• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea

[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#21
21.06.2025, 09:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.07.2025, 09:51 przez Anthony Shafiq.)  
Być może powinien być bardziej uważny, być może powinien zauważyć toczącą się w głowie Lorraine wojnę. Anthony był uważnym obserwatorem, ale teraz jego obserwacje dotyczyły głównie wewnętrznych rozmyślań i kalkulacji - mniej świata zewnętrznego, zwłaszcza w kontekście swoich najbliższych. Oni byli stałą, filarami na których opierał swoje działania. Żyjąc w błogiej nieświadomości, w przekonaniu, że wie o nich niemal wszystko...

Oczywiście, na tych wyobrażeniach pojawiały się skazy. Kończący się piasek w klepsydrze ludzkiego życia Lorien, dojrzewający w nim dopiero konflikt z Selwynem, złudne przeświadczenie o wspólnym gruncie z Erikiem, Victoria, której stan daleko wykraczał poza zwyczajną klątwę, a mógł być decydujący w ostatecznej walce... Nawet Morpheus, najbliższy jego sercu, stopiony z nim w jedno... Nawet on był kotem przemierzającym Londyn sobie tylko znanymi ścieżkami. Anthony lubił poczucie kontroli, konfrontacja z tym, że nie ma jej wcale dopiero miała nadejść. Jeszcze tydzień, by pierwszy płatek czarnomagicznego popiołu spadł na pierwszy dach. Jeszcze tydzień.

Tymczasem jego myśli krążyły wokół umowy z Kambodżą, wobec trudności, które czekały na niego na tym wyjeździe i trudności jakie czekają na niego po powrocie. Tymczasem jego myśli krążyły wokół tych kilku chwil które mógł ukraść na wspólny czas spędzony z Lorraine, sentymentalną podróż podczas której jak kiedyś mogli wspólnie przechadzać sie, rozmawiać o sztuce, licytować którego kompozytora zagrają dzisiaj dla umilenia sobie czasu.

Wyobrażenia o czymś czy o kimś mają to do siebie, że w określonych okolicznościach mogą być łatwo zrewidowane. Jakakolwiek lekkość egzystencji, która roztaczała przed nim wizję o wiele przyjemniejszego popołudnia, legła w gruzach w momencie w którym kobieta wyminęła ławkę. Wtedy w końcu dostrzegł, że coś jest bardzo nie tak. Wtedy trudno było tego nie dostrzec. Palce wbijane w ściany, bladość, osłabienie... Czy obraz był zaklęty? Nie było okazji by pokazać o szerszemu gronu, a skrzat potwierdzający jego przypuszczenie, że użyte farby są dokładnie tymi, które widział w ten sposób, był zobojętniały na efekty fresku. Tymczasem Lorraine zwinęła się jak pozostawiony rna słońcu liść paproci. I może byłby wściekły na Baldwina, na siebie, na to, że nie kazał od razu tego zamalować, dyby nie fakt, że zupełnie inna emocja zawładnęła jego sercem. Umysł próbował się obronić, przed działaniem uwolnionej mocy...

Oklumencja
Rzut PO 1d100 - 57
Sukces!

... ale bezskutecznie. Z drugiej strony - moc willi ściągała na siebie wzrok, a Anthony nie zamierzałby i patrzeć gdziekolwiek indziej niż na kruchą istotę, która cierpiała wtulona w zimną ścianę obrazoburczego dzieła. Nie zwrócił uwagi na roznoszącą się jaśminową poświatą aurę otulającą jego zmysły, nie zwrócił uwagi na magiczne nici, na kajdany uroku, bo sam nie chciał odwrócić wzroku, sam chciał podążyć do niej, w odrętwieniu pchanym determinacją.

Nie był jej ojcem, ale ona zawsze będzie jego córką.

Miał złe wzorce. Miał beznadziejne wzorce jeśli chodzi o wiecznie nieobecnych, wiecznie wymaających rodziców. Miał też złudne, często książkowe wyobrażenie o tym, jacy rodzice powinni być, jaką funkcję pełnili w tej odstawowej komórce społecznej zwanej rodziną. Wymagania. Oczekiwania. Aspiracje. Nienawidził tego w swoich rodzicach, nienawidził zazdrości zakrzewionej do będących bliżej nich satelit - Thomasa i Jacquelin, ale wszyscy - zgodnie z mądrościami wieków - byli skazani na błędy swoich opiekunów. Taki był wobec swojej chrześnicy Margerity, taki był wobec starszych pociotków, jak chociażby panny Lestrange, czy teraz wobec "otrzymanego w spadku" Atreusa. Gdzieś w głębi własnego człowieczeństwa lgnął do ciepła i troski okazywanego mu przez Quintessę, czy Jonathana, ale na poziomie racjonalnym nigdy nie był to punkt wyjścia do prowadzenia jakichkolwiek rozmów. Emocje przeszkadzały w racjonalnym i metodycznym życiu. Emocje miały swoje miejsce w sztuce, miały swoje miejsce w poezji i muzyce. Nie kiedy rozmawiali o ważnych sprawach.

Czy teraz jednak, jej stan nie był spowodowany leżeniem u zbeszczeszczonego ołtarza sztuki?

Anthony dał sobie przestrzeń na to, by dojść do wniosku, że nie wiedział. Ale dzięki tym brakom założeń mógł zamiast wiedzy i założeń... po prostu zobaczyć.

Nie była kobietą. Nie była wiłą.

Była córką.

Była dzieckiem.

A on zawiódł, skoro podczas wizyty w to słoneczne, złote popołudnie, skoro podczas spotkania na które oboje tak długo czekali, zadziało się to co się zadziało.

Dotarł do niej i przykucnął, nie... usiadł na podłodze obok. Szczupłe ramiona jak smutne gałęzie płaczącej wierzby sięgnęły ku białowłosej dziewczynce, która została zmuszona do tego by dorosnąć szybciej niż powinna. Oparł się o ścianę, zapominając o katalizatorze, który skruszył jej mury, nie czując gniewu, a czysty współodczuwany, niedoprecyzowany żal. Sięgnął do niej, do kruchego ciała, które tak bardzo chciał ochronić, wciąż zapatrzony w potoki jasnych włosów jeziornej nimfy, wróżki której wypłakiwane serce osadzało się o świcie rosą na soczystych zielonych liściach w przededniu jesieni. Długie palce stały się drobnym listowiem szumiącej wierzby, szczupłe, patykowate nogi nie stanowiły dobrej poduszki, przypominały sękowate korzenie wypłukanę przez wodę. Krew szumiała mu w uszach, jak hulający pośród konarami wiatr, otulała ich jednak tak gęsta, tak nienaturalna cisza, pełna wody, pełna łez, pełna napięcia, które w końcu rozlewało się po chłodnym marmurze sali klubowej.
Nie był tenorem, jego głos w żadnej mierze nie był wytrenowany pod występ inny niż płomienne przemówienie, monolog czy deklamację... Melodia przyszła sama, a czeskie słowa niespieszną cichuteńką frazą zaczęły opowiadać jej o księżycu.

Nie był jej ojcem. Ale ona zawsze będzie jego córką...

Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#22
07.07.2025, 18:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:14 przez Lorraine Malfoy.)  
Tak jak morze wyrzucało czasem na brzeg pozostałości starych wraków, tak Lorraine wyrzucała z siebie stare traumy. Wypluwała ostre niczym krawędzie skał słowa, tak jak morze wypluwało z gardzieli przypływu pogrzebane pod falami ciała rozbitków. Jej łzy miały taki sam smak jak wody morza, oblewającego wybrzeże Wyspy Umarłych. Jak wiele wymagało od niej odzyskanie opanowania. A jednak, gdy się wreszcie odezwała, w jej głosie nie było łez. Nie słychać było wzburzenia wzbierającej fali, nie widziała bowiem, że Anthony zbliża się ku niej niczym księżyc, którego bliskość narzucała rytm jej pływom: wciąż miała zamknięte oczy, jak gdyby wierzyła w to, że dopóki ich nie otworzy, wszystko to, co wydarzyło się dzisiaj między nimi, odejść będzie mogło w niepamięć. Gdy otworzy oczy, przekonywała się, on wciąż będzie stał w oddali, niewzruszony, a ona odwróci ku niemu równie niewzruszoną twarz. Bo dopóki ich nie otworzyła, mogła się oszukiwać, że tak będzie. Bo przecież zrobiła wszystko tak, jak należało. Nie uniosła się ani razu w trakcie rozmowy, w której usłyszała tak wiele rzeczy, które ją zabolały. Wyrozumiale tłumaczyła Anthony'emu złożoność swego obecnego położenia, starając się docenić jego starania, ale to nie wystarczyło. Mogła zrobić wszystko tak, jak należało, ale nie potrafiła zmienić swojej natury. "Nie jestem kobietą, tylko wilą", powtarzała, nie potrafiąc inaczej.

