21.06.2025, 09:26 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.07.2025, 09:51 przez Anthony Shafiq.)
Być może powinien być bardziej uważny, być może powinien zauważyć toczącą się w głowie Lorraine wojnę. Anthony był uważnym obserwatorem, ale teraz jego obserwacje dotyczyły głównie wewnętrznych rozmyślań i kalkulacji - mniej świata zewnętrznego, zwłaszcza w kontekście swoich najbliższych. Oni byli stałą, filarami na których opierał swoje działania. Żyjąc w błogiej nieświadomości, w przekonaniu, że wie o nich niemal wszystko...
Oczywiście, na tych wyobrażeniach pojawiały się skazy. Kończący się piasek w klepsydrze ludzkiego życia Lorien, dojrzewający w nim dopiero konflikt z Selwynem, złudne przeświadczenie o wspólnym gruncie z Erikiem, Victoria, której stan daleko wykraczał poza zwyczajną klątwę, a mógł być decydujący w ostatecznej walce... Nawet Morpheus, najbliższy jego sercu, stopiony z nim w jedno... Nawet on był kotem przemierzającym Londyn sobie tylko znanymi ścieżkami. Anthony lubił poczucie kontroli, konfrontacja z tym, że nie ma jej wcale dopiero miała nadejść. Jeszcze tydzień, by pierwszy płatek czarnomagicznego popiołu spadł na pierwszy dach. Jeszcze tydzień.
Tymczasem jego myśli krążyły wokół umowy z Kambodżą, wobec trudności, które czekały na niego na tym wyjeździe i trudności jakie czekają na niego po powrocie. Tymczasem jego myśli krążyły wokół tych kilku chwil które mógł ukraść na wspólny czas spędzony z Lorraine, sentymentalną podróż podczas której jak kiedyś mogli wspólnie przechadzać sie, rozmawiać o sztuce, licytować którego kompozytora zagrają dzisiaj dla umilenia sobie czasu.
Wyobrażenia o czymś czy o kimś mają to do siebie, że w określonych okolicznościach mogą być łatwo zrewidowane. Jakakolwiek lekkość egzystencji, która roztaczała przed nim wizję o wiele przyjemniejszego popołudnia, legła w gruzach w momencie w którym kobieta wyminęła ławkę. Wtedy w końcu dostrzegł, że coś jest bardzo nie tak. Wtedy trudno było tego nie dostrzec. Palce wbijane w ściany, bladość, osłabienie... Czy obraz był zaklęty? Nie było okazji by pokazać o szerszemu gronu, a skrzat potwierdzający jego przypuszczenie, że użyte farby są dokładnie tymi, które widział w ten sposób, był zobojętniały na efekty fresku. Tymczasem Lorraine zwinęła się jak pozostawiony rna słońcu liść paproci. I może byłby wściekły na Baldwina, na siebie, na to, że nie kazał od razu tego zamalować, dyby nie fakt, że zupełnie inna emocja zawładnęła jego sercem. Umysł próbował się obronić, przed działaniem uwolnionej mocy...
... ale bezskutecznie. Z drugiej strony - moc willi ściągała na siebie wzrok, a Anthony nie zamierzałby i patrzeć gdziekolwiek indziej niż na kruchą istotę, która cierpiała wtulona w zimną ścianę obrazoburczego dzieła. Nie zwrócił uwagi na roznoszącą się jaśminową poświatą aurę otulającą jego zmysły, nie zwrócił uwagi na magiczne nici, na kajdany uroku, bo sam nie chciał odwrócić wzroku, sam chciał podążyć do niej, w odrętwieniu pchanym determinacją.
Nie był jej ojcem, ale ona zawsze będzie jego córką.
Miał złe wzorce. Miał beznadziejne wzorce jeśli chodzi o wiecznie nieobecnych, wiecznie wymaających rodziców. Miał też złudne, często książkowe wyobrażenie o tym, jacy rodzice powinni być, jaką funkcję pełnili w tej odstawowej komórce społecznej zwanej rodziną. Wymagania. Oczekiwania. Aspiracje. Nienawidził tego w swoich rodzicach, nienawidził zazdrości zakrzewionej do będących bliżej nich satelit - Thomasa i Jacquelin, ale wszyscy - zgodnie z mądrościami wieków - byli skazani na błędy swoich opiekunów. Taki był wobec swojej chrześnicy Margerity, taki był wobec starszych pociotków, jak chociażby panny Lestrange, czy teraz wobec "otrzymanego w spadku" Atreusa. Gdzieś w głębi własnego człowieczeństwa lgnął do ciepła i troski okazywanego mu przez Quintessę, czy Jonathana, ale na poziomie racjonalnym nigdy nie był to punkt wyjścia do prowadzenia jakichkolwiek rozmów. Emocje przeszkadzały w racjonalnym i metodycznym życiu. Emocje miały swoje miejsce w sztuce, miały swoje miejsce w poezji i muzyce. Nie kiedy rozmawiali o ważnych sprawach.
Czy teraz jednak, jej stan nie był spowodowany leżeniem u zbeszczeszczonego ołtarza sztuki?
Anthony dał sobie przestrzeń na to, by dojść do wniosku, że nie wiedział. Ale dzięki tym brakom założeń mógł zamiast wiedzy i założeń... po prostu zobaczyć.
Nie była kobietą. Nie była wiłą.
Była córką.
Była dzieckiem.
A on zawiódł, skoro podczas wizyty w to słoneczne, złote popołudnie, skoro podczas spotkania na które oboje tak długo czekali, zadziało się to co się zadziało.
Dotarł do niej i przykucnął, nie... usiadł na podłodze obok. Szczupłe ramiona jak smutne gałęzie płaczącej wierzby sięgnęły ku białowłosej dziewczynce, która została zmuszona do tego by dorosnąć szybciej niż powinna. Oparł się o ścianę, zapominając o katalizatorze, który skruszył jej mury, nie czując gniewu, a czysty współodczuwany, niedoprecyzowany żal. Sięgnął do niej, do kruchego ciała, które tak bardzo chciał ochronić, wciąż zapatrzony w potoki jasnych włosów jeziornej nimfy, wróżki której wypłakiwane serce osadzało się o świcie rosą na soczystych zielonych liściach w przededniu jesieni. Długie palce stały się drobnym listowiem szumiącej wierzby, szczupłe, patykowate nogi nie stanowiły dobrej poduszki, przypominały sękowate korzenie wypłukanę przez wodę. Krew szumiała mu w uszach, jak hulający pośród konarami wiatr, otulała ich jednak tak gęsta, tak nienaturalna cisza, pełna wody, pełna łez, pełna napięcia, które w końcu rozlewało się po chłodnym marmurze sali klubowej.
Nie był tenorem, jego głos w żadnej mierze nie był wytrenowany pod występ inny niż płomienne przemówienie, monolog czy deklamację... Melodia przyszła sama, a czeskie słowa niespieszną cichuteńką frazą zaczęły opowiadać jej o księżycu.
Nie był jej ojcem. Ale ona zawsze będzie jego córką...
Oczywiście, na tych wyobrażeniach pojawiały się skazy. Kończący się piasek w klepsydrze ludzkiego życia Lorien, dojrzewający w nim dopiero konflikt z Selwynem, złudne przeświadczenie o wspólnym gruncie z Erikiem, Victoria, której stan daleko wykraczał poza zwyczajną klątwę, a mógł być decydujący w ostatecznej walce... Nawet Morpheus, najbliższy jego sercu, stopiony z nim w jedno... Nawet on był kotem przemierzającym Londyn sobie tylko znanymi ścieżkami. Anthony lubił poczucie kontroli, konfrontacja z tym, że nie ma jej wcale dopiero miała nadejść. Jeszcze tydzień, by pierwszy płatek czarnomagicznego popiołu spadł na pierwszy dach. Jeszcze tydzień.
Tymczasem jego myśli krążyły wokół umowy z Kambodżą, wobec trudności, które czekały na niego na tym wyjeździe i trudności jakie czekają na niego po powrocie. Tymczasem jego myśli krążyły wokół tych kilku chwil które mógł ukraść na wspólny czas spędzony z Lorraine, sentymentalną podróż podczas której jak kiedyś mogli wspólnie przechadzać sie, rozmawiać o sztuce, licytować którego kompozytora zagrają dzisiaj dla umilenia sobie czasu.
Wyobrażenia o czymś czy o kimś mają to do siebie, że w określonych okolicznościach mogą być łatwo zrewidowane. Jakakolwiek lekkość egzystencji, która roztaczała przed nim wizję o wiele przyjemniejszego popołudnia, legła w gruzach w momencie w którym kobieta wyminęła ławkę. Wtedy w końcu dostrzegł, że coś jest bardzo nie tak. Wtedy trudno było tego nie dostrzec. Palce wbijane w ściany, bladość, osłabienie... Czy obraz był zaklęty? Nie było okazji by pokazać o szerszemu gronu, a skrzat potwierdzający jego przypuszczenie, że użyte farby są dokładnie tymi, które widział w ten sposób, był zobojętniały na efekty fresku. Tymczasem Lorraine zwinęła się jak pozostawiony rna słońcu liść paproci. I może byłby wściekły na Baldwina, na siebie, na to, że nie kazał od razu tego zamalować, dyby nie fakt, że zupełnie inna emocja zawładnęła jego sercem. Umysł próbował się obronić, przed działaniem uwolnionej mocy...
Oklumencja
Rzut PO 1d100 - 57
Sukces!
Sukces!
... ale bezskutecznie. Z drugiej strony - moc willi ściągała na siebie wzrok, a Anthony nie zamierzałby i patrzeć gdziekolwiek indziej niż na kruchą istotę, która cierpiała wtulona w zimną ścianę obrazoburczego dzieła. Nie zwrócił uwagi na roznoszącą się jaśminową poświatą aurę otulającą jego zmysły, nie zwrócił uwagi na magiczne nici, na kajdany uroku, bo sam nie chciał odwrócić wzroku, sam chciał podążyć do niej, w odrętwieniu pchanym determinacją.
Nie był jej ojcem, ale ona zawsze będzie jego córką.
Miał złe wzorce. Miał beznadziejne wzorce jeśli chodzi o wiecznie nieobecnych, wiecznie wymaających rodziców. Miał też złudne, często książkowe wyobrażenie o tym, jacy rodzice powinni być, jaką funkcję pełnili w tej odstawowej komórce społecznej zwanej rodziną. Wymagania. Oczekiwania. Aspiracje. Nienawidził tego w swoich rodzicach, nienawidził zazdrości zakrzewionej do będących bliżej nich satelit - Thomasa i Jacquelin, ale wszyscy - zgodnie z mądrościami wieków - byli skazani na błędy swoich opiekunów. Taki był wobec swojej chrześnicy Margerity, taki był wobec starszych pociotków, jak chociażby panny Lestrange, czy teraz wobec "otrzymanego w spadku" Atreusa. Gdzieś w głębi własnego człowieczeństwa lgnął do ciepła i troski okazywanego mu przez Quintessę, czy Jonathana, ale na poziomie racjonalnym nigdy nie był to punkt wyjścia do prowadzenia jakichkolwiek rozmów. Emocje przeszkadzały w racjonalnym i metodycznym życiu. Emocje miały swoje miejsce w sztuce, miały swoje miejsce w poezji i muzyce. Nie kiedy rozmawiali o ważnych sprawach.
Czy teraz jednak, jej stan nie był spowodowany leżeniem u zbeszczeszczonego ołtarza sztuki?
Anthony dał sobie przestrzeń na to, by dojść do wniosku, że nie wiedział. Ale dzięki tym brakom założeń mógł zamiast wiedzy i założeń... po prostu zobaczyć.
Nie była kobietą. Nie była wiłą.
Była córką.
Była dzieckiem.
A on zawiódł, skoro podczas wizyty w to słoneczne, złote popołudnie, skoro podczas spotkania na które oboje tak długo czekali, zadziało się to co się zadziało.
Dotarł do niej i przykucnął, nie... usiadł na podłodze obok. Szczupłe ramiona jak smutne gałęzie płaczącej wierzby sięgnęły ku białowłosej dziewczynce, która została zmuszona do tego by dorosnąć szybciej niż powinna. Oparł się o ścianę, zapominając o katalizatorze, który skruszył jej mury, nie czując gniewu, a czysty współodczuwany, niedoprecyzowany żal. Sięgnął do niej, do kruchego ciała, które tak bardzo chciał ochronić, wciąż zapatrzony w potoki jasnych włosów jeziornej nimfy, wróżki której wypłakiwane serce osadzało się o świcie rosą na soczystych zielonych liściach w przededniu jesieni. Długie palce stały się drobnym listowiem szumiącej wierzby, szczupłe, patykowate nogi nie stanowiły dobrej poduszki, przypominały sękowate korzenie wypłukanę przez wodę. Krew szumiała mu w uszach, jak hulający pośród konarami wiatr, otulała ich jednak tak gęsta, tak nienaturalna cisza, pełna wody, pełna łez, pełna napięcia, które w końcu rozlewało się po chłodnym marmurze sali klubowej.
Nie był tenorem, jego głos w żadnej mierze nie był wytrenowany pod występ inny niż płomienne przemówienie, monolog czy deklamację... Melodia przyszła sama, a czeskie słowa niespieszną cichuteńką frazą zaczęły opowiadać jej o księżycu.
Nie był jej ojcem. Ale ona zawsze będzie jego córką...