Nie lubił tego słowa. Nie chciał go używać, tym bardziej biorąc pod uwagę to, o czym musieli porozmawiać. Nawet jeśli tym razem nie w kategoriach hipotetycznych scenariuszy, niespełnionych ostrożnych wizji na przyszłość sprzed kilku lat ani czegoś, co do czego jeszcze kilka dni wcześniej byli całkowicie zgodni, że nie powinno wydarzyć się w przeciągu kilku następnych miesięcy (jeżeli nie lat; cholera wiedziała, ile jeszcze miał trwać i co był w stanie przynieść im narastający konflikt) to czy tak naprawdę powinni wypowiadać się tak, jakby dotarli pod ścianę?
Jak gdyby popełnili błąd na miarę nieopatrznego postawienia na szali całej wspólnej przyszłości? Zaprzepaszczenia ich rozpoczynającego się nowego-starego życia? A przecież to wcale nie był koniec świata. Byli zaręczeni, byli dorośli, znajdowali się w tak stabilnej sytuacji, w jakiej tylko mogli być w związku z wojną, która wdzierała się ludziom przez drzwi. Tak, powoływanie potomstwa na świat w takim momencie nie należało do rozsądnych posunięć, ale to przecież nie było tak, że celowo to zaplanowali. Nie było to także tak, że maniakalnie unikali tematu dzieci.
Próbował, naprawdę próbował to przetrawić, panując nad własnymi reakcjami. Mimo to, całkiem wyraźnie drgnął, gdy usłyszał te kolejne słowa.
- Kiedy? Jak często? - Oczywiście, że się zaniepokoił, jakże miałby się nie zaniepokoić?
Z ich dwojga, to Rina miała tendencję do bagatelizacji swojego stanu zdrowia. On...
...no cóż, również nie za bardzo dbał o własny, często machał ręką na zmęczenie czy nadwyrężał własne siły, ale o jej zdrowie bez wątpienia dbał. Nim interesował się znacznie bardziej niż swoim.
- Jestem starszy - te słowa niemal bezwiednie, całkowicie automatycznie opuściły jego usta, nawet nie zastanawiał się, gdy to mówił.
Tak, użył argumentu wieku. Tak, zupełnie tak, jakby to rzeczywiście miało coś wyjaśniać. Jakby miało cokolwiek wspólnego z rozkładem odpowiedzialności za decyzje, jakie podejmowali. Jak gdyby w ogóle musiało mieć, bo koniecznie należało wskazać na kogoś, kto bardziej skopał sprawę. Tyle, że ta sprawa...
...nie była skopana? Próbował, naprawdę próbował znaleźć w oczach dziewczyny odpowiedź na to pytanie. Szczególnie, gdy nie chwyciła jego ręki. Wciąż siedział w pozycji, jaka nie była naturalna dla jego ciała, nadal zbyt mocno pochylał się do przodu, wciąż trzymał rękę na blacie przy kolanach Geraldine, nie cofając się, mimo sztywnienia kręgosłupa. A może powinien? Potrzebowała przestrzeni? Jego myśli nie biegły jednotorowo, w głowie panował całkowity chaos.
- Zawsze istniała szansa - stwierdził niemal nazbyt sucho, zbyt analitycznie, jak na kogoś, kto w tym momencie czuł się zupełnie skołowany, jednak z zewnątrz?
Na zewnątrz nie było to aż tak widoczne, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Nie wstał z miejsca, aby rozpocząć bezcelową wędrówkę po pokoju. Nie zaczął wydeptywać ścieżki, nie odbijał się od ścian. Nie zaciskał dłoni aż do bólu, nie wbijał paznokci w skórę, co prawda, nie próbował ukryć bardzo nieznacznego drżenia rąk czy spłaconego oddechu, bo sam nie zwrócił na nie uwagi. Jednakże dla kogoś, kto go nie znał, mógłby wyglądać na całkowicie opanowanego. Może zastygłego w miejscu, ale nie zionącego emocjami.
Tyle tylko, że nie siedział na wprost kogoś, kogo mógłby kiedykolwiek oszukać. I nawet nie próbował tego robić. Był zagubiony. Oczywiście, że był zagubiony, mimo że starał się zachować zimną krew.
- Jeśli nie wtedy, to teraz - skoro już rozmawiali ze sobą w ten wyjątkowo bezpośredni sposób, nie mógł nie powiedzieć tego na głos.
Należało po prostu przyznać to, co raczej oboje już wiedzieli. Albo przynajmniej, czego powinni mieć świadomość, choćby nawet mocno wypychaną w tył głowy. To nie była jednorazowa słabość. Nie był to ostatni raz, przy którym zupełnie nie patrzyli na cokolwiek, prócz desperackiej potrzeby znalezienia się jak najbliżej. Oprócz wygłodniałych warg i rąk, spragnionego ciała i skołowanego umysłu.
Tak, nawet w najczarniejszych scenariuszach, zapewne żadne z nich nie brało pod uwagę, że to tamte chwile mogą wpłynąć na resztę ich życia. Były krótkie, niemal żałośnie ulotne, żenująco pozbawione ciepła i tego wszystkiego, co towarzyszyło im przez lata. To nie był wyraz miłości, nawet jeśli wciąż się wtedy kochali. To była chwila słabości, jednakże zupełnie innej od tej, która zaistniała między nimi tamtego chłodnego poranka na początku września. To był upadek.
Żadna inna chwila już nim nie była. Tamte kolejne momenty były znacznie bardziej złożone. Były słabością, ale były również nie tylko fizyczną potrzebą prowadzącą do chaotycznego zbliżenia. Również miały posmak desperacji, ale także tęsknoty, głębokiej potrzeby znalezienia się w objęciach ukochanej osoby, bycia w domu, nawet jeśli tylko przez chwilę. Powolnego dotyku i głębokich spojrzeń,
Nie dało się jednak ukryć tego, że i te chwile mogły postawić ich dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Nie przewidzieli tego, że znajdą się wspólnie na odludziu, że zapragną spędzać ze sobą czas w nadmorskim domu niegdyś będącym ich bezpieczną przystanią. Przez kilka dni praktycznie nie wyściubiali stamtąd nosa, zaszyli się pomiędzy czterema ścianami, zachowując się zupełnie tak, jakby świat poza granicami posesji nie istniał. Tak, jak gdyby znaleźli się w wycinku, we fragmencie przeszłości, gdzie nic i nikt nie mogło ich dotknąć.
No, prócz siebie nawzajem. Stworzyli nie tylko namiastkę raju, nie raz, nie dwa zgotowali sobie najprawdziwsze piekło. Kłótnie i godzenie się, chwile radości i zgrzyty. Później nie było mniej chaotycznie, jednakże ponownie zaczęli zwracać uwagę na istotne szczegóły. Ale...
...ale oboje mieli świadomość, że co najmniej kilka razy zdarzyło im się zignorować zdrowy rozsądek, prawda? No właśnie. Byli dorośli. Znali ryzyko. Najwidoczniej nie było ono aż tak kalkulowane, jak mogłoby być im to na rękę, ale poniekąd sami sobie tego życzyli. Sami prosili się o wzięcie udziału w tej części loterii losu. W obecnym stanie ciężko było mu jednak stwierdzić, czy przegrali, czy jednak odnieśli zwycięstwo.
Kiedyś tego chcieli. Być może nie robili planów, ale myśleli o założeniu rodziny, ustatkowaniu się w ten sposób, oboje widzieli się w roli rodzica. Nie rozmawiali o pąklach, ale wydawały im się wtedy dosyć naturalną częścią wspólnej przyszłości, jaką pragnęli budować. Kolejnym etapem w życiu.
Teraz?
Kiedy jego narzeczona postanowiła wypowiedzieć te konkretne słowa, nie od razu doszedł do ich znaczenia. W pierwszej chwili zmarszczył czoło, mrużąc oczy i wbijając w nią jeszcze bardziej intensywnie wpatrzone spojrzenie. Co miała zrozumieć? Tak, powiedział jej, że tamtej nocy to było zbyt wiele, by wytrzymać próbę losu, ale teraz? Nie chciał dopuszczać do siebie tego, co najwyraźniej sugerowała i jemu, i sobie.
- To było zbyt wiele - powtórzył twardo, praktycznie bez zająknięcia. - Tamta chwila, moja własna słabość - nie lubił się do niej przyznawać, ale oto byli, nieprawdaż? - Od tamtej pory wiele uległo zmianie - tak, kolejny raz stwierdzał oczywistą oczywistość, nie do końca wiedząc, dokąd zmierza.
Myśli kłębiły się w jego głowie. Wnioski, doświadczenia, przeżycia, przypuszczenia. Wszystko to chaotycznie kotłowało się w całym ciele Ambroisa, który...
...nawet jeśli przecież podświadomie to wiedział. Nawet jeśli ją znał. Wciąż...
...wciąż, cholera, wciąż potrzebował to usłyszeć. Nawet kosztem tego ciężkiego, dłużącego się milczenia. Nawet widząc wyraz twarzy Riny. To było silniejsze od niego. Zupełnie tak jak odruch gwałtownego wyprostowania się, gdy usłyszał odpowiedź. Zamrugał, spuszczając wzrok z oczu dziewczyny na jej pełne piersi, później zaś niżej. Na to, co niewidoczne. Nie odpowiedział, przynajmniej nie dosłownie.
- I tak mamy przyzwoity wynik końcowy - mruknął tak bardzo bez przekonania, że niemal sam siebie rozbawił tym tonem, jakim padła jego wypowiedź; brzmiał na...
...może nie tyle na naburmuszonego, co wciąż niemalże dziecinnie. Jak złote dziecko, notoryczny zwycięzca, as kontroli nad sytuacją, który właśnie po raz pierwszy zajął miejsce poza podium i sam próbował przekonać się o tym, że medal, którego nie otrzymał jest głupi. Siedem lat, tak? Niektórzy wpadali na pierwszej randce. Ba, nawet bez randki. A oni? Tak, mógł sobie wmawiać, że byli wyjątkowi. Nikt nie mógł mu tego zabronić.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down