– Nie będzie żadnych obietnic – wyszeptała, skuliwszy się przy ścianie tak, jak czasem kuliła się przy grobie rodziców, przy kamiennej płycie, na której wykuto tak drogie jej imiona. Czasem grób zdawał się jej najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Obietnica jego zimnych objęć nie była jednak niczym więcej jak złudzeniem. – Nie będzie żadnych przysiąg. Nie ma większej przysięgi ponad krew na tej ścianie. To też i moja krew, Anthony. Baldwin... – Trzymała sztywno swoją bolejącą głowę, jak gdyby była dumna ze swego bólu. Jak gdyby chciała powiedzieć: ja – ja jedna umiem kochać go tak, jak na to zasługuje – ja, nie ty. Ja jedna go rozumiem. – Nigdy nie zamalujesz jego fresku. Nigdy go nie zakryjesz. – Nie będzie więcej krwi Malfoyów przelanej za cudzą sprawą, pomyślała, nigdy więcej. Nie wiedziała nawet, kiedy osunęła się na ziemię, kiedy jej kolana oparły się o zimną podłogę, jak wtedy, gdy klęczała w kowenie. – Nie zniszczysz go – powiedziała spokojnie, nie odrywając wciąż czoła od ściany. Nie otwierając oczu. Nie, dopóki nie poczuła wokół siebie ramion Anthony'ego – ciepła, które biło od jego objęć, gdy nieoczekiwanie przygarnął ją do siebie – ciepła, które nie było złudzeniem. Lorraine wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc. W pierwszym odruchu chciała się wyrwać, ale zamiast tego zastygła, nie śmiąc się poruszyć. A potem popłynęły słodkie, szeleszczące słowa pieśni: tchnący łagodnością głos Anthony'ego spływał po jej ramionach jak światło księżyca, kołyszące się na grzbietach fal. Uspokoiła się tak, jak uspokaja się morze. Ucichła niespodziewanie, po czym wtuliła się w Anthony'ego, a chociaż w jej gestach wciąż obecne było zawahanie, nie odsunęła się od niego, lecz ufnie zaplotła ręce wokół jego szyi. Jak dziecko, które szuka bliskości rodzica, chwilę po tym, jak odtrąciło od siebie jego objęcia, bojąc się, że ten również odtrąci je od swej piersi, nie na chwilę, lecz na całą wieczność.

– Proszę. Nigdy nie prosiłam o nic więcej ponad to – wyszeptała wreszcie, choć sama już nie wiedziała, czy mówi o miękkich słowach w nieznanym jej języku, które wplatał w jej włosy jak gwiazdy, o czułości, z jaką Anthony trzymał ją teraz w swych objęciach, czy o fresku, którego ocalenie było jedynym warunkiem jej współpracy. Nieważne, jak bluźnierczym było kubistyczne przedstawienie fałszywej bogini na ścianie sali klubowej. Dzieło Baldwina należeć musiało do niej, tak jak poezje jej ojca. Jak pocałunki Maeve. Jak piosenki Anthony'ego.

Nie pozwoliła mu się od siebie odsunąć. Nie od razu.

Musiał zaśpiewać jej raz jeszcze.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#23
11.07.2025, 15:31  ✶  
Być może tak by było, w pierwszym, drugim roku ich rozwijającej się bujnie znajomości. Być może jeszcze rok temu, jeszcze pół...

Ale Anthony nawet gdy nie widzieli się przechodził własną drogę, własny łuk niezaspokojonych pulsujących bólem potrzeb, które owijały się wokół niego ciasnym kokonem jedwabnej pościeli, w bezsenne samotne noce, w dusznych godzinach próby kiedy samotność z wyboru stawała się osamotnieniem trudnym do zniesienia. Pełzająca szarość i mielizna własnego życia, wyniszczająca rutyna zadufanego bożka, który nie chciał już poklasku, choć wciąż nie potrafił bez niego żyć...

Był zmęczony. Był smutny. Był samotny.

A teraz był z nią, pod ścianą, brudząc swoje ubrania, choć tak nienawidził brudu. Siedział przy niej i głaskał ją tak jak sam chciałby być głaskany, opiekował się tak jak sam chciałby być zaopiekowany. Byli ludzie w jego otoczeniu, którzy dawali mu to ciepło. Quintessa niestrudzenie znosiła jego dąsy, spotkanie za spotkaniem wysłuchując nabrzmiałych rozpaczą utyskiwań. Jonathan w swej wyrozumiałości znajdował - bogini wie jak - czas po nadgodzinach w biurze, aby nie dać się Anthony'emu porwać wpisanej w jego życie melancholii. Choć może chodziło o terminarz, chodziło o konferencję, chodziło o pracę? Shafiq chciał myśleć, że było inaczej, ostre słowa przyjaciela sprowadzające go do parteru jeszcze nie padły, jeszcze tydzień dzielił ich od konfrontacji, która miała zmienić tak wiele. Shafiq zawsze uważał, że surowość kształtuje charakter najlepiej. Dystans. Emocjonalny chłód, którego energia ujawniana jest tylko w kontakcie ze sztuką. Jak teraz, gdy jedno spojrzenie na obraz starczyło Lorraine, aby pozwoliła tej energii nie dźgać jądra istnienia, a wypłynąć na zewnątrz.

Więc siedział pod ścianą i głaskał jej jasne włosy, więc nucił cicho, a potem przestał by mogła wypowiedzieć swoje żądania. Swoją prośbę. Swoją cenę. To głupie. Od samego początku nie było to spotkanie biznesowe, Anthony tęsknił za inteligentną dziewczyną, za rozmówczynią sprawnie operującą słowem i intertekstualnością w słowie zaszytą, za jej emocjonalnością i duchowością, które zawsze odnajdywały drogę, choćby najtwardszą z porcelanowych masek Lorraine próbowała przykleić sobie do twarzy. Widział w niej odbicie siebie, ale też zazdrościł jej w pewien sposób niezależności, nieświadom zupełnie ceny, której nigdy przed nim nie odsłoniła. Czy z resztą cokolwiek ów informacja by zmieniła? Czy myślałby o niej inaczej? A może w oczach pojawiłaby się litość, której nigdy nie chciała w nich zobaczyć.

Siedział i uśmiechał się lekko, choć nieco niepewnie w swej reakcji, gdy powiedziała, że to Baldwin podpisał krwią jakiś... cyrograf być może. Śmieszne, potem dziwne nieco w gorzkim epilogu spotkanie, nieporozumienie, które pęczniało znaczeniami za każdym razem gdy wracał do niego myślami, teraz nagle od profanum, od bonusu do pracy za którą i tak nie miał jak zapłacić, przeszło do sacrum pod którym Lorraine opłukiwała łzami jego dłonie. Dobrze, że powiedziała, dobrze że zabroniła mu tykać tej Wenus, bo sam pewnie w gniewie za płacz bliskiej mu kobiety kazałby ją zburzyć. Tymczasem teraz kubistyczna boginii, prześmiewczo, szelmowsko, irracjonalnie, intencjonalnie - nabierała nowego znaczenia: była niczym biały namiot nad ich spotkaniem.

– Będzie jak sobie tego życzysz – wyszeptał cicho, nie przestając przeczesywać długimi palcami jedwabiu jej włosów, materiału z którego kokon był ciasny, bezpieczny w swojej duchocie, w bezruchu w przyzwoleniu na bezsilność. A potem śpiewał dalej tę samą pieśń, choć tym razem po angielsku, w przekładzie niezbyt dokładnym, ale wystarczającym dla nich...

– Moon, high and deep in the sky
Your light sees far,
You travel around the wide world,
and see into people's homes.

Moon, stand still a while
and tell me where is my dear.
Tell him, silvery moon,
that I am embracing her.

For at least momentarily
let him recall of dreaming of me.
Illuminate him far away,
and tell him, tell him who is waiting for him!
If his human soul is, in fact, dreaming of me,
may the memory awaken him!
Moonlight, don't disappear, disappear!
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#24
11.07.2025, 18:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.07.2025, 18:41 przez Lorraine Malfoy.)  
We fresku Baldwina było wszystko, co stłumiła w sobie Lorraine w trakcie rozmowy z Anthonym. Wszystko, co przemilczała. Nic dziwnego, że widok własnej, wywleczonej na wierzch duszy ją przeraził. Jak wiele zamknąć można było milczeniu? Nic. Wszystko.

Gdyby Anthony stanął twarzą w twarz z własną duszą, czy zdołałby ją w ogóle rozpoznać?

Bogini z fresku nie kpiła bowiem Lorraine. Kpiła z Anthony'ego. Z fałszu, jaki w nim tkwił, bo jak wiele można było rzeczy powiedzieć o Baldwinie, tak tego, że nie żył swoją prawdą, nie można mu było nigdy zarzucić. "Nie schowasz się przede mną", szeptał zdradziecki fresk, w który wlał to, co widziała, wchodząc do wnętrza jego głowy. Przed Baldwinem nigdy nie musiała się chować, a on nie musiał chować się przed nią. Wyrzucali sobie w twarz rzeczy, które bolały najbardziej, bo to milczenie było w ich relacji zdradą.

Milczenie zbyt łatwo zmieniało się w obojętność. Jak wiele razy Lorraine zderzać się miała ze ścianą obojętności, jaką wzniósł wokół siebie Anthony? Czy nie chciała dać mu ciepła? Nawet jeżeli teraz miała zimne ręce, a w jej oczach mieszkał ten sam lód, co w oczach jej ojca, jej żyły toczyły krew równie gorącą, jak ta, która płynęła w żyłach Anthony'ego. Czy nie zapewniała go o swoich uczuciach? Czy nie oferowała zrozumienia? To on się odsuwał. Ale teraz Lorraine nie zamierzała pozwolić mu się odsunąć.

Nie zamierzała pozwolić na to, aby zniszczył fresk, w którym krwią zapisano pokurwiałe credo prawdziwości. Aby zapomniał o nim tak, jak zapomniał o pozytywce, którą posłała mu na urodziny.

Kochała ten fresk. Tak samo kochała martwą synogarlicę, którą posłał jej ojciec. Nie bez powodu wypchała ją, po czym postawiła dumnie na widoku, tak, aby wszyscy odwiedzający Necronomicon mogli ją podziwiać. Dowód ojcowskiej miłości, oprawiony dłońmi córki. "Spójrzcie na me dzieło, o potężni"... I podziwiajcie. Czy istniało bowiem doskonalsze dzieło? Nie, przemknęło jej przez głowę, jeszcze nie. Wysunęła się z objęć Anthony'ego. Wyswobodziła najpierw lewą rękę, uważnie, jak gdyby wzbraniając się przed nazbyt gwałtownymi ruchami. Nie wypuściła jego dłoni, którą ściskała w swojej prawicy, ale – wciąż na klęczkach – przesunęła się dalej, aby móc sięgnąć w stronę zasłony. Jednej z dwóch zasłon, które stanowiły swoiste obramowanie wymalowanego na ścianie fresku. Pociągnęła mocno za drogocenny materiał, krzywiąc się, gdy poczuła znajomy ból, promieniujący od niedoleczonego barku. Nic się nie stało, co zresztą było do przewidzenia. Sięgnęła więc po różdżkę, schowaną w rękawie sukni.

Zasłony opadły na ziemię.

Na twarzy Lorraine, której pierś wznosiła się I opadała, w delikatnej zadyszce, odmalował się wyraz delikatnego zamyślenia, a może satysfakcji. Szkoda, że Anthony nie słyszał wystąpienia Baldwina na Muzie. Być może wtedy spojrzałby na fresk inaczej. Być może wtedy wreszcie by zrozumiał. "Spójrzcie na me dzieła, o potężni, i... Rozpaczajcie."

– Dziękuję – wyszeptała, jak gdyby nigdy nic, przytulając na powrót dłoń Anthony'ego do swojego policzka. – Dziękuję.

Anthony sypiał samotnie w jedwabnej pościeli, chociaż rzeczy kobiety, która zdawała się go kochać, walały się wszędzie wokół domu. Lorraine nie pamiętała dotyku jedwabnej pościeli na skórze. Nie pamiętała też, kiedy ostatnio zasnęła sama. Dni Anthony'ego zlewały się w pełzającą szarość nudnej rutyny. Lorraine nie nudziła się, bo zawsze miała coś do zrobienia. Nie miała przywileju dumać o tym, jaki odcień ma niebo, bo niebo nad Nokturnem zawsze było szare. A jednak, gdy wchodziła do wnętrza kowenowej kaplicy, gdy patrzyła na witraże, których światło rzucało kolorowe powidoki na twarz posągu bogini, przed którym padła na kolana, wierzyła, że nie jest sama. Jej ojciec, zawsze siebiepewny w swym zadufaniu, mawiał że należy ostrożnie wybierać bogów, przed którymi się klęka. Nie był religijny, a jedynym bogiem, którego wyznawał, był zapewne on sam, a jednak, nie mogła nie przyznać mu racji. Być może Anthony wybierał niewłaściwych bogów. Kiedy ostatnio się modlił? Kto śpiewa, modli się dwa razy, mawiała podstarzała kapłanka, która zawsze okropnie fałszowała, gdy śpiewała psalmy, a jednak Lorraine niezmordowanie przygrywała jej na pianinie, gdy ta ją o to poprosiła. Być może kołysanka, którą zaśpiewał jej Anthony była pierwszą od dawna modlitwą, która wyszła spomiędzy jego warg. Szczerą, pełną spokoju i jakże potrzebnej czułości. Nie tylko dla niej. Dla niego.

– Duma zbyt często nam przeszkadza, nie sądzisz? – spytała cicho, głaszcząc czule jego dłoń. Nagle wydać mogła się... Zwyczajnie wyczerpaną wszystkim, co miało przed chwilą miejsce. – Gdy dzisiaj tutaj przyszłam... Nie spodziewałam się tego, jak potoczy się nasza rozmowa. Chciałam zapytać cię o teatr, i o to, co czułeś na wieczorku u Agnes. Ciekawiło mnie, jak spędziłeś dni swej rekonwalescencji. Czy nie chciałeś mnie widzieć przy swoim łóżku, bo jestem ci tak wstrętną? Po tym wszystkim, co powiedzieliśmy sobie latem, i wszystkim czego nie powiedzieliśmy, ale pomyśleliśmy? Czy może, wręcz przeciwnie, to widok własnej słabości był ci wstrętnym? A jeżeli tak, czemu chciałeś widzieć innych, ale nie mnie? – Czy Bulstrode jest ci tak miłym, że przekładasz jego towarzystwo ponad moje? Zadrżała, a jednak jej spojrzenie pozostało zdeterminowanym. Przykro mi, że nie jestem bardziej podobna do tej dziewczyny, tej twojej chrześnicy, której dałeś posadę w swoim departamencie, pewnie sam uczyłeś ją grać na pianinie, może to z nią powinieneś zagrać pieprzony utwór pieprzonego Fauré, nie ze mną... Zdusiła w sobie pretensje, zanim zdążyły wydostać się spomiędzy jej warg. – Czułam się tak, jak gdyby wszyscy byli ważniejsi ode mnie. Jak gdybyś się mnie wstydził. A może myślisz, że to ja myślę, że jesteś wstrętnym? Zraniłoby mnie to jeszcze bardziej, czego nie zamierzam ukrywać. A ja... Ja chciałam zapytać o twe podróżnicze plany, jak zawsze wpatrując twojego rychłego powrotu zanim jeszcze wyjedziesz, ale zapomniałam... Zapomniałam, przepraszam – zbyt wiele słów padło – zbyt wiele niewłaściwych słów.

Zerwała zasłony. Zerwać mogła też łańcuchy krępujące jego serce jak cielsko schwytanego przez kłusowników smoka.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#25
19.07.2025, 10:11  ✶  
Fakt, że dzieło na ścianie podszyte było pogardą, nie stanowiło zagadki do rozwikłania. Shafiq co prawda dopiero po wymianie listownej z Lorraine zorientował się, że posmak konfliktu wiszący między nim a malarzem był bardziej rzeczywisty i miał w sumie swoje osadzenie w nieporozumieniu, choć... czy byłoby inaczej, gdyby od samego początku osoba Malfoy'a ukonstytuowana była, jako tego, który niekoniecznie malował po prostu ściany?

To też i moja krew, Anthony. Baldwin...

Nie znał chłopaka, jednak te kilka zdań pozwoliło mu przesunąć go w inne miejsce, w rozległej kartotece piętrzącej się w jego głowie. Zanotowane. Odłożone. Schowane.

Znów. Zbyt wiele ludzi. Zbyt wiele spraw.

Czego oczywiście nie zrobił i nie schował, to myśli i uczuć otulających duszę, gdy trzymał w rękach zagłodzoną, rozhisteryzowaną dziewczynkę. Nie kobietę - wiłę, co uparcie mu powtarzała, co może powinno mieć większe dla niego znaczenie. Córkę to było słowo klucz, relacja, na którą mu pozwoliła. Tego słowa zamierzał się trzymać w późniejszych rozmowach, by nie dotykać własnego rozdrażnienia tym, że osobowości nie mogą być po prostu poukładane. Przezwyciężanie trudności dawało szczęście, ale pragnienie porządku było w nim silne. Porządku jej istnienia. Porządku własnego istnienia... Paradoksalnie obraz budził w nim właśnie ukojenie, nie rozpacz. Chaos zamknięty w prostych, możliwych dla niego do dostrzeżenia liniach i barwach. Przyjemna pustka. Piękno sprowadzone do konceptu. Koncept wyniesiony do rangi piękna. Powodem dla którego mógłby go zniszczyć był ból jaki wywołała owa ściana w Lorraine, ale jej prośba i późniejsza wdzięczność uciszała ten gniew, czyniąc go niebyłym nim w ogóle dotarł do przedproży świadomości.

– To prawda– przyznał jej rację, choć myślał bardziej o jej dumie, niż o własnej. Nieprzerwanie głaskał ją po włosach, nie czując przyjemności z bólu i rozterek wiły, ale znajdując ukojenie w objęciu jej, w geście, w bliskości, która nieoczekiwanie stała się ich udziałem. Mogli być teraz bardziej prawdziwie, bardziej dla siebie niż przed momentem, gdy dzielił się z nią wieściami o decyzji do której popchnął go strach. Uspokajał ją, ale ona też uspokajała jego ciężarem własnej głowy na ułożonym dla niej udzie.
– Przepraszam Cię Lorraine. – powiedział również, dając wybrzmieć tym słowom. Może jednak mówił też o własnej dumie? – Zbyt długo się nie widzieliśmy, chciałem zacząć od rzeczy, która od tygodni gnębiła mnie najbardziej, aby zdjąć ją z barków, położyć na stole, a potem... potem... – westchnął głęboko, bo po tym co wydarzyło się we wspólnej sali nie pamiętał jaki miał za bardzo plan na to spotkanie, jaką agendę, oczekiwania. – Moja słabość jest dla mnie wstrętna, nie Ty. – powiedział szczerze, choć przecież powiedziała, że zraniłoby to ją jeszcze bardziej. Prosiła go o pozostawienie fresku, prosiła go o prawdę i taka ona była. – Wojna jest dla mnie wstrętna. Nie Ty. – oparł głowę o ścianę i przymknął powieki, cały czas ją głaszcząc, łapiąc się na marzeniu o tym, by się jeszcze nie podnosiła, by ten moment, wrażliwy moment szczerości pozostał z nimi na dłużej. – Kiedy mnie napadli... myślałem, że to śmierciożercy. Myślałem, że chcą włamać się do mojego umysłu bo odkryli moje powiązania z Longbottomami. – Sen. Koszmar. Nawracający koszmar o wilkach, o obławie, która się nie skończyła. Która trwała bo ON zareagował zbyt późno. Zdał sobie sprawę, że jego głos drżał gdy to mówił, ale nie zamierzał tego ukrywać. Nie teraz gdy byli pod obrazem, który z niego kpił, nie gdy oboje pozwolili sobie w końcu mówić, zamiast udawać, że nic się nie dzieje. – Strzępki rozmów, działania w biegu. Wieczorek u Agnes, żeby sobie coś udowodnić, żeby przekonać samego siebie, że ból nie może powstrzymać od działania. Żeby się ukarać za to, że... – urwał dotykając czegoś prawdziwego, co kłębiło się w głowie, ale wcześniej nie znalazło ujścia w słowach. – Boję się Lorraine. Boję się, że to wszystko za późno. Trudno cieszyć mi się wyprawą, trudno myśleć o czymś innym, niż o tym, że to wszystko jest moją winą...
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#26
28.07.2025, 11:42  ✶  
– Zawsze zaczynasz od końca... – sprzeciwiła się szeptem Lorraine, podnosząc głowę, aby wreszcie spojrzeć mu w oczy. Spojrzenie miała przenikliwe, ale niepozbawione czułości. Przez chwilę wyglądała tak, jak gdyby próbowała się uśmiechnąć. Nie udało jej się. Nie miała w sobie wystarczająco dużo siły, aby pocieszyć Anthony'ego, a może po prostu była zbyt nieszczęśliwa, aby dłużej zmuszać się do udawania. Wyglądała na... Zmęczoną. Nie jego wyznaniami, bo te zawsze były jej drogimi. A jednak, wszystkie krzywdzące słowa, jakie padły wcześniej w trakcie rozmowy z Anthony'm, wydawały się do niej powracać, wybrzmiewając tym okrutniej, im czulej przemawiał do niej teraz. "Czy nie warto tego przepracować?", powinna zapytać, zwróciwszy na niego spojrzenie pustych oczu. "Czy to wszystko nie jest konsekwencją drogi, którą ostatecznie wybrałeś?"

Zamiast tego, złożyła delikatny pocałunek na wierzchu jego dłoni, którą wciąż gładziła, jak gdyby w zamyśleniu. Rzeczy, które powiedział jej Anthony, nie przeszłyby jej przez usta, nawet, gdyby nie miała boleśnie zaciśniętego gardła. A jednak przeprosił. Być może Lorraine miała mniej dumy, niż myślał, bo odsunęła urazę na bok. Nie rozpłakała się przy nim. Łzy były na potem.

– ...A ból jest przecież początkiem wszystkiego – ciągnęła, nie patrząc jednak na bluźnierczą boginię, którą Baldwin nasycił swoim bólem. Nie potrafiła jej wybaczyć, że powstała z krwi, która była jej tak droga. – Matka powija w bólach dziecko, Dziewicę, która w bólu traci swe dziewictwo. Ból odbiera piękno, dając w zamian mądrość. Starucha ma już tylko ból. W boleściach wydaje ostatnie tchnienie, które staje się pierwszym tchnieniem świata. – Nie do takich wyznań przywykł Anthony. Nie były to prawdy wiary, którą mógł zgłębiać w kowenie. Prędzej brzmiały jak bluźnierstwa, ale Lorraine wypowiadała je z powagą, jak gdyby niczego w życiu nie była tak pewna, jak tego, że ból, który wciąż promieniował od niedoleczonego barku, jest boskim objawieniem. – Czasem ból jest po prostu bólem. Czasem trzeba go poczuć. Nawet bogowie czują ból. A ty... Ty jesteś tylko człowiekiem, Anthony – powiedziała cicho. – Nie musisz sam dźwigać na barkach bólu całego świata.

Przyzwyczajony był bowiem do świata, w którym wszyscy szukali zbawcy. Zachwycali się dokonaniami aurorów, dyskutowali o wyrokach Wizengamotu. Zwracali spojrzenia w stronę Dumbledore'a, który pokonał Grindelwalda w pojedynku, dlaczego nie miałby więc pokonać i Voldemorta? Ale wojna ze Śmierciożercami była tylko jedną wojną. Jej zakończenie nie rozwiązywało magicznie problemów, jakie z niej wynikały. Świat był w stanie permanentnej wojny, a o większości z walk, dzięki niech będą bogom, Anthony Shafiq nie miał najmniejszego pojęcia. Bo Lorraine nie była bohaterką. Nie była buntowniczką. Nie była kimś, kto nadawał się do ratowania świata. Jej wystarczyłoby uratować tych, których kochała... A Anthony'ego przecież kochała.

– Podobny bądź raczej do skały, o którą się ciągle fale rozbijają. A ona stoi, a koło niej usypiają bałwany morskiej wody. "O ja nieszczęśliwy, że mnie spotkał ten ból". Ależ nie tak! Lecz: "o ja szczęśliwy, że chociaż ból mnie spotkał, żyję bez smutku, nie gnębi mnie teraźniejszość, ani nie boję się przyszłości". To bowiem każdemu przydarzyć się mogło, a nie każdy potrafiłby żyć z tym bólem bez smutku. – Ze stoickim spokojem zacytowała medytacje Marka Aureliusza, tak dokładnie, jak pamiętała. – Więc nie bój się. Opowiedz mi o tym wszystkim, o czym chciałeś opowiedzieć – zachęciła miękko.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#27
28.07.2025, 15:13  ✶  
– Trochę tak. Trochę tak jest – przyznał jej miękko, w kojącym geście odgarniając jasne kosmyki ze zroszonego potem cierpienia czoła. Lubił jej twarz, chociaż według niektórych może była nazbyt pochudła. On sam nie jadł gdy się denerwował i choć nie był świadom traumy drążącej jej żyły i odsuwającej jedzenie od ust, miał poczucie pewnej współzależności w tej trupiej urodzie.

Byli głodem. Czasem zaborczym. Nigdy niezaspokojonym.

A teraz byli głodni spokoju.

Słowa o matce, o dziewicy i starusze, słowa o bólu na trwałe powiązanego z egzystencją nie musiały zmiękczać i tak już miękkiego serca wrażliwości na jej cierpienie. Ból potrafił być tylko bólem i oboje mogli co do tego bardzo ochoczo się zgodzić. Anthony - całkiem racjonalnie rzecz ujmując - mógł również zgodzić się z faktem, że nie musiał sam dźwigać na barkach bólu całego świata. Nie był mugolskim mesjaszem, dalece mu było do mitu martyrologicznego, swojego poczucia odpowiedzialności, a może bardziej poczucia winy nie identyfikował jako potrzeby zbawiania świata. Oba przekonania, obie tezy ześliznęły się teraz jedna obok siebie i przez siebie.
Warte przemyślenia. Później – pomyślał tylko, dalej głaszcząc jej poetycką głowę, dając falom płynąć, dając swojej duszy tonąć i tonąć jeszcze bardziej, gdy Lorraine z pełną determinacją próbowała przekonać go do swojej racji, tak pełną, że aż sięgnęła po słowa, które musiały doń trafić. Marek Aureliusz nie był jego ulubionym myślicielem ani władcą, jego słowa w jej ustach brzmiały jednak piękniej. Czyściej. Do bólu - ha! - trafniej.

– Chciałbym być szczęśliwy takim szczęściem – przyznał otwarcie, bo i gnębiła go teraźniejszość i bał się przyszłości. Choć teraz trochę mniej, w ciszy wspólnej sali przeznaczonej dla wielu, będącej teraz schronieniem dla ich dwójki. – A jestem pewien, że zbliżę się do tego stanu, kiedy ze mną zagrasz. Chodź Lorraine, chodź ze mną dotknijmy prawdy o strachu tam, gdzie on nie szepcze złowieszczo, lecz tęsknie śpiewa.

I poszli razem do rezydencji, nie oglądając się już za siebie. I zgodnie z jej prośbą opowiadał o minionym miesiącu, o doświadczeni pełni, którego zaznał w opuszczonym schronisku w szkockich górach, o jarmarku, o lęku o przyjaciół, który gniótł satysfakcję z finalizowanej umowy. Mówił tak długo, aż mowa przeszła w dźwięki, a popołudnie upłynęło im wśród francuskich medytacji i obietnic spokoju, świtu, który kiedyś nadejdzie nad ich głowami.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (12731), Anthony Shafiq (8801)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa