czynniki pierwsze. To była ona podbita czymś, co ciągnęło ją jeszcze głębiej w te domysły, robiło z jej własnych myśli klatkę. Zaciągnąłem powietrze nosem, ciężko, a potem zacisnąłem usta w wąską linię, bo wiedziałem, że jeśli się odezwę w tym samym tonie co wcześniej, znowu wybuchnie spór. A tego nie chciałem - kurwa, jak bardzo nie chciałem. Przymknąłem oczy, policzyłem do trzech, może pięciu. Poczułem pulsujący ból w skroni, ten sam, który od kilku godzin wbijał się w głowę i nie chciał odpuścić. Miałem okropny dzień, najchętniej cisnąłbym wszystko i wszystkich w diabły, ale nie ją. Nie ją. Musiałem o tym pamiętać. Zaciśnięte wargi rozluźniły się tylko na tyle, bym mógł wypuścić powietrze, które nagle stało się jeszcze cięższe, gęste od wszystkiego, co wisiało między nami. Poczułem to w klatce piersiowej, gdzieś głębiej - zmęczenie rozchodzące się od żeber aż do barków. Znów przymknąłem oczy na sekundę, próbując ochłonąć, bo nagle miałem świadomość, że cała ta rozmowa - to napieranie na siebie, ironia, uparcie rzucane słowa - była jak próba rozpalenia ognia na mokrym drewnie, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Otworzyłem oczy z powrotem i uniosłem je na nią, już bez cynicznego uśmiechu, bez tej maski, którą nakładałem na wszystko. Złapałem jej spojrzenie.
- Masz fazę, plawda. - Powiedziałem, nie zapytałem - to nie brzmiało jak pytanie, tylko jak stwierdzenie faktu, brutalne i szczere. - Jalałaś. - Drgnął mi kącik ust. Złość nie zniknęła - dalej miałem w sobie ciężar dnia, słów, które padły między nami wcześniej, jej oskarżeń i własnej winy, ale coś innego zaczęło wypierać tę wściekłość. Zmęczenie. I troska, cholera jasna. Nigdy nie lubiłem tego słowa, brzmiało jak słabość, ale właśnie to czułem. Patrzyłem na nią i wiedziałem, że nie mogę teraz pozwolić, by ten wieczór skończył się kolejnym ciosem, jeszcze jedną raną. Wystarczyło już tego bólu, który każde z nas nosiło. Milczałem przez chwilę, pozwalając, by mój oddech się wyrównał, a puls w skroniach trochę zwolnił. Wciąż byłem napięty, ale już nie tak jak wcześniej, kiedy spojrzałem na nią z powrotem, nie było we mnie kpiny. Była tylko świadomość, że zależy mi bardziej, niż planowałem. Nie powiedziałem tego - nigdy bym nie powiedział wprost.
- Lozmowa w takim stanie to głupota. - Dodałem po chwili, ciszej, spokojniej, choć z nutą rezygnacji. - Moja głupota, bo tesz nie jestem w folmie. I twoja. Nasza. Bieszemy to pół na pół? Po połowie? - Spróbowałem rozluźnić atmosferę, biorąc głęboki oddech i wyciągając do niej rękę - ostrożniej niż zamierzałem.



[Obrazek: 4GadKlM.png]
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#15
20.08.2025, 22:50  ✶  

Nie spędzili ze sobą wiele czasu, to nie były tygodnie, czy miesiące, jednak dla osób, które miały w zwyczaju raczej nie zbliżać się do nikogo na dłużej nawet i tydzień to było wiele. Szczególnie, że raczej tego nie robili, tutaj postąpili w wyjątkowy dla siebie sposób, niekoniecznie pewnie zdając sobie sprawę, jak bardzo przyjdzie im się odsłonić, jak bardzo może to na nich wpłynąć. Nie zastanawiali się nad konsekwencjami, dali sobie szansę na stworzenie czegoś i weszli w to bez zadawania żadnych pytań. Pozwolili się ponieść, dlaczego? Nie miała pojęcia, nie wiedziała co miał takiego w sobie Benjy, że tak szybko był w stanie spowodować, że mu zaufała. Mówiła mu o większości spraw, których raczej nie poruszała, sama z siebie, nie miała najmniejszego problemu z tym, aby zupełnie się otworzyć. To było zdradliwe, bo łatwo było przywyknąć do obecności takiej osoby obok siebie, zwłaszcza gdy nie oceniała, starała się zrozumieć wszystkie przywary i dziwactwa, a nie dało się nie zauważyć, że Prue miała ich naprawdę wiele. Miała tego świadomość, nie bez powodu przecież się dystansowała, tak było jej łatwiej. Obawiała się tego, że ktoś mógłby dojść do tego jaka jest naprawdę i poddawać to ocenie, stąd te budowanie muru, stąd samotność która była jej wyborem. Czuła się dzięki temu bezpiecznie, chociaż ostatnio zauważyła, że wcale nie musi tak być, że wystarczy odpowiednia osoba, a może dzielić to z kimś innym. Wszystko wydawało się takie proste, oczywiście do czasu, bo w końcu musiały nawiedzić ją te ciemne myśli.

Nie pojawiły się same, to nie przyszło znikąd. Zaczęło się od tego głupiego komentarza Ambroise'a, a skończyło na karcie, którą wyciągnęła z talii tarotu. Zafiksowała się na tym, stan, w którym się znajdowała tylko to potęgował, ułatwiał, bo nie myślała jasno, wcale. Skupiła się na tym, jakby faktycznie miało zadecydować to o jej losie, jakby nic nie mogła z tym zrobić, jakby z góry była skazana na kolejne dramaty. 

Prudence nie była wściekła, raczej ogarniał ją smutek, złość pojawiła się przez chwilę, kiedy wydawało jej się, że Benjy nie jest w stanie zrozumieć jej toku myślenia. Próbowała mu to tłumaczyć, ale miała wrażenie, że nie do końca umie dostrzec jej punkt widzenia, nie mogła mieć mu tego za złe, nie dało się nie zauważyć, że ich tok rozumowania różnił się od siebie.

Naprawdę nie sądziła, że dojdzie między nimi do takiej sprzeczki, nie była na to gotowa, zaczęło się od pierdoły, a wszystko eskalowało w nieodpowiednim kierunku. Nie miała do końca siły, aby sobie z tym poradzić, chociaż starała się to robić. Nie uciekała przed konfrontacją, kontynuowała ją, bo nie poddawała się tak łatwo, mimo, że wolałaby tego nie robić. Jednak skoro sama zaczęła drążyć temat, to nie wypadało się przecież wycofać.

Na zewnątrz nadal było ciemno, niebo rozświetlały jedynie błyskawice, co jakiś czas, gdzieś z tyłu dochodził do tego dźwięk grzmotów, który zaczęła ignorować, za bardzo była skupiona na napięciu, które się między nimi pojawiło, żeby zwracać uwagę na to, co działo się na zewnątrz, tutaj również odbywał się nie najgorszy spektakl. Może aktorzy nie do końca chcieli brać w nim udział, ale jakoś tak się złożyło, że doszło do tego przedstawienia, miało jeszcze trwać, póki co nie miała pojęcia jak się zakończy, nawet trochę się tego obawiała.

To nie tak, że chciała ich sabotować, że szukała dziury w całym, ale trochę zachwiała ich porozumienie, codzienność, przyzwyczajenia, stawiała niewygodne pytania, które mogły jeszcze zaczekać. To, co wydarzyło się popołudniem jednak nieco ją do tego sprowokowało, zamiast skupić się na tu i teraz zaczęła myśleć o przyszłości, widziała ją w ciemnych kolorach, i przez to powiedziała w głos o swoich wyobrażeniach, o tym, że sądziła, że byli bardzo blisko końca, chociaż przecież nie dostała ku temu żadnych powodów, nie rozmawiali o tym, nie zapytała go wcześniej co zamierza, założyła, że łatwo przyjdzie mu ją porzucić, że odejdzie bez słowa, kiedy opuszczą mury tego domu. Szukała dalej, znajdowała kolejne potwierdzenia swojej tezy, jak chociażby to, że nie zaprosił jej na ślub. Gdy wyciągnął przed nią starannie wypisane zaproszenie zaczęło do niej docierać, że to były tylko jej wyobrażenia, domysły, które dzisiaj zaczęły przysłaniać jej jakiekolwiek logiczne myślenie. Skupiła się na tym, co mogło pójść nie tak, założyła, że nie będzie z tego nic dobrego, pesymizm wylewał się z niej chyba w każdy możliwy sposób.

- Jasne, może kiedyś się dowiesz. - Ton jej głosu nieco się zmienił, nie była już taka chłodna jak wcześniej, powoli zaczynała pozwalać sobie na odpuszczenie. Nie mogła w nieskończoność utrzymywać tej pozy, była zmęczona. Nie chciała być wobec niego obojętna, nie chciała ziać lodem, to nie było dla niej typowe. Tak właściwie, czy powód dla którego miał tutaj zostać był taki istotny, nie wybierał się nigdzie, to było dużo, bo przecież zupełnie nie leżało w jego zwyczaju. Był co do tego szczery, mówił, że nie potrafi tutaj zostać, że nie zamierza tego robić, ale jednak coś się zmieniło. Być może uda mu się ustalić, co to było, chętnie go wtedy wysłucha, chętnie się tego dowie. Teraz? Nie zamierzała szukać odpowiedzi na siłę, naciskać na niego, zresztą nie wydawało jej się, że ją okłamywał. Mógł tego nie wiedzieć, może poczuł jakiś dziwny zew, aby spędzić w Wielkiej Brytanii nieco czasu, zdarzały się przecież takie momenty, podjęte decyzje, których nie było się w stanie wytłumaczyć.

Znaleźli się bliżej siebie, Prue nadal zadzierała głowę do góry, aby móc patrzeć mu w oczy, nie uciekała spojrzeniem, szczególnie, że w końcu patrzył na nią, nie przez nią, dostrzegła tę różnicę. Nadal w pomieszczeniu dało się wyczuć napięcie. Dużo słów padło między nimi, nie do końca przyjemnych i ciepłych, ale takie właśnie było życie, nie zawsze było kolorowo. Nie był to najlepszy moment na podobne dyskusje, bo nie była w pełni sił, ale i tak postanowiła w to brnąć. Widziała po nim, że również jest zmęczony, nie miała szansy zapytać go, jak mu minął dzień, czy wszystko przebiegło tak jak miało, zamiast tego skupiła się na tym, żeby znaleźć odpowiedzi na bezsensowne pytania, które pojawiły się w jej głowie zupełnie przypadkiem, pod wpływem chwili, która wymknęła się spod kontroli. Dziwnych wróżb, kadzideł i jasnowidztwa, którym przecież w ogóle nie powinna się zajmować, bo to nie leżało w obszarze jej zainteresowań, zupełnie się na tym nie znała, a postanowiła zaufać kartom, bez żadnego doświadczenia w sposobie w jaki działały.

Czy miała fazę? Nie wydawało jej się, może miała, może nie miała. Faktycznie nie do końca była sobą, co zapewne było spowodowane trawą, którą wypaliła wcześniej z Greengrassem. - Jarałam. - Nie było powodu, aby się do tego nie przyznawała, skoro to wyłapał, to przecież i tak znał odpowiedź na to pytanie. Nie była w stanie ukrywać reakcji swojego organizmu, jak mniemała oczy ją wydały, wiedziała, że jej źrenice powinny być powiększone, wcześniej pewnie nie miał szansy tego zauważyć, bo nie chciał na nią patrzeć. - Mam chyba bad tripa, a nie fazę. - Chociaż, czy właściwie to nie było to samo, bad trip to też faza, ale chyba ta mniej oczekiwana. Nie miała na to zbyt wielkiego wpływu, skupiła się na tym, co przyniosło jej ciemne myśli, zamiast dobrze się bawić. Bywa i tak. Wcześniej nie zwracała uwagi na to, że zioło mogło nieco spotęgować to w jakim była nastroju, tak właściwie to miało sens, nie do końca była sobą, trochę za bardzo to wszystko zaczęła przeżywać. Mrugnęła dwa razy, powinna się doprowadzić do porządku.

- Nie da się temu zaprzeczyć. - Poniosło ją, ich poniosło, sprowokowała go, nie miała przed tym żadnych oporów, chociaż normalnie ugryzłaby się w język, nie powiedziałaby większości z tych słów, nie zadawała pytań, bo nie miała w sobie, aż tyle odwagi, raczej pozostawiłaby wszystko swoim domysłom, z czasem uzyskała odpowiedzi, bez naciskania, czy tych dziwnych prób na wyciągnięcie informacji.

- Tak będzie sprawiedliwie. - Chociaż podskórnie czuła, że rozkładało się to w nieco innych proporcjach i w tym wypadku większość winy jednak leżała po jej stronie. To ona zaczęła temat, to ona drążyła przez to, że zafiksowała się na jakiejś myśli, obawiała się tego, że może za chwilę zniknąć z obrazka, a przecież nie miała ku temu nawet najdrobniejszego powodu, no, może poza tym, że ponad tydzień temu wspominali coś o ramach czasowych, które i tak zdążyli już przekroczyć.

- Przepraszam, to nie był dobry dzień. - Nie sądziła, że takie usprawiedliwienie wystarczy, ale naprawdę było jej przykro, że doprowadziła do takiej kłótni między nimi, to nie powinno się wydarzyć. Pozwoliła, aby chwilowe zaćmienie doprowadziło ich do tego momentu. To nie tak, że nie zastanawiała się nad tym, czy mają szansę jakoś sobie wszystko ułożyć, czy istnieje dla nich jakieś wspólne jutro, jednak nie dyskutowałaby na temat tych obaw w ten sposób. Zależało jej na nim, to nie podlegało dyskusji, aczkolwiek nie powinna się tak uzewnętrzniać ze swoimi lękami. Nie chciała go osaczyć, czy wymuszać na nim podjęcia decyzji, których będzie żałował.

Dostrzegła dłoń wyciągniętą w jej kierunku, odetchnęła z ulgą, w końcu powoli zaczynało z niej schodzić to wszystko, co w niej siedziało. Można to było zauważyć po jej postawie, nie siliła się już o to dumne wyprostowanie, spięte łopatki, odpuściła. Chwyciła ostrożnie jego rękę, nie wiedziała, co to oznaczało, ale liczyła na to, że najgorsze tego wieczora mają już za sobą.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#16
21.08.2025, 13:04  ✶  
Pochyliłem się, nawet tego świadomie nie zauważyłem, ale kiedy ona uniosła brodę, ja instynktownie się przygarbiłem. Była między nami różnica wzrostu, spora, która w zwykłych okolicznościach miała w sobie coś rozczulającego, gdy Prue patrzyła na mnie z dołu. Teraz jednak, w tej chwili, nie było w tym nic słodkiego -  jej spojrzenie wbijało się we mnie twardo, z tą intensywnością, którą znałem aż za dobrze, zupełnie jakby nie chciała pozwolić sobie na to, by wyglądać słabiej, niż się czuła. To już nie była ta sama dysproporcja, która zazwyczaj wydawała mi się… Urocza, zabawna wręcz, kiedy Prudence spoglądała na mnie z dołu, z miną, która nigdy nie pozwalała mi traktować jej faktycznie lekceważąco, ale tego wieczoru, tej nocy, w jej spojrzeniu nie było nic uroczego. Gromiła mnie, nie cofając się nawet o krok, i chociaż chwilę później jej spojrzenie złagodniało,  nadal było intensywne, jakby chciała mnie nim  wypalić, zmusić do szczerości - wciąż było ciężkie, pełne głębi, niosło w sobie zbyt wiele, bym mógł bez wysiłku je udźwignąć.
Nie chodziło tylko o jej bad trip - nie tylko o to, że paliła i teraz w jej głowie szalały demony, które ciężko było poskromić. To też, oczywiście, ale głębiej kryło się coś więcej. Ignorowaliśmy temat, o którym oboje wiedzieliśmy. Udawaliśmy, że go nie ma, da się go przykryć ciszą, codziennością, kolejnym dniem. Nie dało się. To było jak rana, która wyglądała na zasklepioną, ale wystarczył najmniejszy ruch, a znowu zaczynała krwawić. Chodziło o to, że przez ostatnie dni ignorowaliśmy temat, zakładaliśmy maski, chowaliśmy się za niedopowiedzeniami, jakbyśmy liczyli, że jeśli nie wypowiemy czegoś na głos, to przestanie istnieć, ale przecież istniało - nadal istniało - i oboje wiedzieliśmy, że nie zniknie. Wciągnąłem powietrze, głęboko, wiedząc, że nie mogę już się cofnąć, że jeśli teraz milczeniem próbowałbym ratować cokolwiek, to tylko utonęlibyśmy oboje jeszcze głębiej.
Wyciągnąłem dłoń w jej stronę, spojrzałem na nią, choć łatwiej byłoby patrzeć w bok.. To była chwila zawieszenia - czekałem, aż coś się wydarzy, Prue odrzuci ten gest i zostawi mnie w tym bezsensownym napięciu, które mógłbym później wykorzystać, by się wycofać, bo może tak byłoby nam obojgu łatwiej. Czekanie z dłonią w powietrzu, ten jeden długi moment, w którym wszystko mogło się wydarzyć - od nawrotu chłodu po wybaczenie, po nic. Ale nie - jej dłoń w końcu znalazła się w mojej. Kiedy jej palce dotknęły moich, zrobiło mi się jednocześnie lżej i ciężej. Zamknąłem palce na jej palcach - szczelnie, z odruchem pewności, którego brakowało mi w innych, większych sprawach - i poczułem dziwne ukłucie w piersi - być może sam ten gest miał więcej znaczenia, niż chciałem dopuścić do świadomości. Spuściłem wzrok, patrząc przez chwilę na ten obraz - proste splecenie rąk, tak zwyczajne, a dla mnie teraz tak obce. Moje życie od dawna nie miało w sobie takich momentów. Unosząc powoli jej dłoń, musnąłem wargami chłodny wierzch - krótko, bez teatralności, za to z ciężarem przeprosin, które musiały przejść mi przez gardło, jeśli mieliśmy jeszcze przed sobą cokolwiek, co nie rozsypie się w proch.
- Wybacz, zawaliłem. - Przeniosłem wzrok na nią, mocniej zaciskając nasze palce. Czułem tę gorycz, wciąż, oczy miałem ciemne, ciemniejsze niż zwykle, i wiedziałem, że widać to bez trudu. Kpiący uśmieszek, którym nawykowo ratowałem twarz, także powracał mimowolnie - zgasiłem go, rozluźniając na moment żuchwę. Wiedziałem, jak to brzmiało - jak wszystkie inne usprawiedliwienia, które nigdy niczego nie naprawiają, a jednak mówiłem, bo czułem, że muszę, i choćby to miała być prawda, której nie potrafiłem zamknąć w idealnych słowach, to właśnie ją musiałem wypowiedzieć. - Nie szukam niczego nigdzie indziej dlatego, sze chcę tu byś. - Powiedziałem po chwili ciszy. - Ale nie wiem, dlaczego zostałem. - To było najbliższe prawdzie, jaką miałem w sobie - to nie było tak, że świadomie decydowałem o każdym moim kroku, wiele rzeczy robiłem na oślep, ale teraz, stojąc tu, z jej dłonią w mojej, nie mogłem zaprzeczyć, że coś mnie zatrzymało. Przymknąłem oczy, na sekundę, może dwie, bo musiałem złapać oddech. Cały dzień był zły, wszystko szło nie tak, a teraz stałem tutaj i miałem poczucie, że sam jeszcze dokładam do tego pieprzonego stosu rzeczy, które wymykały się spod kontroli. Próbowałem nie brzmieć jak ktoś, kto jest wściekły, chociaż wciąż byłem - na nią, na siebie, na to, że znalazłem się dokładnie w tym punkcie, w którym obiecywałem sobie, że się już nigdy nie znajdę. - Nie wiem, dlaczego nie wyjeszczam. Nie mam pojęcia, ile mi to zajmie. - Te słowa wyszły ze mnie ciężko, jakby były przyznaniem się do winy. To było prawdziwe - nie miałem żadnej sensownej odpowiedzi. Powinienem już dawno był spakować się, zniknąć, ruszyć w swoją stronę, jak zawsze. Tak działałem przez lata, tak przetrwałem - unikałem przywiązań, bo każde przywiązanie prędzej czy później obracało się przeciwko mnie, a jednak zostałem, trzymałem teraz w dłoniach jej dłoń i mówiłem te słowa, które mnie samego dziwiły. Wpatrywałem się w splecione palce, jakby tam mogła kryć się odpowiedź. Może właśnie tam była, może tkwiła w tej prostocie, w tym, że od dawna nikt nie pozwolił mi się czuć w ten sposób - potrzebnym, chcianym, zawsze byłem dodatkiem, cieniem, kimś, kogo łatwo było zastąpić. Tutaj, przy niej, miałem dziwne, cholernie niebezpieczne poczucie, że tak nie jest.
- Będziesz pielwszą osobą, jaka szię dowie, jeśli coś - cokolwiek - ulegnie jakiejkolwiek zmianie. - Zapewniłem cicho, spokojniej niż się czułem. Nawet dla mnie te słowa zabrzmiały jak obietnica, odsłonięcie gardy w chwili, w której powinienem raczej bronić się tarczą cynizmu.  - Jeśli to dla ciebie za duszo… - Kontynuowałem, czując, jak suchość ściska mi gardło - Postaraj szię wieszyś, sze splóbuję to zlozumieś. - Brzmiało to jak przyznanie się do winy, ale w gruncie rzeczy właśnie to chciałem powiedzieć. Wiedziałem, że stawiam ją w piekielnie trudnej, niepewnej sytuacji - nikt o zdrowych zmysłach nie powinien musieć znosić tej niejasności, tego ciągłego balansowania nad przepaścią, jaką tworzyła moja obecność. Oboje wiedzieliśmy, że to balansowanie miało swoje granice, a ja te granice naginałem od samego początku. Przez chwilę patrzyłem na nią w milczeniu, słuchając, jak burza dudni za szybą, każdy kolejny grzmot zdawał się wbijać głębiej świadomość, że ta noc była inna niż wszystkie wcześniejsze, i czegoś już nie cofniemy. Czułem, jak w środku rośnie we mnie mieszanka emocji, które wcale nie powinny iść razem - złość, rozgoryczenie, zmęczenie i dziwna ulga. Złość - bo przecież nie chciałem nigdy znaleźć się z nią w takiej sytuacji, obiecywałem sobie, że tego uniknę. Rozgoryczenie - bo wiedziałem, że wiele z tego, co się wydarzyło, było skutkiem moich własnych, durnych wyborów. Zmęczenie - bo cały dzień, całe godziny ciągnęły się za mną tylko po to, by po powrocie do domu wcale nie móc odpocząć. A ulga… Bo wreszcie przestałem udawać, że wiedziałem, co robię. Nie wiedziałem - dokładnie jak tego, co z tym zrobi, czy rano w ogóle będziemy w stanie normalnie spojrzeć na siebie, czy ta rozmowa zakończy się w ciszy, czy będzie początkiem końca, ale miałem w sobie dziwne poczucie, że cokolwiek się stanie, już nie będziemy mogli udawać, że to nie istnieje. Może właśnie o to chodziło.
- Wiem, sze jest w tym duszo niepewności. Wiem, sze to mosze bszmieś jak szeleg niedopowiedzeń, którymi znów plóbuję cię omotaś, szeby nic nie musieś, ale to nie tak, to nie jest ucieczka od odpowiedzialności. - Popatrzyłem jej prosto w oczy - blask lampki wyławiał w nich bursztyn i coś jeszcze, ciemniejszego, głębszego. - Mogę ci daś czas na decyzję. To, co mogę ci daś na pewno, to czas. - Powiedziałem wyraźnie, nie przymykając oczu, żeby nie brzmiało to jak wymówka. Nie byłem w stanie obiecać jej spójnych planów, bo świat jeszcze przed pożarami nauczył mnie, że plany lubią się palić jako pierwsze, ale mogłem jej dać tyle czasu na namysł, ile potrzebowała. - Nie musimy tego kontynuowaś, gdy masz zjazd, pszes najbliszszy czas nigdzie szię nie wybielam. No, chyba sze do siebie, jeśli potszebujesz pobyś sama. - Stwierdziłem, starając się nie brzmieć, jakby to było najgorsze rozwiązanie, przynajmniej z mojej perspektywy.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#17
21.08.2025, 14:44  ✶  

Ten moment musiał nadejść, prędzej, czy później. To nie tak, że nie zastanawiała się nad tym, jak będzie później. Nie pytała o to, bo nie chciała psuć tej ich sielanki, w którą weszli bez większego zastanowienia. Dni mijały, całkiem szybko, przyjemnie, jakby nie dotyczył ich wcale powrót do rzeczywistości, w której każde miało pójść we własną stronę. Wygodniej było nie poruszać jeszcze tego tematu, nie kiedy aktualnie przecież było im całkiem dobrze. Przyzwyczaiła się do jego obecności, bardzo łatwo do tego doszło, nie zapominała o tym, że miało to być chwilowe. Wcześniej starała się ignorować swój pesymizm i czarnowidztwo, ale dzisiaj, tego wieczora po prostu jej się ulało. Nie czuła się z tego powodu dobrze, bo wiedziała, że nie może mieć o to pretensji, przecież miała świadomość na to, jak wyglądał jego świat, wiedziała, w jaki sposób może się to zakończyć, przystała na to i tak pozwalając się mu do siebie zbliżyć. To był jej wybór, nie mydlił jej oczu, nie oszukiwał. Niepotrzebnie spanikowała, jednak zaczęła zauważać, że może być jej trudno się z tego wyplątać, zresztą nawet nie chciała się wyplątywać, w tym był chyba pies pogrzebany. Obawiała się tego, że trudno jej się będzie otrząsnąć po tym wyjątkowo przyjemnym czasie, który razem spędzili.

Nie chciała tego przekreślać, nie mogła mieć pewności, jak wszystko się potoczy, ale skoro nie zamierzał jeszcze wyjeżdżać, to może mieli szansę chociaż sprawdzić, jak im będzie razem po tym czasie, który spędzili w Exmoor, będą musieli jakoś odnaleźć się w tym zwyczajnym świecie, w którym wszystko będzie wyglądało inaczej. Skoro nie miał zamiaru jeszcze znikać, to mogli sprawdzić, jak się wszystko potoczy. Nie miała zamiaru z tego rezygnować, nie chciała tego robić, bo zaczęła się do niego przywiązywać, może rozsądniejsze było wycofać się w tej chwili, może dzięki temu mogłaby uniknąć jeszcze większego cierpienia, ale wcale nie chciała tego robić. Nie chciała go odrzucać.

Nie miała oporów przed tym, aby chwycić jego dłoń. Powoli się uspokajała, odzyskiwała władzę nad myślami, które jeszcze chwilę wcześniej zaczynały ją pochłaniać, sugerowały same czarne scenariusze. Zresztą dostała jakieś odpowiedzi, może brakowało w nich konkretów, ale znajdowało się to, co było w tej chwili dla niej najważniejsze. To jeszcze nie był koniec, zamierzał tutaj zostać, nie wiedział dlaczego, ale miał być gdzieś obok. W tej chwili chyba jej to wystarczało, obawiała się bowiem, że gdy opuści rezydencję, to wszystko się rozmyje, zniknie, jakby wcale nigdy się nie wydarzyło.

Dotknął ustami jej dłoni, skupiła się na tym geście, być może jeszcze wszystkiego nie spieprzyła tym swoim nagłym atakiem paniki, niepewnością, która ją przytłoczyła. Nie chciała niczego mu narzucać, nie należała do osób, które usilnie trzymały się kogoś, byle tylko nie pozostać samą. Wiedziała bowiem, że mogło to przynieść zupełnie odwrotny efekt, oczekiwania których nie dało się spełnić, nigdy nie chciała go zmieniać, wiedziała przecież na co się pisze, ale nie udało jej się ukryć tego, że zaczęło jej na nim zależeć, a to w przypadku takiego trybu życia mogło być bardzo skomplikowane, mogło powodować ból i cierpienie, którego wcale nie spodziewała się na samym początku. Nie pamiętała o tym, jak łatwo jest przyzwyczaić się do obecności drugiej osoby w swoim życiu.

Poczuła, że jego palce mocniej zacisnęły się na jej. Splótł ze sobą ich dłonie. Ulżyło jej, obawiała się, że może wystraszyć tego, że pokazała swoje zaangażowanie, że może przesadziła, że to było dla niego zbyt wiele. Z drugiej strony to on wspomniał o zakochanych, nie rzucałby słów na wiatr, najwyraźniej nie była w tym sama, nie ona jedna pozwoliła sobie poczuć coś więcej. Nie zmieniało to faktu, że ich przypadek był okropnie skomplikowany, tu nic nie miało być proste.

- Kiedyś poznasz odpowiedź. - Powiedziała cicho, chociaż nie była wcale tego taka pewna, wcale nie musiał dowiedzieć się dlaczego został. Nie wszystkie decyzje były powodowane czymś konkretnym, nie zawsze dało się je uargumentować, bo prostu się tak działo. Nie mogła oczekiwać, że poda jej powód, skoro sam go nie znał. Nie zamierzała drążyć, naciskać, przyjęła to co miał jej do powiedzenia, zaakceptowała tę odpowiedź, bo wydawała się jej szczera.

- Jak się dowiesz, jak poczujesz, że nadchodzi ten moment, to mi powiedz, będę się mogła na to przygotować, nie chciałabym, żebyś zniknął bez pożegnania. - Nie sądziła, że byłby w stanie to zrobić, ale wolała przekazać mu, że to było dla niej istotne. Zdawała sobie sprawę, że ten moment nadejdzie, nie dało się zmienić natury człowieka, ale wolałaby, żeby po prostu ją uprzedził, że ta chwila nadchodzi, jakby to mogło cokolwiek zmienić. Tak, czy siak zdawała już sobie sprawę, że na pewno ją to dotknie, nie oszukiwała się już wcale. Dotarło do niej, że dopuszczenie go do siebie będzie wiązało się z taką ewentualnością. Czy była na to gotowa? Trochę za późno było na to, aby się nad tym zastanawiać, bo już wpadła, już zdążyła się przywiązać. Póki więc miała szansę cieszyć się jego obecnością, przeżywać razem różne chwile, to nie zamierzała z tego zrezygnować. Wprowadził nieco koloru do jej życia, a od dawna jej tego brakowało, chociaż wmawiała sobie, że jest inaczej.

- Poradzę sobie. - Być może to było wiele, ale czy faktycznie za dużo? Te wspólne dni na pewno byłyby jej w stanie wynagrodzić to, co mogło zdarzyć się później. Może zamiast myśleć o przyszłości, która mogła przynosić rozczarowanie, niepewność lepiej było się skupiać na teraźniejszości, ten pierwszy raz. Odpuścić? Czy była skłonna to zrobić? Jakoś nie mogła się wyzbyć świadomości, że żałowałby gdyby koniec nadszedł teraz.

- Taki po prostu jesteś, przecież o tym wiedziałam. - Nie powinno jej to dziwić, w końcu ją uprzedzał i tak nieco się zmieniło, i tak najwyraźniej mogli mieć więcej czasu na cieszenie się swoją obecnością, czerpanie z tego chociaż w tym momencie, to i tak było wiele zważając na to, że pierwotna wersja była inna. Nie porzucał jej teraz, nie przekreślał tego, co udało im się stworzyć w przeciągu tych kilku dni, tylko nie mógł obiecać jak to będzie wyglądało w przyszłości, nie mogła mieć mu tego za złe.

Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, chyba nie potrzebowała czasu, nie kiedy spoglądała w jego przymrużone oczy, gdy czuła ciepło jego dłoni. Nie była w stanie tego porzucić, nie teraz, nie kiedy naprawdę się w to zaangażowała. - Nie potrzebuję czasu Benjy, przecież wiesz, że Cię nie zostawię. -  Samo to, że zaczęła ten temat wynikało z tego, że obawiała się tego, co się stanie, kiedy to on nagle odejdzie. Nie miała zamiaru dystansować się w momencie w którym powiedział, że póki co nigdzie nie wyjeżdża. Nawet jeśli miało to być chwilowe, to aktualnie było wystarczające, bo przecież obawiała się, że ich koniec miał się zdarzyć za kilka dni. Mieli więcej czasu, w tej chwili jej to wystarczało, nie potrzebowała niczego więcej.

- Nie chcę być sama. - Wtedy za dużo myślała, zwłaszcza w takim stanie, skupiała się na tym, co nie powinno zajmować jej myśli, dopuszczała do siebie te wszystkie obawy. Nie chciała, aby zaczęło ją to trawić ponownie, nie kiedy powoli to mijało, kiedy było lepiej.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#18
21.08.2025, 18:32  ✶  
W mojej głowie kotłowało się tysiąc powodów, dla których to ja powinienem to zrobić - przeprosić - a nie ona. Tu nie chodziło o bad tripa - o to, że zapaliła i źle to zniosła, tu chodziło o wszystko, co ignorowaliśmy - o temat, którego nie dało się trwale zepchnąć w cień, a jednak tak długo udawaliśmy, że go nie ma. Chodziło o to, że oboje pozwoliliśmy, by tamten początkowo ustalony termin ważności naszej relacji istniał między nami, ale jednocześnie ignorowaliśmy go, chowaliśmy, aż w końcu wdarł się między nas ze zdwojoną siłą. Miałem świadomość, że to ja powinienem przepraszać, bo byłem dokładnie tą osobą, która pierwsza postawiła tamtą granicę - poza tym byłem starszy, przynajmniej w dokumentach, znałem lepiej konsekwencje i to ja powinienem umieć nazwać rzeczy po imieniu. Nie zrobiłem tego wcześniej - to był mój błąd.
Teraz podjąłem tę dyskusję, chociaż byłem zmęczony. Zmęczenie osiadało mi w kościach, mięśniach, nawet w samej czaszce, czy w płucach - każdy oddech był cięższy od poprzedniego, a mimo to stałem naprzeciwko niej i starałem się, naprawdę starałem się być obecny. Patrzyłem na nią, kiedy słuchałem, jak mówi, bo wiedziałem, że nie mogę się wycofać, nie teraz. Trzymałem jej dłoń, splatając nasze palce mocniej, niż powinienem - być może gdzieś w głębi ducha bałem się, że jeśli poluzuję ten uścisk chociaż trochę, wszystko się rozpadnie. To był śmieszny lęk, irracjonalny, a jednak trzymał mnie jak imadło, podczas gdy Prue mówiła, a każde jej słowo wbijało się we mnie głębiej niż cokolwiek, co spotkało mnie tego dnia. Kiedy powiedziała, że może kiedyś poznam odpowiedź, poczułem coś dziwnego. Odpowiedź.. Wiedziałem, że nie było jednej odpowiedzi. Była mieszanka wszystkiego - frustracji, przywiązania, zmęczenia ciągłą ucieczką, a może i czegoś więcej. Nie potrafiłem tego nazwać, więc brzmiało to tak, jakbym nie wiedział nic. Ona się z tym pogodziła, zaakceptowała to, że nie mam dla niej wyjaśnienia, ale zamiast ulgi, jaką powinienem odczuć z tego powodu, ja czułem się jeszcze bardziej winny, bo przyjęła moją bezradność jako coś normalnego - jak coś, co wystarczyło na ten moment. Powiedziała to tak, jakby znała mnie lepiej niż ja sam siebie, i już dawno pogodziła się z tym, że nie zmieni mnie ani ona, ani nikt inny. Co gorsza - prawdopodobnie miała rację, ale to nie oznaczało, że chciałem, by wzięła na siebie ten ciężar. W głębi ducha miałem ochotę ją odepchnąć - dla jej własnego dobra, by nie musiała przeżywać więcej takich wieczorów, które musiały nadejść - a jednocześnie trzymałem jej dłoń tak mocno, że musiała wiedzieć, iż tego nie zrobię. Nie zamierzałem wychodzić, nawet jeśli w pewnym momencie, na dźwięk kolejnych słów, poczułem, jak ściska mi się gardło. Odejścia były moją specjalnością - wiedziałem, że akurat do tego jestem zdolny. Zawsze tak robiłem - gdy robiło się za duszno i miałem wrażenie, że coś mnie więzi, odchodziłem. Znikanie to było moje parszywe rzemiosło, w tym naprawdę byłem mistrzem - w zostawianiu ludzi daleko za moimi plecami bez słowa, bez listu, bez niczego. Wymazywanie się z życia innych, zostawianie pustki - w tym także byłem ekspertem. A ona mówiła to teraz tak spokojnie, jakby wiedziała, że taka jest moja natura, nawyk, druga skóra, a jednak chciała tylko jednego - żebym ją wcześniej uprzedził. Podniosłem wzrok, spojrzałem jej prosto w oczy i odpowiedziałem powoli, wyraźnie.
- Nie zniknę bez słowa. - Powiedziawszy to, poczułem, że moje słowa brzmią jak obietnica, ale zarazem jak kłamstwo, którego nie chciałem jej sprzedać. Wziąłem głęboki wdech, zacisnąłem wargi w prostą, wąską linię, a zaraz potem westchnąłem ciężko. Nie mogłem udawać, nie przy niej. Próbowałem naprawdę, cholernie próbowałem być wobec niej kimś chociaż trochę mniej zjebanym, niż zwykle byłem. Może nie powinienem mówić tego, co zaraz powiedziałem, ale spojrzałem na zegar na komodzie - było grubo po północy, we wtorek, a ja dopiero co wróciłem. Jeszcze czułem na skórze wilgoć deszczu, byłem przemoczony. Prue nie była głupia, nie była naiwna, zasługiwała na prawdę, nawet jeśli prawda nie brzmiała ładnie.
- Wybacz. - Powiedziałem, nisko. Nie wiedziałem, kiedy nauczyłem się aż tak mocno nienawidzić niedopowiedzeń, ale tej nocy zdecydowanie nie było na nie miejsca. - Nie zniknę bez słowa… S własnej woli. - Poprawiłem się powoli, bez entuzjazmu. - Ale to nie jest plosta sytuacja, nic nie jest ploste, i jeśli mam cię oszukiwaś, sze mam na wszystko wpływ, to wolę szię uglyść w język. Zlobię, co w mojej mocy, szebyś nigdy nie musiała szię obudziś i odklyś, sze mnie po prostu nie ma, albo czekaś do lana, bez wiadomości, ale… W tej blanszy nie zawsze mamy wyból, a ja mam jeszcze balsiej skomplikowaną sytuację. - To było wszystko, co mogłem jej dać - szczerość.  Niezgrabną, ciężką, być może raniącą, ale lepszą niż kłamstwo. - Obiecuję, sze świadomie nie zostawię cię bez słowa, ani nie zniknę s dnia na dzień. - To była prawda, nawet jeśli hipokryzja biła z tego zdania, bo wiedziałem, że mogę jej nie dać tego, czego naprawdę potrzebowała, a jednak nie potrafiłem inaczej. Uśmiechnąłem się krzywo, gorzko, bardziej do siebie niż do niej. Tak, taki byłem - z góry wiedziała, w co się pakuje, a i tak postanowiła zostać. Wbiła mi tamto zdanie jak sztylet pod żebra, nie dlatego, że było okrutne, ale dlatego, iż było tak absurdalnie spokojne. Byłem człowiekiem, który całe życie żył chwilą, uciekał od planów, od deklaracji, a jednak nagle chciałem tę odpowiedź teraz. Chciałem wiedzieć, co ją tu trzymało, co sprawiało, że mimo mojego spieprzonego charakteru i całego syfu, który się wokół mnie ciągnął, nadal tu była. „Taki po prostu jesteś” zabrzmiało jak usprawiedliwienie, a ja nie chciałem, żeby mnie usprawiedliwiała. Nie chciałem, by tłumaczyła sobie moje wahania i luki. Nie próbowałem udawać, że jestem kimś lepszym niż byłem. Mogłem tylko spróbować być kimś trochę mniej zjebanym, niż zazwyczaj.
- Mosze i wiedziałaś, ale nie sądzę, szebyś była pszygotowana na całość pakietu, sha. - Odpowiedziałem, pozwalając sobie na to jedno, krótkie, słowo, miękkie jak aksamit, chociaż kryło się za nim zmęczenie. Westchnąłem, przejechałem dłonią po karku, szukając równowagi. - Nie zasługuję na taką lojalność. - Wyrwało mi się. Otworzyłem usta, zamknąłem je, odetchnąłem ciężko. - Ale jeśli naplawdę nie potszebujesz czasu, to nie będę udawał, sze to nie daje mi cholelnie duszo. - Westchnąłem, lekko kręcąc głową, a kiedy dodała „poradzę sobie”, miałem ochotę zaprzeczyć.  Wiedziałem, że to półprawda. Poradzi sobie - tak, oczywiście, nie była kimś słabym. Była twardsza, niż sama się malowała, ale w tym wypadku oznaczało to tyle, co „Przetrwam, nawet jeśli to mnie roztrzaska na kawałki.” - a ja nie chciałem jej niszczyć - nie chciałem być powodem tego, że kogoś, kto potrafił się trzymać, nagle zacznie boleć tak, że nie będzie mógł oddychać. Właśnie to bolało mnie jeszcze bardziej - świadomość, że nie mogłem obiecać, iż tak się nie stanie.
- Wiem, sze sobie poladzisz, ty zawsze sobie ladzisz, ale nie chcę, szebyś musiała walczyś s czymkolwiek. - Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, byłem zmęczony, rozstrojony, cała ta burza na zewnątrz mieszała się z burzą wewnątrz mnie, ale starałem się. Naprawdę się starałem. Wróciły wspomnienia wszystkich chwil, kiedy sam wmawiałem sobie, że samotność jest wyborem, że to wolność. A prawda była taka, że też nie chciałem być sam. Ścisnąłem mocniej jej dłoń, odsunąłem się tylko na tyle, by zobaczyć całą jej twarz, po czym bez słowa przysunąłem się bliżej. Objąłem ją wreszcie, nie zostawiając już między nami żadnej przestrzeni. Wsunąłem twarz w jej włosy, czując znajomy zapach, ciepło - coś, co także nie pozwalało mi odejść. Musnąłem ustami czubek głowy Prue, zamykając w tym prostym geście wszystko, czego nie potrafiłem ubrać w słowa. Zamknąłem oczy, wciągnąłem powietrze, pozwalając, by napięcie na moment zelżało. Musiałem je czymś rozładować, inaczej by mnie rozerwało. Milczałem przez chwilę, aż w końcu odchrząknąłem, bo napięcie było zbyt gęste.
- Wiesz… - Uśmiechnąłem się pod nosem, chcąc rozluźnić atmosferę, chociaż wiedziałem, że to nie zmaże powagi ostatnich minut. - Czuję szię telas jak siedemnastolatek. Dosłownie. Nie pytaj, czemu, bo to szenada. - Roześmiałem się cicho, sam z siebie. - Ale chyba wypada, szebym zapytał cię, czy pójdziesz ze mną na potańcówkę. - Powiedziałem to półżartem, a jednak… Chyba właśnie o to chodziło - przywrócenie prostoty tam, gdzie wszystko było skomplikowane. O podsunięcie nam, chociaż na chwilę, innej perspektywy - takiej, w której nie było pożegnań, nie było pytań bez odpowiedzi, nie było tej całej ponurej świadomości końca.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#19
21.08.2025, 21:52  ✶  

Miała co do tego odmienne zdanie. Nie było tutaj winnych. Wszystko było całkiem jasne, kiedy zadecydowali o tym, że chcą spędzić ze sobą ten czas, gdy będą tu przebywać. Nie było w tym żadnego podstępu, czy kłamstwa. Mieli pewne założenia, nikt nie był odpowiedzialny za to, że postanowili nieco przesunąć czasową granicę, to się stało, samo, nie konsultowali tego, po prostu brnęli w to dalej. Każde z nich mogło to zrobić, mogło poruszyć ten temat, trudno było w oczach Prue więc zrzucać odpowiedzialność na kogokolwiek. Nie miała w zwyczaju szukać winnych, kiedy to nie miało żadnego znaczenia, niczego nie zmieniało. Pozwolili sobie przekroczyć wyznaczoną granicę i ona i on. Było to całkiem proste. Nie wnikała w to, kto był odpowiedzialny za narzucenie tego terminu, liczyło się tylko to, że nie chcieli tego kończyć, gdy on dobiegł końca. Nie mogli te kilka dni temu wiedzieć, że tak łatwo przyjdzie im odnalezienie się w tej nowej sytuacji. Nie mogli mieć świadomości, że przyzwyczają się do swojej obecności, że zacznie im na sobie zależeć bardziej, niż mogłoby się wydawać.

Nie potrzebowali wiele, może wynikało to z tego, że przez lata unikali podobnych sytuacji, nie spoufalali się z ludźmi, to ich łączyło. Kiedy więc nadarzyła się ku temu okazja, kiedy sami ją stworzyli to weszli to bez zbędnych pytań, pozwolili sobie złapać oddech, przestali się pilnować i jakoś tak się to wszystko potoczyło.

To nie było proste, oni nie byli prości, ale co tak właściwie mogli z tym zrobić. Zawsze pozostawały inne opcje, któreś z nich mogło zadecydować o tym, że to był odpowiedni moment, aby to przerwać, odwrócić się na pięcie, jednak tego nie zrobili. Zamiast tego stali razem w ciemności, wpatrywali się w siebie trzymając się za rękę, jakby to było najlepszym i jedynym z możliwych rozwiązań. Nie chciała z tym walczyć, miała dość walki z całym światem, ze wszystkimi wokół, udowadniania sobie samej tego, że nie potrzebuje wokół siebie nikogo, że jest samowystarczalna, bo to była gówno prawda i ona była człowiekiem i ona czasem potrzebowała ciepła i bliskości drugiej osoby, zrozumienia. Niby niewiele, ale jednak bała się po to sięgać. Coś się jednak zmieniło, trafili na siebie chyba w odpowiednim momencie, po pożarach, uświadomieniu sobie, jakie życie jest ulotne bardzo łatwo było jej zmienić przyzwyczajenia, jakby te dawne nawyki nie miały najmniejszego sensu. Nie chciała, żeby uznał to za desperację, ale trochę tak było, trzymała się go kurczowo, bo nie chciała teraz go stracić, nie mogła pozwolić, żeby odszedł, jeszcze nie teraz, nie była na to gotowa, nie kiedy było im dane spędzić razem tak mało czasu.

Po raz kolejny tego wieczora ulżyło jej, gdy się odezwał. To brzmiało jak obietnica. Nie musiała się martwić, że pewnego dnia postanowi odejść i po prostu zniknie, może nie było to wiele, ale dla niej znaczyło sporo. Naprawdę starała się zrozumieć to, w jaki sposób funkcjonował, Bletchley była wyjątkowo wyrozumiała, ale miała już tak, że jeśli jej na kimś zależało, to mało co było ją w stanie zrazić, raczej starała się akceptować pewne zachowania i znaleźć dla nich wytłumaczenie, nie miała w zwyczaju zmieniać ludzi, zresztą polubiła go przecież za to, jaki był. Zaczęła się w nim zakochiwać za to jakim był, nie w jakiejś wyimaginowanej wersji, która byłaby bardziej przystępna.

- Dobrze, to mi wystarczy. - Świadomość, że będą mieli szansę na pożegnanie, jak bolesne by ono nie było, to przynajmniej wiedziała, że je dostaną, przynajmniej w opcji, w której on postanowi po prostu znowu wyruszyć w drogę. To nie były jedyne możliwości, to nie był jedyny sposób w jaki mógł zniknąć i bardzo dobrze zdawała sobie z tego sprawę, pamiętała o tym.

- Zdaję sobie sprawę, że w Twoim przypadku zawsze jest ryzyko. - Nie była głupia, wiedziała przecież czym się zajmował, to niosło ze sobą niebezpieczeństwo, mogło skończyć się w najgorszy sposób, wtedy faktycznie mogła nie dostać pożegnania, wolała jednak wierzyć, że jest w stanie o siebie zadbać, że potrafi sobie poradzić z tym, co mu przyniesie los, przynajmniej ona w to wierzyła.

- Pozostanie tutaj samo w sobie jest dla Ciebie niebezpieczne. - O tym również pamiętała. Tacy jak on nie byli tutaj mile widziani, nie po decyzji, którą podjął kilkanaście lat temu, kto wie, czy ktoś nie postanowi go szukać, czy ktoś go nie rozpozna, czy nie postanowi pokazać, że nie powinno się przeciwstawiać tym pojebanym zasadom, które rządziły czarodziejskim światem.

- Dobrze, to naprawdę wiele. - Czuła, że nie leżało to w jego nawykach. Zresztą mówił jej o tym, wiedziała, że nie byłoby to niczym dziwnym, spakowanie swoich rzeczy i pozostawienie wszystkiego za sobą. Nie potrzebowała niczego więcej, przynajmniej będzie wiedziała, żeby na niego nie czekać.

- Całkiem szybko się dostosowuję. - Może nie miała świadomości, że będzie to tak wyglądało, jednak gdyby tego nie chciała, to by jej tu nie było. Prudence zaczęło na nim zależeć, a to wiązało się z tym, że musiała nieco zmienić myślenie, otworzyć się jeszcze bardziej na to, co niosła za sobą taka relacja. - Pozwól, że to ja będę decydować o tym, kto zasługuje na moją lojalność. - Nie mógł obwiniać się za to, jaki był, przecież miał na to wpływ szereg różnych czynników, rozumiała, że przeszłość miała na to wpływ, nie mógł jej zmienić, nie miał wpływu na decyzje podjęte dawno temu, ani na swoje, ani na innych ludzi, którzy również mieli na niego wpływ.

- Naprawdę nie potrzebuję czasu, podjęłam już decyzję. - Wydawała się być bardzo pewna tego, co mówiła. Po raz kolejny nie uciekała spojrzeniem, wręcz przeciwnie wpatrywała się w niego, kiedy mówiła. Widać było w niej determinację, naprawdę nie zamierzała uciekać. Zresztą Bletchley należała do słownych osób, a wcale nie tak łatwo było ją wystraszyć, jeśli już czegoś chciała, na czymś jej zależało, to nie miała problemu z tym, aby po to sięgać, nawet jeśli mogło to nieść ze sobą nie do końca przyjemne konsekwencje.

- Ja ciągle z czymś walczę, to nie będzie nic nowego. - Była w tym prawda. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że jej życie było odwieczną walką. Z głosami w głowie, z przeszłością, z całym światem. Trudno było to dostrzec, ale jeśli pozwalała się do siebie zbliżyć dało się to wyłapać. Walczyła z konwenansami, szukała swojej drogi, niekoniecznie takiej, którą akceptowali zwyczajni ludzie. To też była walka, tylko bardzo cicha, niemalże niedostrzegalna, tak samo jak ta, która niemalże każdego dnia odbywała się w jej głowie.

Kiedy ją objął, wtuliła się w niego. To wystarczało, aby zapomniała o ciężarze, który czuła jeszcze przed chwilą, o słowach, które padły, o tym, że przez moment dosięgła ich bardzo przykra, szara rzeczywistość. Nie potrzebowała wiele, jak widać obecność, dotyk, jego ciepło było tym, co potrafiło odsunąć od niej wszystko to, co złe. Jej mięśnie się rozluźniły, ona znowu zaczęła spokojnie oddychać, a wszystko przez to, że znalazła się w jego ramionach. Wiedziała, co to oznacza, wiedziała, że może przynieść żal, ale wcześniej mogło dać jej dużo więcej, zresztą już dawało.

- Mogłeś tego nie mówić, teraz nie mogę nie zapytać. - Sam się o to prosił, czyż nie? Nie mogła nie skorzystać z okazji, powinien się spodziewać, że jeśli mówił, że ma czegoś nie robić, to zamierzała działać zupełnie odwrotnie. - Dlaczego czujesz żenadę? - Zadała to pytanie wprost, bo chciała uzyskać konkretną odpowiedź, zresztą sam zasugerował jej aby to zrobiła, mówiąc, aby tego nie robiła. Bardzo logiczne.

- Nie wiem, co wypada, zresztą chyba nie mam za bardzo innego wyjścia, bo ktoś już uznał, że się tam z Tobą pojawię. - Widziała swoje imię starannie wypisane na zaproszeniu, najwyraźniej dla wszystkich poza nią było oczywiste to, że pojawi się na tym przyjęciu z nim. Nie mogła mu odmówić, nie chciała tego robić, w końcu mieli jeszcze czas, który mogli razem spędzić, a takie wydarzenie na pewno dobrze im zrobi. Powoli wracali do tej swojej wypracowanej lekkości i nie przejmowania się tym, co miało nadejść, przynajmniej pozornie. Byli zmęczeni, nie było sensu dalej skupiać się na tym, na co i tak nie mieli większego wpływu.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#20
22.08.2025, 12:09  ✶  
Nie wiedziałem, czy to wszystko w rzeczywistości wystarczy. Moje przeszłe doświadczenia mówiły inaczej, sugerowały, że dobra intencja i wiara nigdy nie wystarczały -  zawsze znajdzie się coś, co pęknie, rozpadnie się albo zostanie zabrane, zanim człowiek zdąży się naprawdę przyzwyczaić, ale nie chciałem porównywać przeszłości z teraźniejszością, popełnić tego błędu po raz kolejny. Tyle razy wracałem do tamtych decyzji, do dawnych porównań i scenariuszy, i zawsze prowadziły w jedno miejsce - donikąd. A teraz? Teraz miałem przed sobą Prudence, która patrzyła na mnie w ten swój sposób, intensywnie, czasem aż za bardzo, rozgryzając każdy szczegół, każdy gest, każde niedopowiedzenie. Wciąż miałem w głowie echo naszej kłótni, tych wszystkich niedomówień i wyobrażeń, jakie w niej narosły, i naprawdę nie wiedziałem, czy to jest tak proste, jak ona to ujmowała. Nie sądziłem, kwestionowałem to wewnętrznie. Zależało mi na niej, na jej chaotycznym umyśle, na jej nadmiernym analizowaniu wszystkiego, nawet tego, co z pozoru nie miało znaczenia. Zacisnąłem wargi w linię, niemal tak mocno, jakbym próbował je powstrzymać przed wypowiedzeniem czegoś, co od zawsze powinno zostać niewypowiedziane, ale teraz musiałem, i zrobiłem to.
- Słuchaj… - Zacząłem, mój głos był niższy niż zwykle, już całkowicie wyprany z ironii. - Skolo jesteśmy ze sobą zupełnie szczeszy, jusz zlesztą powiedzieliśmy sobie tyle szeczy, któle zaliczają szię do baldzo bludnych sekletów, to… Nie będę blnął w nagłe stawianie tych granic. - Przełknąłem ślinę, czując, ile to mnie kosztowało. Nie miałem zamiaru tworzyć barier, które mogłyby się między nami pojawić tylko dlatego, że tak było łatwiej. - Moszesz mnie spytaś o wszystko, co chcesz wiedzieś, splóbuję odpowiedzieś, i… Nie, nie musisz tego lobiś telas. Moszesz później, ale chcę, szebyś mnie pytała, jeśli będziesz miała jakiekolwiek tematy do poluszenia. Tak będzie… Łatwiej. Pod pewnymi wsględami. - Słowa zawisły między nami ciężko, już wiedziałem, że się odsłoniłem, bardziej niż kiedykolwiek, a to był dopiero początek ignorowania mentalnych granic - wszystko dla dobra tego, byśmy nie musieli powtarzać tego wieczoru. Wziąłem głębszy wdech, spoglądając na nią spod lekko zmrużonych powiek.
- Jeśli chodzi o lysyko. - Dodałem, i tutaj pozwoliłem sobie na cień uśmiechu, chociaż zbyt ostrego, żeby nazwać go pocieszającym. - Sobą szię asz tak nie pszejmuję. Umiałem sobie ladziś i dalej umiem. - Nie powiedziałem już tego na głos, ale posłałem jej jednoznaczne spojrzenie, które miało mówić wystarczająco wyraźnie - nie chciałem, żeby to się odbiło na niej, jeśli już ktoś miał dostać po głowie, to ja. Potrafiłem sobie poradzić, robiłem to całe życie, wiedziałem, jak się bronić, jak wyjść z trudnych sytuacji, byłem do tego przygotowany. To był mój świat, moje błędy, moje ryzyko - nie jej. Patrzyłem na nią, czując wciąż to rozdrażnienie, które nie zdążyło jeszcze całkiem opaść. Byłem nadal zły na całą sytuację - na to, że doprowadziliśmy się do punktu, w którym nieporozumienia mogłyby nas złamać, ale równocześnie nie potrafiłem ukryć, że w moim spojrzeniu pojawiło się coś miękkiego, coś łagodniejszego. To zmęczenie, które mnie zalewało, mieszało się z łagodnością, jakiej dla nikogo innego nie miałem. Prudence miała ten jeden przywilej - miękki punkt, którego nie potrafiłem się wyrzec, nawet jeśli czasem chciałem, bo przeczył całemu mojemu wizerunkowi. Byłem wobec niej inny, nie taki jak wobec ludzi, których zwykle trzymałem na dystans, chłodny i bezpieczny. Naprawdę nie chciałem, by musiała cały czas ze wszystkim walczyć - to nie było coś, co powinna robić. Walczyć mieli tacy jak ja - ci, którzy sami sobie tak ułożyli życie, popełniali błędy i wiedzieli, że to ich cena. Chciałem to zmienić, ale wiedziałem, że nie mogę. Nie zostawałem tutaj na stałe, nie miałem planów, by wracać do Wielkiej Brytanii na dłużej, więc nie mogłem jej złożyć żadnych deklaracji. Nie mogłem obiecywać jej, że od teraz zdejmę z niej część ciężaru. Nie byłem w stanie dać jej pustych obietnic - to była ta ponura prawda, której nienawidziłem, a której nie mogłem przeskoczyć. Nie mogłem, bo byłoby to kłamstwo, a jednak mimo tej ponurej prawdy przynajmniej nie chciałem być dla niej ciężarem. Mogłem jej tylko obiecać, że spróbuję nie być kimś, kogo obecności będzie żałować, gdy nadejdzie nieuniknione.
Kiedy ją objąłem, początkowo lekko, potem mocniej, gdy poczułem, jak się we mnie wtula, poczułem też coś, co rozlało się ciepłem po moim wnętrzu. To nie sprawiło, że wszystko stało się prostsze - wręcz przeciwnie, wiedziałem, że nic między nami nigdy nie będzie proste - ale przynajmniej w tym momencie zrobiło się spokojniejsze, a ja potrzebowałem tego spokoju tak samo jak ona. Wywróciłem oczami, sam do siebie, nie powstrzymując głupiego uśmiechu, bo oczywiście, że musiała zadać to pytanie - sam jej to podsunąłem, dałem jej sztylecik i jeszcze wskazałem, gdzie nim pogrzebać.
- Czuję szię tak. - Odezwałem się, nie bez autoironicznego tonu w głosie, który tak często mi towarzyszył, kiedy mówiłem o sobie. - Bo właśnie uświadomiłem sobie, sze teoletycznie jesteś moją pielwszą powaszną dziewczyną. - To brzmiało idiotycznie, miałem świadomość, że to dosłowne naginanie faktów, ale jakby nie patrzeć - ta osoba, którą byłem teraz, nigdy się z nikim nie prowadzała. Ta persona, którą wykreowałem, miała doświadczenia związane ze związkami gorsze niż przeciętny nastolatek - uboższe, pustsze, rozpoczęte i zakończone na rozpadającym się związku małżeńskim. Tymczasem nagle znalazłem się tu, stojąc w sypialni z kobietą, która naprawdę chciała być blisko. - Jasne, to waliacja na temat faktów, ale… Tak naplawdę, patsząc na to z pelspektywy osoby, któlą jestem telas, nigdy s nikim nie „chodziłem”. - Miałem doświadczenia - owszem - ale były one serią jednorazowych przygód, fauli i nieporozumień, gorszych niż to, co przeżywał przeciętny nastolatek na pierwszych randkach. - To tlochę naciągane, wiem, ale wciąsz szenująse. - Dodałem. Nie wiedziałem, jak długo to potrwa, ile długo uda nam się utrzymać ten stan, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. W tej chwili liczyła się tylko ona, jej obecność, ciepło - to, że nie uciekła, mimo że miałaby do tego wszelkie powody, i to, że ja - wbrew wszystkiemu - także naprawdę nie chciałem już znikać bez słowa, choćby miało mnie to kosztować więcej, niż kiedykolwiek sądziłem, że będę w stanie zapłacić.
Nie wiedziałem, czy to wszystko w rzeczywistości wystarczy. Cała moja przeszłość miała na to inną odpowiedź - spalone mosty, urwane plany, piękne, ale bezsensowne obietnice, które sam sobie odebrałem, bo wygodniej było uciec, niż zostać i sprzątać skutki podjętych wyborów - te wspomnienia siedziały we mnie, ciążąc mi jak kamienie w kieszeniach, twarde i zimne, gotowe wytrącić mnie z równowagi przy najlżejszym potrąceniu, a jednak stałem z nią i nie chciałem porównywać tego, co było z tym, co jeszcze mogło się wydarzyć - nie tym razem - nie chciałem dać przeszłości możliwości, by decydowała o teraźniejszości. Wiedziałem, że to pułapka, w którą tak często wpadałem - analizować, porównywać, wyrokować. Tym razem chciałem inaczej, chociaż nie byłem pewien, czy potrafię.
Powietrze w pokoju nadal było gęste od wilgoci przyniesionej przeze mnie z burzą na zewnątrz i od tych wszystkich słów, które padły wcześniej, od napięcia i wyczuwalnego zmęczenia. Czułem je w mięśniach, w ścięgnach dłoni, które trzymały jej talię. Byłem jeszcze trochę zły - na siebie głównie, na splot moich błędów - ale złość ustępowała przed czymś innym, zmęczeniem, które nagle przechodziło w jakieś dziwne ciepło, przyjemne i oczekiwane. Uśmiechnąłem się pod nosem, wciąż ją obejmując, bo jej wypowiedź wcale nie brzmiała tak, jakby naprawdę chciała iść ze mną na to wesele - bardziej, jakby została w to wmanipulowana, nie mając innego wyjścia.
- Wiesz… - Zacząłem trochę przekornie, bez wątpienia na swoją niekorzyść. - Zawsze moszesz szię s tego wyklęciś. To nie tak, sze podpisałaś cylograf, tym balsiej, sze to ktoś inny wpisał tam twoje imię. - Kącik ust uniósł mi się w uśmiechu, tym razem bardziej figlarnym niż ciepłym. - Nie musisz tam iść ze mną, ani wcale. - Zrobiłem pauzę, a potem dodałem tonem, który brzmiał podejrzanie serio. - Natomiast wtedy będziesz musiała liczyś szię s gniewem Ambloise’a, bo nie tylko załoszę swoje najbalsiej ostentacyjnie bojowe ciuchy, nie tylko same bojówki, ale jeszcze udam debila, kiedy ktoś mi powie, sze miałaś mnie pszed tym powstszymaś. - Urwałem po raz kolejny. - Co golsza. - Dodałem już ciszej, z czymś, co mogło być rozbawieniem, ale równie dobrze ostrzeżeniem. - Nie będziesz nawet wiedziała, czy tylko gloszę bez poklysia, czy naplawdę to zlobię. Skoro cię tam nie będzie, będziesz o tym myśleś asz do momentu, gdy wpadniesz na kogoś, kto był na weselu. Chcesz lysykowaś?


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (29), Prudence Bletchley (16191), Benjy Fenwick (18308)


Strony (4): « Wstecz 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa