• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[18.09.1972] surprise, surprise | Geraldine & Ambroise

[18.09.1972] surprise, surprise | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
23.09.2025, 20:57  ✶  

Ambroise nie wziął pod uwagę tego nieoczywistego rozmówcy, którym okazała się być psina leżąca u stóp Geraldine. Nie powinno dziwić to Yaxley, pewnie nie dla wszystkich rozmawianie ze zwierzętami mogło się wydawać czymś normalnym. Ona do tego przywykła, miała dwa psy, mieszkała sama przez długi czas, do tego polowała ze swoim jastrzębiem, dla niej nie było to niczym dziwnym, że porozumiewała się ze zwierzętami werbalnie, mimo, że czasem nie raczyły jej nawet odpowiedzieć cichym mruknięciem, czy innym dźwiękiem. Wiedziała, że rozumieją, co ma im do przekazania (ta, jasne, na pewno). Dobrze było jednak od czasu do czasu mieć do kogo gębę otworzyć.

- Nie. Dwa, trzy tygodnie. - Poprawiła go, chociaż na pewno nie miał pojęcia do czego zmierzała. Nie chodziło o jej przypadłość, nie, zupełnie nie, ale nie mógł tego wiedzieć, szczególnie po wyłapaniu wyłącznie fragmentu jej rozmowy z psem, raczej trudno by o to było. Nie był przecież jasnowidzem, chociaż posiadał inne zdolności, poniekąd pokrewne.

- Tak, my mamy, jak najbardziej, trochę czasu. - Co do tego nie zamierzała się spierać, bo to było prawdą, mieli pewnie ponad pół roku, coś koło tego? Jeszcze dokładnie tego nie liczyła, chociaż może powinna, wypadałoby się dokładniej zainteresować tematem, chociaż nie było ku temu zbyt wielu okazji, aktualnie mieli na głowie bardzo dużo innych spraw, tym będą mogli zająć się później, raczej ich to nie ominie, ani im nie ucieknie.

- Tak, dopiero się okaże, ale jakoś nieszczególnie mnie to martwi. - Geraldine miała w sobie wiele tolerancji, posiadała znajomych, którzy mieli w sobie najróżniejsze geny, klątwy, umiejętności. Nie na wszystkie mieli wpływ, nie zmieniało to faktu, że byli całkiem miłymi w obyciu, czy wartościowymi ludźmi. Nie bała się tego, że dziecko może odziedziczyć zdolności Amabroise'a, od samego początku nie robiło to na niej wrażenia, wydawało jej się, że to on bardziej traktował to jako piętno. Zapewne wynikało to z tego, że dokładnie wiedział z czym się to jadło, ona osobiście nie miała żadnego doświadczenia związanego z podobnymi umiejętnościami, była zwyczajnym czarodziejem, bez żadnych ukrytych talentów, no, poza szóstym zmysłem, który jednak zupełnie nie był kłopotliwy i wynikał raczej z tego, czym zajmowała się jej rodzina od lat. Nic szczególnego, była jednak gotowa na wszystko, zamierzała dać temu dziecku oparcie, jakiego będzie potrzebowało, to nic takiego, przecież.

- Przecież nie ludzkie, ludzie nie mają szczeniaków. - Całkiem proste, czyż nie? Nic skomplikowanego. Ich nowa psina spodziewała się dzieci, zapewne dopiero wszystko zaczęło się Greengrassowi rozjaśniać, nie, żeby ułatwiała mu sprawę, całkiem przyjemnie jej się spoglądało na to, jak próbuje łączyć kropki i nic się nie zgadzało.

- Tak, czy siak będę wielka, spójrz tylko na siebie i na mnie. - Nie mogli się chyba spodziewać, że ich latorośl będzie należeć do najmniejszych, fakt, mogło być gorzej, gdyby to faktycznie miały być bliźniaki, to Yaxley najpewniej turlałaby się przez cały ostatni trymestr, tak to miała chociaż nadzieję, że będzie w stanie się w miarę zgrabnie poruszać, chociaż pewnie i z tym będzie drobny problem.

- Trzeba szukać pozytywów w każdej sytuacji. - Odparła, jakby to była najbardziej oczywista z oczywistości.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
24.09.2025, 02:14  ✶  
Poniekąd zdarzało mu się rozmawiać zarówno z jego nieoczekiwaną towarzyszką w postaci niemal karykaturalnie pastelowo różowej kotki, jak i mówić do roślin (przynależność do konkretnego rodu, czyż nie? wychowanie zdecydowanie robiło swoje), jednakże fakt, że Geraldine mówiła do psa, nie do siebie nie był pierwszym, jaki przyszedł Greengrassowi na myśl. O nie. Z jakiegoś przedziwnego powodu łatwiej było mu dojść do wniosku, że dziewczyna trenuje przemowę, zamierzając poinformować go o powiększeniu rodziny, aniżeli do tego, że wraz z ich najnowszym pupilem odwiedziła weterynarza i dyskutuje z suczką o psiej przyszłości. Po prostu usłyszał te słowa i dosyć instynktownie dopisał sobie do nich całą resztę.
Bowiem nic już nie miało go zdziwić, prawda? W ostatnich dniach wydarzyło się tyle, ile nie działo się w ich życiu przez wiele lat. Zmiany przychodziły niemal lawinowo i w dużej mierze praktycznie samoistnie. Nie to, żeby chciał tak teraz na to patrzeć, ale gdyby niebo postanowiło spaść mu na głowę, nie zabijając go przy tym na miejscu, pewnie rzeczywiście znalazłby sposób, aby przejść do porządku dziennego z tym, że czasem właśnie tak się dzieje. Jak na niego i jego wcześniejsze doświadczenia, a także na to wszystko, czego wydawało mu się, że chce od życia...
...ostatnio nie tyle stracił kontrolę nad swoim losem, co po prostu próbował uczyć się radzić sobie z tym, co najwyraźniej było mu w jakiś sposób pisane. Nie to, by nagle zaczął w szerszym zakresie wierzyć w przeznaczenie, od którego nie dało się uciec. Co to, to nie. Nadal zdecydowanie wolałby świadomie podejmować wszystkie przełomowe decyzje, ale wściekanie się o długofalowe konsekwencje własnych posunięć nie przyniosło mu jak dotąd nic dobrego. Miotał się tylko, podejmował najgłupsze z wyborów. Co gorsza, miał tego świadomość, za to już po fakcie. Tak, żeby nie było zbyt kolorowo.
Więc próbował.
Próbował nie być czarnowidzem wolałby realistę tą wersją siebie, która w pierwszej kolejności pchnęła go w półtoraroczne bagno. Mieli sobie poradzić, tak? I zrobić to razem, czyż nie? Nie musiał kombinować, szukając rozwiązań na siłę i opierdalając się za to, że częściowo utracił kontrolę nad najbliższą przyszłością. To nie tak, że nie brali pod uwagę posiadania dzieci. Wręcz przeciwnie. Stało się to wcześniej niż myśleli, jednakże jednocześnie wcale nie aż tak szokująco wcześnie.
A jednak wciąż. Dwa, trzy tygodnie? Nie, to zupełnie mu nie pasowało. Było za wcześnie. Przegapili pewien czas, zorientowali się dosyć późno, ale nie tak późno.
- Mam wrażenie, że wiesz jeszcze coś, o czym ja nie wiem - to był bardziej podejrzliwy pomruk niż głośne, otwarte stwierdzenie.
Nie trudno było zresztą o bycie bardziej poinformowanym niż on. Bez wątpienia nie w tym momencie. A w sprawach związanych z dziećmi? W ogóle nie mógłby spierać się o to, które z nich miało tę przewagę. Mógł być uzdrowicielem, ale dopóki nie powiedziała mu o tym, że spodziewali się potomstwa, pozostawał praktycznie całkowicie ślepy w tej kwestii. Z perspektywy czasu to było aż ironiczne. No, bo niby nie był ekspertem w tym zakresie, ale wciąż...
...na tym etapie mógł coś widzieć, nie będąc ślepcem.
Może byłoby łatwiej, gdyby rzeczywiście władał darem prekognicji. Być może to nagle diametralnie zmieniłoby wszystkie jego przekonania, nie tylko te dotyczące Trzeciego Oka. W kontraście do swojego bieżącego podejścia, nagle zacząłby to nazywać Darem. Wielkim Błogosławieństwem, prezentem od Bogini i tak dalej, i tak dalej. Możliwe, że rzeczywiście by tak było. Choć czy miał pewność? No, niekoniecznie.
Wiedział tylko, że spora część znanych mu prekognitów publicznie pławiła się w swoim własnym splendorze. Druga część zaś traktowała to znacznie bardziej prywatnie. Prawdę mówiąc, jednocześnie nie do końca znał się na działaniu mocy jasnowidzów. Ba, zgodnie z tym, o czym zdarzyło mu się nawet rozmawiać z jedną bądź z dwoma osobami, zupełnie nie wiedział, skąd brali znaczną część swoich przepowiedni.
A pewnie z dupy, bo duża część tych wysrywów wcale się nie spełnia niestety nie należało do powszechnie respektowanych odpowiedzi. No i nie przystoiło komuś, kto nie zwykł operować takim językiem.
Nie zwykł, ale w pewnej chwili jak najbardziej mógłby to ponownie zrobić. Bywały chwile, gdy jak najbardziej miał predyspozycje ku zamianie w człowieka o niezbyt wyszukanym zakresie słownictwa. Szczególnie wtedy, gdy zaczynał uświadamiać sobie faktyczną sytuację i to, jak bardzo dał się wmanewrować.
Nosz jak...
...jak szczeniak.
Stopniowo wszystkie informacje zaczynały mieć sens. Dwa, trzy tygodnie. Obecność Znajdy. Spokój Geraldine. Na tę ostatnią łypnął podejrzliwie zanim nie stwierdził, że nikt, nawet ta jej nagle wyjątkowo optymistyczna wersja, nie mógłby dwa razy wkręcić go z takim przekonaniem. Rzeczywiście chodziło o dzieci. Psie. Te, na których nie znał się jeszcze bardziej niż na ludzkich, choć wiedział jedno...
- Zdecydowanie powinnaś uaktualnić informacje - prychnął, tym razem już w wyniku rozbawienia, stopniowo układając wcześniejsze chaotyczne myśli. - Ludzkie szczeniaki jak najbardziej istnieją. Spytaj jakąkolwiek sąsiadkę z Doliny - stwierdził z niemalże nazbyt dużym przekonaniem, bowiem w tym wypadku naprawdę nie trzeba było długo szukać kogoś, kto potwierdziłby jego słowa.
Starsze panie mieszkające w okolicy jego domu rodzinnego do tej pory czasem lubiły wypominać mu, jakim był niegdyś utrapieniem. Prawdopodobnie wystarczyłoby, żeby Geraldine rzuciła kamieniem, szczególnie z pewnością mając bardzo dobry rzut, aby mogła trafić nim w kogoś, kto kiedyś nazwał Greengrassa albo jego towarzystwo bandą szczeniaków. Nie byli najspokojniejsi, ale też nigdy nie usiłowali twierdzić, że w młodości należeli do najbardziej ułożonych z dzieci. Wręcz przeciwnie. Byli straszni, po prostu tragiczni i zdecydowanie zbyt pewni siebie. Nie to, by to ostatnie jakoś specjalnie mocno zmieniło się na przestrzeni lat, szczególnie u co poniektórych z nich...
...no, u większości z nich. Ale przynajmniej nie byli już ekspansywni i tak chaotyczni jak stado szarańczy. Teraz ograniczali się raczej do działania na mniejszą skalę. Lecz nie o to chodziło w tym momencie, nie z tego powodu prowadzili rozmowę i niekoniecznie potrzebowali ustanawiać definicje szczeniactwa. Chcieli tego czy nie, był niemal pewien, że ktoś miał to zrobić za nich. Mniej więcej wtedy, gdy ich młode zacznie biegać bez nadzoru ze strony dorosłych. Czyli raczej stosunkowo wcześnie, przynajmniej takie miał wrażenie, znając zarówno własne podejście i wychowanie, jak i zwyczaje Yaxleyów.
- Nie musisz mnie zachęcać - tym razem z błyskiem w oku uniósł oba kąciki ust, odbijając spojrzenie Yaxleyówny. - Wyglądasz i będziesz wyglądać cholernie dobrze - tak, mówił to dokładnie z tym samym przekonaniem, jakie nakazywało mu uznać przewidywania Riny za pewne, nie tylko prawdopodobne.
No cóż. Dobrali się, czyż nie? Nie sposób było zaprzeczyć, ich dzieci nie miały być najdrobniejsze, ale to przecież nie było nic takiego. Przynajmniej to jedno było jasne. To była oczywista z oczywistości. I pozytyw, tak? Taki, o którym mówili? Znaleźli jeszcze jeden?
- I domu - rzucił moment później. - Domu też musimy szukać - chwilowo jednak całkiem świadomie nie precyzował, czy im, czy rodzinie Znajdy.
Prawdopodobnie wszyscy tak samo wchodzili w grę i we wszystkich przypadkach miało to być pewnym wyzwaniem.
Ale co to dla nich, nie?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
24.09.2025, 09:46  ✶  

Yaxley raczej od jakiegoś czasu nie czuła, że ma jakąkolwiek kontrolę nad tym, co działo się w jej życiu, zdawała sobie sprawę, że na większość czynników nie ma żadnego wpływu i przywykła do tego. Zresztą nie miała większego problemu ze spontanicznością i przystosowaniem się do tego, co działo się wokół niej. Zawsze mogło być gorzej, ale nawet jeśli byłoby gorzej to pewnie jakoś by się w tym odnalazła i sobie poradziła. Nie negowała tych zmian, losowych sytuacji, których nie była w stanie przewidzieć, tak miało być - żaden problem, nie było rzeczy z którymi mieliby sobie nie poradzić, całkiem proste, a że ostatnio coraz więcej takich sytuacji się trafiało - taki mieli klimat.

- Tak, to nie tylko wrażenie, wiem o czymś więcej. - Nie mogła go przecież zwodzić w nieskończoność, w końcu musiał się dowiedzieć o tym, że chodziło o ich nową, psią towarzyszkę. Nie ukrywała w żaden sposób tego, że posiada większą wiedzę, nie mogła bez końca ciągnąć tego żartu, ani się nad nim znęcać, bo przestałoby to być zabawne, a nie o to jej chodziło. Z początku całkiem rozbawiła ją ta sytuacja, postanowiła to pociągnąć, ale to byłoby na tyle.

- Możesz mieć rację, powinnam nadrobić braki, niestety Dolina nigdy nie była mi szczególnie bliska. - Bywała tam od czasu do czasu, nie było to jednak takie częste, aby poznała lokalne zwyczaje. Być może w tamtym miejscu nazywanie dzieciaków szczeniakami nie było niczym wyjątkowym, jednak u nich w Walii tego nie robiono, stąd nie do końca chyba założyła, że można te dwa rodzaje dzieciaków ze sobą zmieszać. Jej błąd, kiedyś nadrobi te braki w wiedzy.

- Zapamiętam to sobie i przypomnę Ci za jakieś pół roku, podejrzewam, że możesz zmienić zdanie. - Na pewno jej ciało się zmieni, trochę ją to przerażało, bo przecież od zawsze była wyjątkowo wysportowana, poświęcała sporo czasu na to, aby być w formie. Nie zamierzała zmieniać tych nawyków, jednak miała świadomość, że pojawią się ograniczenia, na pewno w którymś momencie. Aktualnie jednak wolała nie skupiać się szczególnie na tym, że łatwiej będzie ją przeskoczyć, niż obejść, to będzie problemem Geraldine z przyszłości. Zresztą liczyła na to, że te pół roku minie szybko i niedługo wszystko wróci do normy, w końcu to wcale nie tak dużo czasu, czyż nie? Na pewno nim się obejrzy dzieciak będzie na świecie, a ona znowu będzie mogła biegać po lasach i się napierdalać. Aktualnie próbowała rozgryźć, na które aktywności może sobie pozwolić, a które mogą być niebezpieczne dla latorośli. Swoje zdrowie miała w głębokim poważaniu, nie miała jednak takiego lekkiego podejścia do potomka, który miał się pojawić, a że aktualnie siedział w niej... no to i na siebie musiała uważać, co wcale nie było dla niej takie oczywiste i proste do zaakceptowania.

- Tak, przydałoby się. - Musieli znaleźć swoje nowe miejsce do życia, już zresztą o tym rozmawiali, wypadałoby podjąć kroki, aby to ogarnąć, rynek nieruchomości zapewne był aktualnie mocno zabiegany, bo wiele osób straciło swoje domy podczas pożarów, nie wydawało jej się jednak, aby miało to być problematyczne, nie mogli narzekać bowiem na brak funduszy, pewnie nie każdy mógł szastać takimi pieniędzmi jak oni.

- Jeden ze szczeniaków trafia do Benjy'ego, drugiego oddamy Fabianowi, najwyżej Corio mnie zabije. Zobaczymy, czy będzie dużo więcej, jeśli tak, to też coś się wymyśli. - Najwyraźniej i na to miała już jakiś plan, nie zamierzała się martwić psimi dzieciakami, bo taki problem, to nie problem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
24.09.2025, 13:00  ✶  
Oczywiście, że nie umknęło mu zadowolenie bijące od narzeczonej. Rzecz jasna, że dostrzegł je nawet stojąc na dole i spoglądając na nią przez barierki po boku ganku. Tym bardziej czuł się przez to dosyć zmieszany, żeby nie powiedzieć zamotany, bowiem nie wydawało mu się to typowe dla jego ukochanej. Jasne, oboje mogli zacząć przywykać do myśli o nowym rozdziale, jaki na nich czekał, ale...
...cholera. Geraldine przyjmowała to z uderzającą satysfakcją, nie tylko ze spokojem. Nie to, że powinna panikować, ale patrząc na przebieg ich pierwszej rozmowy, jej aktualne podejście wręcz raziło go po oczach. Wiedziała coś więcej. Jeszcze więcej, jakby to, co usłyszał nie było dostatecznie duże. Zdawała sobie sprawę z czegoś, czego mu nie mówiła i nie zamierzała kryć przed nim tej informacji, za to jednocześnie ewidentnie nie planowała go oświecić.
Nie westchnął, nie zamknął oczu, o cierpliwość też się jeszcze nie modlił, za to przeniósł wzrok z dziewczyny na ogród, potem zaś z powrotem na Yaxleyównę, posyłając jej wymowne spojrzenie. A więc?
Chciał wiedzieć.
Chciał...
...wiele rzeczy. Nie wszystkie były na wyciągnięcie ręki.
- Chciałbym, by było inaczej - nie zamierzał tego ukrywać, jednak w jego słowach i w tonie, w jakim je wypowiedział na próżno byłoby teraz szukać czegokolwiek, prócz świadomości, że na ten moment nie mogło być inaczej.
To nie do końca zależało od niego czy od niej. Teoretycznie oboje na własną rękę zaczęli zajmować się tematem widm, które pojawiły się w Kniei. Każde z nich miało przy tym zupełnie inne doświadczenia, całkowicie inną perspektywę i informacje, które zebrane w całość nie pozostawiały jednak żadnych złudzeń. Było źle. Naprawdę niedobrze. Sytuacja nie była łatwa, a wręcz pogarszała się z chwili na chwilę. Nawet teraz, gdy prowadzili tę rozmowę, tak wiele kilometrów od jego rodzinnych stron, w okolicach Doliny Godryka z pewnością działy się rzeczy, które trudno byłoby ująć w słowa.
A oni? Utknęli przy tym w martwym punkcie, jednocześnie stając przed naprawdę trudnymi wyborami. Podjęli je poniekąd kilka wieczorów wcześniej, ale to, co za nimi podążało wcale nie było dla niego łatwe. Oczywiście, że chciałby postępować normalnie, czyli tak jak członkowie jego linii rodowej, którzy od wieków osiedlali się w tamtych rejonach, mając tam przecież swoje rozległe tereny. Jak najbardziej pragnął dla nich spokoju i tej samej sielankowej idylli, z jaką przed laty wiązało się życie w jego rodzinnych stronach. Wtedy, gdy rzeczywiście było tam spokojnie. W czasach, w których ani przez chwilę nie zawahałby się przed stwierdzeniem, że to właśnie tam powinni mieć swój dom.
Obecnie? Było znacznie gorzej. I chociaż wciąż chciał walczyć o przywrócenie tamtej stabilności, musiał brać pod uwagę wiele innych aspektów. Potrzebował patrzeć na to szerzej niż zaledwie kilka tygodni temu, gdy tak naprawdę nie miał zupełnie nic do stracenia. Inaczej niż wtedy, kiedy był w stanie bez chwili namysłu zaangażować się w akcję, nie patrząc na własną przyszłość, tylko stawiając dobro najbliższych ponad własne życie.
Bliscy z Doliny wciąż mieli dla niego znaczenie. W dalszym ciągu byli dlań najważniejsi, ale teraz? Teraz potrzebował włączyć do równania nie jedną, lecz dwie... ...nie trzy, to już zweryfikował... ...bardzo bliskie mu osoby. To nie były łatwe kalkulacje, szczególnie po tym, co działo się po dziewiątym września. Nigdzie nie było już całkowicie bezpiecznie, ale budowa domu w West Country jawiła mu się raczej jako jedna z mniej racjonalnych decyzji. Rozmawiali o tym, czyż nie?
Mieli jeszcze kilka miesięcy, ale nie był aż tak optymistyczny, aby sądzić, że do tego czasu Ministerstwo podejmie jakieś nagłe środki i wszystko całkowicie się unormuje. No, nie.
- Zrób z tego - zaczął poważnie, trochę nazbyt spokojnie, bardzo teatralnie oceniając ją przy tym spojrzeniem i urywając na kilka sekund, by podkreślić wydźwięk własnych słów - cztery, góra pięć miesięcy - choć szczerze miał ochotę odnieść się teraz do tamtych dwóch, trzech tygodni, jednak musiał zabrzmieć chociaż trochę realistycznie. - Jeśli mnie osąd nie myli, za pół roku mogę być trochę zbyt zajęty, żeby zwracać na to uwagę - tak po prawdzie mówiąc, tyczyło się to ich obojga, czyż nie?
Ich grafik był...
...trochę napięty. Pół roku wydawało się zatem zarówno odległe, jak i wyjątkowo bliskie. Co prawda nie tak jak te dwa, trzy tygodnie, ale to nie był aż taki szmat czasu jak usiłował twierdzić. Nie przy ich aktualnym tempie życia. Nim mieli się dobrze obejrzeć, czekały na nich nie jedna, a dwie nowe role. Ale czy naprawdę którakolwiek z nich miała zmienić jego spojrzenie na dziewczynę? Nie. Wyłącznie się z nią przekomarzał. I czerpał z tego satysfakcję. Oczywiście, że to robił.
- Nie wykręcisz się tak łatwo - oznajmił bez zająknięcia, nie musząc chyba wspominać, od czego, racja? Zamiast tego od razu przeszedł do pokręcenia głową i pobłażliwego kląśnięcia językiem o podniebienie. - Nie zabije cię. To byłoby zbyt łaskawe. Zamiast tego każe ci żyć ze świadomością, co zrobiłaś. Przypominając ci o tym. Każdego. Dnia - podkreślił, bo przecież sam już co nieco wiedział na ten temat, może niekoniecznie podpadając przyjacielowi w ten konkretny sposób, ale bez wątpienia mając już swoje za uszami.
I pokutował za to niemal bezustannie. Oj, tak. Zdecydowanie za to pokutował. Nawet jeśli pokutować nie zwykł, to stało się samo z siebie. Nawet nie wbrew niemu, nie przeciwko jego woli, tylko zupełnie poza kontrolą Greengrassa. Po prostu któregoś wyjątkowo malowniczego dnia zaczął chodzić z Corneliusem na nieoczekiwane kompromisy i nigdy nie przestał mieć świadomości, że zdecydowanie powinien traktować kumpla inaczej. Może nie objawiało się to na co dzień w żaden szczególnie widoczny sposób, ale w kilku konkretnych, poniekąd najistotniejszych momentach nie dało się ukryć, że wzdychając, wywracał oczami, po czym machał ręką. I mieli zgodę.
A powiedziałby kto, że nie był ugodowy...
- Chociaż to i tak nie będzie tak niemożliwe jak ta pierwsza część planu - dopowiedział za moment, wyraźnie kręcąc głową.
Z dwojga złego, szanse na to, że ich wspólny przyjaciel zaakceptuje prezent dla syna były w oczach Ambroisa zdecydowanie większe niż to, że człowiek znany z braku przywiązań i zobowiązań postanowi nagle zaakceptować obecność małego kundelka. Szczególnie, gdy Benjy poniekąd już wymigał się od odpowiedzialności, bo przecież to on wraz z Riną znalazł suczkę i wcisnął ją ich dwójce. Myśl, że mógł dać sobie wepchnąć szczenię była tak samo zabawna, co absurdalnie nieprawdopodobna, nawet jeśli Geraldine miała w sobie niepowstrzymane pokłady uporu.
Poniekąd chyba chciał zobaczyć to starcie. Gorzej, że miał być jego częścią, bo to już był ich wspólny ciężarny pies.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
25.09.2025, 20:49  ✶  

Tak właściwie Geraldine nie miała najmniejszego problemu z tym, aby odnajdywać się w chaosie. Nawet jej to służyło, chaos był sprzymierzeńcem ludzi jak ona, tych, którzy podejmowali spontaniczne decyzje, nie przejmowali się konsekwencjami. Jasne, wymagało to szybkich reakcji, nie zawsze były one najlepszymi, jakie mogła wybrać, jednak czy faktycznie powinna się przejmować tym, że mogła postąpić lepiej? Jak nie teraz, to kiedyś, nic nie działo się bez przyczyny, wiedziała, że co by się nie stało to będzie w stanie to udźwignąć, właściwie to będą, bo przecież teraz znowu byli razem, a razem mogli zdecydowanie więcej. Powoli przestawała się bać tego, co może przynieść przyszłość, nie sądziła, aby istniało coś, z czym nie mogliby sobie poradzić, nie w takim połączeniu. Humor więc jej dopisywał, zresztą wiedziała, co się działo w przeciwieństwie do Ambroise'a, miała w tym nad nim lekką przewagę, oczywiście, nie miała zamiaru zbyt długo przed nim ukrywać prawdy, ale skoro chwilę mogła się nad nim poznęcać, to z tego skorzystała.

- Być może kiedyś się to zmieni. - Nie zakładała, że będą się trzymali od tego miejsca z daleka przez całe życie, wiedziała, iż był to dom jej narzeczonego, ale aktualnie nie należał do najbardziej bezpiecznych miejsc. W Kniei zamieszkały widma, widma, które powoli ewoluowały i zaczynały opuszczać las, pojawiały się w miejscach zamieszkałych przez ludzi, na pewno nie chciała się tam teraz osiedlać, szczególnie z pąklem w drodze. Gdyby chodziło o nich samych, to pewnie można byłoby się nad tym zastanowić, ale czy właściwie naprawdę warto było ryzykować? Skoro mogli sobie pozwolić na dom w każdym miejscu, bez sensu byłoby go kupować tam, gdzie niebezpieczeństwo czaiło się tuż obok, no, może to nieco ogólnikowe, bo śmierciożercy pokazali im, że w wielu miejscach nie jest szczególnie bezpiecznie, ale na pewno w tej chwili istniały wybory dużo bardziej odpowiednie od Doliny Godryka.

- Mówisz to tak, jakby faktycznie to ode mnie zależało, ona sama wybierze, kiedy będzie się chciała urodzić. - Yaxley przecież nie miała żadnej kontroli nad tym, kiedy dziecko postanowi pojawić się na świecie, oczywiście, że wolałaby, aby jak najszybciej się to stało, dzięki temu będzie mogła wrócić do swojej rutyny, mniej przejmować się stanem swojego zdrowia, walczyć, trenować, czy coś. Pierwszy raz też podzieliła się swoim przeczuciem, nazwała pąkla ją, nie wiedzieć czemu dałaby sobie rękę uciąć, iż będzie to dziewczynka.

- W sumie, to w jego stylu, ale wynagrodzi mi to uśmiech bombelka, nie sądzisz? Fabian na pewno będzie zachwycony. - Oczywiście, że najpierw zamierzała pokazać szczenię najmłodszemu z Lestrange'ów, wtedy Corio ominie możliwość manewrowania, nie spodziewała się bowiem, aby ot tak zgodził się na szczeniaka, zwłaszcza zważając na jego wyszukane klepki podłogowe z hebanu, za które już raz musiała mu płacić... cóż, jakoś będzie musiał sobie z tym poradzić, zapewne nie omieszka jej wysłać rachunków za ewentualne szkody, nie, żeby się jakoś tym zbytnio przejmowała. Najważniejszy było bowiem szczęście w oczach ich chrześniaka, wiedziała, że psi towarzysz był naprawdę wspaniałą opcją dla dzieciaka, bo sama niemalże od zawsze takiego posiadała.

- Wiesz, że dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? - Zdawała sobie sprawę z tego, że faktycznie ta część planu mogła być nieco bardziej skomplikowana, chociaż miała już na to pomysł. Zamierzała postawić Benjy'ego przed faktem dokonanym, podrzucić mu psa, oczywiście owiniętego w przepiękną, różową kokardę i zniknąć, nie sądziła, żeby był na zwierzę zupełnie obojętny, bo przecież widziała jego podejście do Znajdy. Jego tłumaczenie co do tego, że nie może pozwolić sobie na psa nie do końca do niej przemawiało i zamierzała to zmienić, zresztą na pewno nie domyśli się kto go uraczył zwierzakiem, ta, jasne, na pewno, ale to miał być ich problem w przyszłości, mieli do tego jeszcze jakieś dwa, lub trzy tygodnie, aktualnie nie musieli się tym jakoś za bardzo przejmować.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
26.09.2025, 13:35  ✶  
Oczywiście, że gdyby nie było to tak nielogicznym, a może wręcz nawet absurdalnym posunięciem, chciałby zamieszkać stosunkowo blisko Doliny Godryka. Może nie w samym miasteczku, nie ciągnęło go bezpośrednio do centrum tego miejsca, lecz z pewnością stosunkowo niedaleko Kniei i wrzosowisk tuż pod lasem. To w tych okolicach został przecież wychowany i to z nimi od wieków była powiązana jego rodzina. Nie był jednak całkowicie zafiksowany na wizji wychowania dzieci w tym samym miejscu, w którym on spędził własną młodość. Nie, gdy to już nie była ta sama Dolina. Nie, gdy to już nie była ta sama Knieja.
Mógł chcieć w dalszym ciągu angażować się w sprawy, w których Ministerstwo zdecydowanie ponosiło sromotną klęskę (choć raczej po prostu nie próbowało nic robić; takie było jego zdanie), ale nigdy nie poświęciłby życia i dobra najbliższych dla idei. Własne też zresztą musiał obecnie w szerszym stopniu brać pod uwagę. W końcu wszystko sprowadzało się do tego, że byli teraz razem, we dwoje, wkrótce we troje. Całe szczęście, nie czworo, jak Geraldine usiłowała go wkręcać. Nie mógł powiedzieć, że w żadnym stopniu mu nie ulżyło.
Jasne, poradziliby sobie i z tym. To nie było znowu nic wyjątkowo szczególnego, a jednak zdecydowanie łatwiej było mu przyzwyczaić się do tej świadomości, że za kilka miesięcy pojawi się jeden ktoś, kto będzie od nich obojga zależny. To było wystarczające. Ta świadomość konieczności zmiany nawyków, aby zająć się kimś całkowicie bezbronnym, kto zdecydowanie nie prosił się na ten świat. To, że coś w ich życiu zmieni się tak bardzo, że nawet jego najtwardsze przyzwyczajenia mogą nie przetrwać. I nie powinny. Przynajmniej niektóre.
Dopiero uczył się przyjmować to za oczywistość. Każda wzmianka o ich nowej sytuacji niosła ze sobą nową falę niedowierzania podszytego ciepłem, lecz także wieloma różnorodnymi myślami. Wiedział, że dadzą sobie radę, ale...
...cholera, mieli sam środek magicznej wojny. I byli w niej bardziej umoczeni niż chcieli być. Nie mogli dłużej pozostawać całkowicie neutralni. To natomiast oznaczało naprawdę liczne zagrożenia, jakie czekały już nie tylko na ich dwoje.
Jeszcze przez chwilę w ciszy przyglądał się dziewczynie, pozwalając, by jej słowa swobodnie zawładnęły przestrzenią, zanim z jej ust padła ta konkretna odpowiedź. Uniósł brwi, przekrzywiając głowę, kiedy stwierdziła z pełnym przekonaniem, że pąkel okaże się dziewczynką.  Miał wrażenie, że powietrze między nimi zadrgało od tego jednego, prostego zdania. Od tej pewności, którą wypowiedziała jakby mimochodem, nieświadomie. Córka. Nazwała dziecko nią.
Zawiesił na niej spojrzenie, trochę dłużej niż zwykle. Uśmiechnął się pod nosem, prawie niezauważalnie, mrużąc oczy i wodząc wzrokiem po jej profilu, jakby tym jednym ruchem chciał wyłapać, czy była to intuicja, czy prowokacja do pytań z jego strony albo upomnienie go, że w dalszym ciągu na tyle dużo pracował, że ominął jakąś wizytę u uzdrowiciela (chociaż raczej był przekonany, że tego nie zrobił, bo zdecydowanie by o tym pamiętał!), czy może jeszcze coś innego. Próbował zrozumieć, czy rzeczywiście usłyszał coś, czego powinien dowiedzieć się dopiero później. Wtedy, gdy byliby razem u właściwego, wykwalifikowanego medyka lub raczej to on przybyłby do nich na prywatną wizytę.
Przesunął spojrzenie z twarzy Geraldine na jej dłonie, a potem znów wrócił do oczu dziewczyny, szukając tam czegoś więcej niż słów, które wypowiedziała na głos. Jakiegoś niewerbalnego przekazu. Płeć dziecka pozostawała dla niego tajemnicą, czymś odległym i mglistym, a tymczasem Rina mówiła o niej tak, jakby już widziała ją biegającą po ogrodzie. Nie miał pewności, czy to instynkt, przeczucie, czy kolejna z rzeczy, w których jego narzeczona zawsze była o krok przed nim.
- Hm? - Zmrużył lekko oczy, udając, że ocenia ton Riny, nie zaś to, co właśnie mu wyznała. - Więc już masz pewność? - Spytał przekornie, choć w jego głosie nie brzmiała ani kpina, ani zwątpienie, a raczej rodzaj ciekawości, pod którą kryła się zgoda na to, że Geraldine faktycznie mogła wiedzieć wcześniej niż on.
Nie był przecież w stanie tego zanegować, ona często wiedziała wcześniej. Tylko skąd?
- Ona, tak? - Mruknął, pozwalając, by w tym jednym słowie zabrzmiała nuta przekory. - Jeśli mam zgadywać, dostanie po tobie więcej uporu niż świat zdoła unieść, więc faktycznie. Urodzi się w najbardziej odpowiednim momencie... ...dla niej, nie dla nas - podkreślił.
Nie brzmiał na zaskoczonego. Raczej na kogoś, kto dopiero przyglądał się nowej perspektywie, układając ją w sobie kawałek po kawałku.
Nie miałby nic przeciwko. Właściwie to wcale nie byłby rozczarowany, gdyby ich pierwsze dziecko okazało się dziewczynką. Nie chodziło przecież o płeć pąkla. Chodziło o to, że w ogóle mieli na kogo czekać. Był świadomy, że jeszcze kilka miesięcy dzieliło ich od tego momentu, ale jego myśli powoli zaczynały wypełniać się wizjami przyszłości. Ślub, dom, dziecko. Rzeczy, które brzmiały tak stabilnie, że aż absurdalnie normalnie, a jednocześnie były dla niego zupełnie nowe. Paradoksalnie, dla Ambroisa nie było w tym nic oczywistego, żadnej rutyny, do której zdążyłby się przyzwyczaić. Wszystko działo się samo, chaotycznie i nagle. Kilka mrugnięć oka i spodziewali się potomstwa, organizując ślub i kupując chatę.
Syn byłby dziedzicem, ale córka... ...córka była kimś, kto w jego oczach wydawał się bardziej naturalnym pragnieniem Geraldine, przynajmniej na ten moment. Cichym i głęboko skrywanym. A może właśnie nie? Może wyjątkowo pasującym do kogoś, ponad kogo Jennifer zawsze wybierała braci? Może nawet mimowolnym, samoistnym sprzeciwem wobec oczekiwań, jakie przez całe życie kładła na niej matka. Najważniejsza, upragniona córka. Dziedziczka. Oczko w głowie. Tak czy siak, jego narzeczona wyglądała na zadowoloną z tej myśli. Kimże byłby, aby nagle zaczynać rozwodzić się nad zaletami pierworodnego, nie pierworodnej. I tak nie mieli na to żadnego wpływu. Najważniejsze, że mieli być szczęśliwi.
Gdy Geraldine wspomniała o Fabianie i szczeniaku, przekorny uśmiech zatańczył w kącikach jego ust, chociaż Roise jeszcze przez moment zachował powagę. Oczywiście, że najpierw pomyślała o dziecku Corneliusa, a dopiero później o tym, kto będzie musiał sprzątać po zwierzęciu.  Ten dość szalony i zupełnie w jej stylu pomysł sprawił, że Ambroise przez moment niemal bardzo jaskrawo zobaczył całą scenę...
...roziskrzone oczy chrześniaka, a potem drugi pies z różową kokardą i nieszczęśnik Benjy, postawiony przed faktem dokonanym. Westchnął, przejeżdżając dłonią po karku. Wiedział, że Rina naprawdę to zrobi. Widział już w jej oczach tę iskrę. Nie było wątpliwości, że uważała to za najlepsze rozwiązanie. Miała plan. Zawsze miała plan. Tym razem też: postawić wszystkich przed faktem dokonanym. Podrzucić im psy i zniknąć zanim zdążą się sprzeciwić.
- On nigdy ci tego nie daruje - zauważył półgłosem.
Niby, żeby sprowadzić ją na ziemię, jednak w jego tonie pobrzmiewała nuta rozbawienia, a w oczach Greengrassa pojawił się charakterystyczny błysk.
- Ale Fabian na pewno będzie w euforii - przyznał po chwili z lekkością, zgadzając się z wizją dziewczyny.
Znał ją zbyt dobrze, by wierzyć, że ktokolwiek mógłby odwieść ją od takiego planu. Oczywiście, że Corio wyśle im rachunki za swoje podłogi. Oczywiście, że Benjy nie będzie miał wyjścia. Już to widział, niemal tak wyraźnie, jakby cała scena właśnie rozgrywała się tuż przed nim. Nie musiał być jasnowidzem.
- Wiem. Kokarda natomiast, jaka by nie była, to chyba najmniej subtelny sposób, żeby ukryć swoje sprawstwo - rzucił bez próby zniechęcania. - Jeśli chcesz, żeby się nie domyślił, to raczej słaby kamuflaż - przeniósł ciężar ciała, opierając się wygodniej, rozluźniając ramiona, aby zasugerować, że mimo tego wszystkiego, sam również uważał to to za problem dopiero na później, nie na teraz.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
30.09.2025, 09:59  ✶  

Nie wiedzieć czemu gdzieś tam pojawiła się w niej ta dziwna pewność, że to będzie dziewczynka. Przeczucie? Może sobie to wymyśliła, nie miała pojęcia, ale jej wewnętrzny głos sugerował, że to będzie córka - właśnie dlatego postanowiła się podzielić tym z Ambroisem, być może było to mylne wrażenie, zweryfikują to później, w końcu przecież dowiedzą się tego, jednak póki co nie zamierzała odsuwać od siebie tej myśli. To miała być dziewczynka, przynajmniej w jej mniemaniu.

- Tak, mam pewność. - Może nie powinna tego mówić, jednak nie mogła sobie tego odmówić. Nie, żeby płeć dziecka miała dla niej jakieś duże znaczenie, myślała już kiedyś o tym, że mogliby z Roisem stworzyć rodzinę, mieć dzieci ale nie miała jakichś większych momentów zastanawiania się nad tym, czy mieli to być chłopcy, czy dziewczynki.

- Nie może być inaczej, podejrzewam, że właśnie tak będzie. - Nie dało się ukryć, że i Geraldine i Ambroise byli kurewsko uparci, ich potomek zapewne będzie miał to we krwi, co nie sugerowało, że będą mieli lekko, ale to był problem, którym będą musieli się zająć w dalekiej przyszłości. Póki co istotne było, aby jakoś dotrwali do momentu w którym się ona urodzi. Mieli jeszcze trochę czasu, by przygotować się na ten wielki dzień.

Yaxley o dzieciach wiedziała bowiem tyle co nic, jadły, spały, co więcej? Nie miała zielonego pojęcia, raczej unikała większości niemowląt, oczywiście wyjątkiem był Fabian, ale urodził się już kilka lat temu i nie do końca pamiętała, jak to wtedy wyglądało. Będzie musiała podpytać Corio, liczyła na to, że jej nie wyśmieje, aczkolwiek nie powinny go dziwić jej pytania, Geraldine była w tej dziedzinie laikiem.

Cieszyła ją myśl, że może zostać matką dziewczynki. To nie powinno być zaskakujące, sama w końcu udowadniała, że kobiety mogą wszystko, jeśli więc faktycznie okaże się iż ich potomek będzie płci żeńskiej to na pewno doskonale wprowadzi go w ten trudny świat. Sama nie do końca miała takie wsparcie, nie w postaci matki, ojciec nie podcinał jej skrzydeł - nigdy, jednak Jennifer próbowała nieco ją temperować, co działało raczej z odwrotnym efektem. Nie zamierzała powielać jej błędów, wręcz przeciwnie raczej miała zamiar uchylić temu dzieciakowi nieba, ale to też dopiero w przyszłości, póki co musieli zająć się bowiem ułożeniem swojego nieco chaotycznego życia, byli coraz bliżej tego, aby faktycznie im się to udało. Ślub, dom, chwila moment, a będzie to za nimi.

- Będę musiała sobie jakoś z tym poradzić. - Wzruszyła jedynie ramionami, bo nieszczególnie bała się reakcji Corio, na pewno będzie jej to wypominał przez bardzo długi czas, ale co z tego, liczyło się tylko i wyłącznie to, iż Fabian będzie zadowolony.

- Nie wątpię, dzieciaki kochają szczeniaczki. - Tak właściwie to nie tylko dzieciaki, a chyba większość ludzi uwielbiała, małe, słodkie pieski. Nie ufała tym, którzy tego nie robili.

- Nie zamierzam niczego ukrywać, on bardzo dobrze będzie wiedział, kto sprawił mu ten prezent, i nic nie będzie mógł z tym zrobić. - Proste, prawda, zresztą wierzyła w to, że Benjy odnajdzie w sobie jakieś bardzo głęboko ukryte pokłady delikatności i troski o te przeurocze stworzenie, nie powinien być odporny na urok szczeniaczka.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
30.09.2025, 12:44  ✶  
Był taki czas w ich wspólnym życiu, gdy Ambroise rzeczywiście myślał o tym, by założyć rodzinę, uprzednio formalnie się ustatkowując i podążając za tymi wszystkimi tradycyjnymi etapami związku. Co prawda, nie dało się ukryć, że trochę im to zajęło. Byli razem przez wiele lat, zanim w ogóle zaczęło docierać do niego, że myśl o pąklach przestała być dlań aż tak abstrakcyjna. Stała się czymś całkiem naturalnym, zupełnie normalnym. Tak jak to, co wiedział praktycznie od samego początku: że nie widzi dla siebie nikogo innego, nikogo innego też nie chce. Wóz albo przewóz, nieprawdaż?
Po tamtym niechlubnym momencie i po tym wszystkim, co do doprowadziło do ich rozstania, całkowicie świadomie nie próbował układać sobie przyszłości. Nie szukał miłości, nawet jeśli jednocześnie wcale nie prowadził się jak mnich. Zamiast tego, wszystkie swoje wybryki sprowadzał do najprostszych mechanizmów. Do czystej fizyczności i niczego więcej. Nie, nie myślał o tym, aby nie zakochać się ponownie. Nie musiał tego robić. W głębi duszy doskonale wiedział, że mu to nie grozi.
Tak, wybrał samotność. Wydawało mu się nawet, że jego własna rodzina również zaczęła to akceptować. Jasne, Evelyn nadal umawiała go do towarzystwa podczas wydarzeń socjety, wciąż zdarzyło mu się pojawić u boku jakiejś panny, ale jednocześnie jego najbliżsi chyba zaczęli powoli przywykać do myśli, że nic z tego nie będzie. Kto wie, może poniekąd dlatego zrobili sobie własne nowe dziecko? W końcu, nie dało się ukryć, Thomas Greengrass był pod tym względem całkiem zachowawczy.
Mając do dyspozycji córkę, która postanowiła zaręczyć się z kawalerem, jaki przypadkowo jej się oświadczył... ...i tak, Ambroise w dalszym ciągu nie dowierzał w to, aby ten układ miał zostać wyjątkowo szybko zerwany; wydawało mu się wręcz, że Roselyn ostatecznie miała zawrzeć związek małżeński z Anthonym... ...oraz syna, który niechybnie coraz bardziej się starzał, nie mając dzieci, za to rezygnując z wieloletniej relacji, która powinna skończyć się ślubem, a jednak niespodziewanie uległa rozpadowi.
Cóż. Gdy Roise tak o tym myślał, zrobienie sobie nowego, lepiej przystosowanego dziedzica przez jego ojca i macochę miało swój pokrętny sens. W teorii miało być gwarantem zachowania władzy i wpływu, pozostawienia linii rodowej na właściwym torze, przełykając zawód spowodowany zachowaniem najstarszego syna i jego rychłej bezdzietności.
A teraz? Nie tylko brali ślub z Geraldine, lecz także spodziewali się dziecka, które miało pojawić się za około pół roku. Nawet jemu samemu trudno było nadążyć za wszelkimi zmianami, jakie nastąpiły w ich życiu. Jeszcze kilka tygodni wcześniej dopuszczał do siebie myśl, że być może któregoś dnia wyjdzie z domu, stawiając się na miejscu spotkania, po czym już nigdy nie wróci. Tymczasem nagle siedział na ganku na angielskiej wsi, wpatrując się prosto w niebieskie oczy narzeczonej i bezwiednie kiwając głową, gdy mówiła mu o ich córce.
- Na pewno nie masz żadnych prekognitywnych predyspozycji? - Uniósł kącik ust, uśmiechając się wymownie. - Ilekroć mówisz coś z tak dużą pewnością, zazwyczaj się spełnia - nie miał żadnych oporów przed tym, aby to zauważyć i wyciągnąć, nawet jeśli już wcześniej rozmawiali o rzekomej normalności jego narzeczonej i braku tych zdolności.
Tak, lubił w takich momentach zaznaczać to, w jaki sposób mówiła, że ma rację. Poniekąd nie mógł odpuścić sobie tego lekkiego zaczepienia jej, delikatnego kuksańca, luźno rzuconej sugestii, że może jednak była specjalna, skoro nie istniała szansa na to, by się myliła.
Wierzył w przeczucia Geraldine. Wierzył w nie, gdy tak to ujmowała. A co do pewności, że ich pąkiel będzie wyjątkowo uparty? Tak, tu nie istniała żadna inna opcja.
- Staruszkowie będą mieć ubaw - mruknął, nie tłumiąc parsknięcia.
Oczywiście, że wszyscy, którzy mówili mu, że jeszcze sam kiedyś zobaczy i ci, którzy wręcz wewnętrznie życzyli mu takiego dzieciaka, jakim był on sam, mieli mieć wyjątkowo dużo satysfakcji. Tym bardziej, że oboje mieli na bieżąco poznawać tajniki rodzicielstwa. Nie do końca byli na nie przygotowani, nieprawdaż?
Nie znał się na dzieciach. To nigdy nie było coś, czym jakoś szczególnie mógłby się interesować. Wręcz przeciwnie, przez parę lat... ...mniej więcej od momentu, gdy urodziła się jego młodsza siostra do chwili, kiedy ukończył Hogwart... ...poniekąd czuł się odstawiony na boczny tor. To niezbyt korzystnie wpływało na naukę obsługi niemowląt i ich wychowania.
Kiedy wracał do domu rodzinnego w Dolinie, wszystko skupiało się wokół jego małej siostry i jej potrzeb. Jasne, w pewnym momencie przyszło mu to zaakceptować i samemu angażować się w opiekę oraz wsparcie. Od tamtej pory robił to raczej bez większego zawahania.
Jednakże nie dało się ukryć, że nie był szczególnie zainteresowany początkami ciąży macochy. Nie czuł wtedy ekscytacji na myśl o małym dziecku w domu. Nie traktował tego jak okazji do zdobycia wiedzy. Szczególnie, że przecież przez wiele lat nie chciał mieć własnego potomstwa. Nie wydawało mu się to w żaden sposób potrzebne. Był to raczej obowiązek, którego nie chciał się podjąć.
Tak. Mógł być uzdrowicielem. Mógł znać się na medycynie. Mógł odbyć staż i tak dalej. Mógł również mieć wiele okazji do tego, aby leczyć dzieci i kobiety w ciąży. Tyle tylko, że niemal zawsze, gdy ktoś taki trafiał na jego oddział, przekazywał go innemu magomedykowi o bardziej naturalnych predyspozycjach do opieki nad takimi przypadkami. Prywatnie również nie zwykł świadczyć podobnych usług. Jego zaangażowanie w sprawę było ostatecznością. Miało miejsce tylko wtedy, gdy nikt inny nie był dostępny. Czyli nieczęsto.
Tak. Miał braki. Nawet jako chrzestny kilkorga dzieci. Nawet jako przyjaciel ludzi posiadających pąkle. Nawet jako starszy brat. Był tego świadomy, nawet jeśli sam z siebie o tym nie mówił i nie mógł zapeszać, bo to po prostu miało być wyzwanie.
Czekało ich całkiem dużo wyzwań, tak po prawdzie.
- Nic nie musisz - prychnął odruchowo, kręcąc głową. - Po prostu sobie poradzisz. Mógłbym powiedzieć poradzimy, ale to ty mu go wpychasz, tak? - Nie zamierzał sam z siebie wychylać się do żadnego z tych zadań, nawet jeśli ciężarny pies teoretycznie był ich wspólnym domownikiem.
Tak, Rina miała siłę przebicia. Gdy tak sobie o tym myślał, całkiem zgrabnie zamaskowała informację o trzecim psie. Psia ciąża także niezbyt mocno go przejęła. Nie po tym, czego się spodziewał i co myślał w pierwszej chwili. Uświadamiając to sobie, choć całkiem powoli, pokręcił głową, nabierając powietrza w płuca. No cóż, zawsze mogło być gorzej.
Co zaś tyczyło się drugiego szczeniaka...
- On nie ma własnego domu. Wiesz o tym, prawda? Raczej nie sądzę, by chciał na stałe tu zostać - niby nie sugerował, że Benjy miał nie zabrać ze sobą psa, ale...
...no właśnie. Właśnie tak. Z jakiegoś powodu żadnego nie miał. Ani domu, ani psiego towarzysza.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#19
30.09.2025, 22:40  ✶  

Tak właściwie to było całkiem zabawne, że Ambroise miał niedługo powitać na tym świecie nowego brata, albo siostrę i również swoje własne dziecko. Rody jak ich miały swoje prawa, czyż nie? Nie zastanawiała się jednak jeszcze nad tym, czy ona, czy jego macocha wydadzą na świat latorośl wcześniej. Całkiem śmieszne byłoby gdyby znalazły się tego samego dnia w Mungu... chociaż czy osoby, jak one rodziły dzieci w miejscu, w którym kręciło się tak wielu ludzi. Zapewne organizowały sobie prywatne porody w domu, czy coś. Będzie musiała to ustalić, ale do tego była jeszcze spora droga, ustalili już w końcu, że chodziło o pół roku, a więc naprawdę sporo czasu na nadrobienie braków informacyjnych.

Nie zastanawiała się też jakoś specjalnie nad tym, jak sprawy potoczą się w jej rodzinie. Nie da się ukryć, że to ona idealnie nadawałaby się na dziedzica rodu, co tu dużo mówić, ona opiekowała się rodziną, przejmowała powoli większość obowiązków związanych z ich rodzinną działalnością, jej starszy brat spierdolił z kraju bardzo dawno i nie spieszył się z powrotem, ba powoli zaczynała wątpić w to, że kiedykolwiek wróci, młodszy brat? Cóż, był wampirem, co od razu wykluczało go z pełnienia tej jakże zacnej roli. Ona była odpowiednim kandydatem, no właśnie tylko brakowało jej jednego - nie miała kutasa, co poniekąd dyskwalifikowało ją z zawodów na samym starcie. Nie dyskutowała jeszcze na ten temat z ojcem, może powinna, wiedziała, że był w stanie myśleć szerzej niż większość konserwatywnych czarodziejów, nieraz jej to udowodnił swoimi czynami.

- Na pewno nie mam. - Dodała całkiem lekko, bo przecież chyba przez te niemalże trzydzieści lat swojego życia, by to zauważyła. Oczywiście wiedziała, że zdarzyło jej się kilka, może nawet nieco więcej razy być czegoś pewną, chociaż nie miała ku temu powodów, jednak nie łączyło się to z żadnymi niesamowitymi umiejętnościami. Geraldine była zwykłym, szarym czarodziejem, i wcale jej to nie przeszkadzało.

- Ubaw? Gerard będzie najbardziej dumny na świecie. - Nie wątpiła w to, jakie cechy cenił sobie jej ojciec. Upartość należała do tych najbardziej przez niego docenianych, chociaż akurat on na własnej skórze przekonał się, że mogła nieść ze sobą również wiele chaosu. Nigdy jednak nie mówił jej, że przeszkadza mu to, w jaki sposób ona postępuje. Miała w ojcu wielkie wsparcie, spodziewała się również, że będzie naprawdę zadowolony kiedy doczeka się wnuczki. To o nim pomyślała jako o pierwszym ze staruszków, jej myśli nie powędrowały w stronę Jen, ani Thomasa, ani matki Ambroise'a, jakoś tak od razu miała przed oczami twarz Gerarda.

Zdawała sobie sprawę, że zapewne przyjdzie im uczyć się na własnych błędach. Nie pokazywano w szkole jak być dobrymi rodzicami, mieli jednak pewne doświadczenia wyniesione z domu, wiedziała, czego będzie chciała uniknąć, nie sugerowało to jednak tego, że wszystko będzie szło prosto, raczej spodziewała się jakichś perypetii zważając na to, że miało to być ich dziecko, na pewno nie będzie łatwe w obsłudze, zapewne też do tego wszystkiego bardzo rozpieszczone - tak to jest z pierwszymi wnukami w rodzinach, a jakoś tak się składało, że ich rodzice jak dotąd nie dorobili się żadnych innych wnucząt.

- To ja uszczęśliwię bombelka, tak, teraz spadniesz na pewno na drugie miejsce w rankingu rodziców chrzestnych. - Wiadomo, jak to jest, od zawsze gdzieś tam w tle odbywały się nieoficjalne wyścigi w tym, kto da lepszy prezent, kto spowoduje, że dziecko uśmiechnie się więcej razy, miała pewność, że ze szczeniaczkiem Greengrass nie wygra i była z tego niesamowicie zadowolona, ten pomysł był naprawdę wspaniały.

- Jak to mówią, dom jest tam, gdzie serce Twoje, czy coś? Ma je zapewne w klatce piersiowej, więc podróżuje razem z nim, więc jego dom jest wszędzie? - Spoglądała na Roisa zastanawiając się, czy jej filozoficzny wywód miał sens. Tak, wiedziała, że Benjy nie miał domu, ale nie sądziła, że mogłoby to w jakiś sposób ograniczać, bezdomni często mieli swoje psy. Miałby przynajmniej do kogo gębę otworzyć, gdy będzie mu smutno. Przemyślała to już i nic nie było w stanie odsunąć ją od tego pomysłu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#20
01.10.2025, 01:55  ✶  
Kwestia tego, w jaki sposób postanowią powitać na świecie ich dziecko, z pewnością była kolejnym tematem do odnotowania na coraz dłuższej liście. Czymś, co musieli poruszyć, nawet jeśli Roise był niemal pewien, że pąkiel miał mieć swoje własne plany i nieważne, jak bardzo mogli przygotować się na ten wielki dzień, wszystko miało ułożyć się wedle życzenia ich pociechy. Nie ich własnego.
To akurat wiedział o dzieciach, szczególnie tak upartych, jakim niewątpliwie miało być... ...miała być ich córka. Wierzył w przeczucie Geraldine, tak? Nie miał podstaw, aby tego nie robić, prawda? Tyle też zdążył się nauczyć przez te wszystkie lata. Kobiety miały wyjątkowo mocny dar przewidywania takich rzeczy. Tak mocny jak ich potomstwo miało w robieniu wokół siebie całej wielkiej sceny.
Mogli zaplanować okoliczności porodu, ustalić wszystkie szczegóły, a i tak skończyć w chaotycznej sytuacji, w której nawet jego uzdrowicielskie opanowanie miało być nic nie warte. To nie do końca zależało od nich samych i ich możliwości, nawet jeśli w jego uszach wciąż brzmiały słowa ciotki. Upomnienie o konieczności odbycia tej konkretnej wizyty albo wezwania magomedyka do domu. Tyle tylko, że odpowiedniego człowieka cholernie ciężko było znaleźć.
Nie, nie miał zbyt wygórowanych wymagań. Po prostu był zachowawczy. I miał oczekiwania. Swoje warunki. Potrzeby. Wymogi.
No, to po prostu nie było aż takie łatwe. A przecież nie mógł powierzyć rodziny byle komu. Tak, starał się być odpowiedzialny, nawet jeśli to wszystko wciąż było dla niego nowe i nie do końca wiedział, co powinien robić. Zawodowe doświadczenie teoretycznie powinno mu pomagać, w końcu sam pracował jako prywatny uzdrowiciel, jednakże fakty były nieco inne. Zamiast mieć ułatwiony wybór, być może rzeczywiście trochę zbyt mocno skupiał się na tym, aby było jak najlepiej.
Z drugiej strony? Minął dopiero dzień. Do ślubu z pewnością mieli kogoś znaleźć. Mhm.
A później? Liczył na to, że z czasem po prostu odnajdą się w całej sytuacji. W końcu nie byli w niej pierwszymi ani ostatnimi. Znał zdecydowanie zbyt wiele osób, które w jego oczach miały znacznie mniej rodzicielskich predyspozycji. Oni przynajmniej rzeczywiście próbowali. Mogli być spokojni.
- Będzie - kiwnął głową. - Ale jednocześnie nie mów mi, że nie będzie ubawiony, widząc nasze próby - no cóż, przynajmniej miał tę świadomość i nie czuł się z tym źle, zdawał sobie sprawę z tego, że to nie miał być łagodny, delikatny i obrazkowy proces.
Nie, wychowanie dzieci miało swoje zalety, ale zdążył już zauważyć, ile tak właściwie trzeba było mieć do tego cierpliwości. Nie wątpił, że mieli mieć okazję skorzystania z wszelkich zasobów. A to zawsze był zabawny widok.
Nie mogła wmówić mu inaczej. Gerard miał być dumny, ale... ...cholera... ...ubaw też był gwarantowany. Bez wątpienia. Miał co do tego tę samą pewność, co do faktu, że Cornelius nie miał być zadowolony z planu wciśnięcia psiego dziecka jego synowi. I tego, że sam Fabian miał być za–chwy–co–ny. Najlepsza chrzestna, tak? No naprawdę. Naprawdę naprawdę.
- Kupię mu konia - odparł bez zająknięcia, nawet jeśli nieznacznie drgnęła mu przy tym powieka. - Kucyka - nie, to nie brzmiało dostatecznie dobrze, było zdecydowanie za mało spektakularne, zwłaszcza, jeśli musiało przebić szczeniaka. - Hipogryfa - poprawił się zatem, starając się zachować jak najbardziej poważny wyraz twarzy i nie wstrząsnąć ramionami.
Nie, nie sądził, aby Rina była w stanie kupić jego zapewnienia. Być może większość ludzi widziałaby w nich coś chociaż trochę prawdopodobnego. Dopatrywałaby się w tym częściowej możliwości, prawdziwości we wspomnieniu o kucyku lub koniu. Ale Yaxley? Yaxleyówna, niestety, zbyt dobrze go znała. Doskonale wiedziała, że za cholerę nie kupiłby Fabianowi podobnego prezentu, nawet jeśli młody Lestrange mieszkałby w Wielkiej posiadłości i miałby własną stajnię.
Więc?
Więc może? Może nie blefował? Być może grał elementem zaskoczenia? Skąd mogła wiedzieć, że przez ostatnie lata nie wyzbył się swojej awersji do parzystokopytnych? No, właśnie tak. Tak, tak. Zdecydowanie. Zdecydowanie tego nie zrobił, ale chciał zobaczyć wyraz jej twarzy, gdy mówił coś tak nieprawdopodobnego, że aż absurdalnie przekornego.
- Będzie trzymać go w Exmoor. Wiadomo, że nie na Horyzontalnej - stwierdził od razu, uprzedzając ewentualne pytania. - Londyńska kamienica Ursuli spłonęła. Tak jak moje mieszkanie. Ciotka zapewne zostanie tu na dłużej, ma wiele budynków gospodarczych, a więc... ...stajnie. Hipogryf, kucyk, koń nie zaszczy podłóg Corneliusa. Skrzaty ogarną boks. Młody będzie szczęśliwy. A ja wygram ten kontest - brzmiało idealnie, nieprawdaż?
A to jeszcze nie był koniec.
- Twój szczeniak będzie biegać za moim koniem - dodał, choć w tym wypadku trudno mu już było zachować całkowitą powagę.
Zarówno określenie szczeniak jak i słowa mój koń umieszczone obok siebie w jednym zdaniu brzmiały raczej...
...niefortunnie.
Szczególnie, gdy do głowy cisnęła mu się myśl, że to on. On sam. On nie tak dawno zachowywał się jak szczeniak. Był szczeniakiem. Zarówno w tym zabawnym, jak i trochę bardziej ironicznym sensie. W obu zdecydowanie do tej tu oto dziewczyny. A jego koń?
No cóż.
Mógłby się nad tym rozwodzić. Niestety (albo stety) nie była to właściwa pora. Zresztą, ich dyskusja sama w sobie zaczęła przybierać wyjątkowo interesującą formę. Nie musiał od niej odbiegać. Rina sama podsuwała mu całkiem smaczne kąski (smaczki?), do których mógł się odnieść.
- Śmiałe założenie, że ma serce. To Rookwood, nawet jeśli farbowany - rzucił w pierwszej chwili, raczej bardzo odruchowo, chociaż zdecydowanie wiedział, do czego zmierza; otóż do kolejnej, jakże ambitnej dyskusji. Sama ją sprowokowała, prawda? - Ale tak, na ogół istnieje ono w klatce piersiowej, więc teoretycznie wszędzie je ze sobą nosi - w dosłownym rozumieniu toku myślenia, za którym postanowiła podążyć, Geraldine nie można było zarzucić braku racji.
A więc oczywiście, że zamierzał to zrobić.
- Jego dom jest wszędzie brzmi, jakby był Morganą albo Merlinem. Matką Naturą. Innym bytem nadprzyrodzonym, któremu złożysz psa w ofierze, przepraszam, w darze. A przecież i one mają swoje świątynie - uniósł brew, pozostawiając sobie jeszcze jeden argument; dom jest tam, gdzie serce twoje zdecydowanie rozwiązywało problem bezdomności, hm?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (6168), Ambroise Greengrass (10274)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa