Znowu się stresowałem. Nie było to dobrym uczuciem. Z tęsknotą zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będę mógł odetchnąć i się nie przejmować, czy wciąż będzie jakieś ale napierdalające uciążliwie z tyłu mojej głowy. Pragnąłem być wolny od tych wszystkich trosk związanych z moim wampiryzmem, ale jedyna szansa na poprawę czegokolwiek... Sam nie byłem pewien, ale miałem wrażenie, że Sauriel mnie zlewał tonem swojego listu. Zlewał mnie albo mój problem, bo te whisky... Czułem się z tym beznadziejnie w ręku, jak gdybym wcale nie niósł podarku czy też zapłaty za przysługę, tylko bardziej może jak skrzat domowy.
Kim nalegała, więc jadłem, ale... Bałem się tego bardzo. Każdego kolejnego ugryzienia. Wciąż śnił mi się incydent w domu Laurenta... Incydent z udziałem Laurenta. Taki przyjemny, taki słodki, przeradzający się w koszmar. KOSZMAR. W pełni tego słowa znaczeniu. Może właśnie dlatego nie odwołałem wizyty, tylko od razu po zachodzie słońca teleportowałem się do Little Hangleton.
Zanim dotarłem, pozwoliłem sobie na szybki spacer w kierunku posiadłości z papierosem w dłoni. Gdyby ktoś pytał, to wcale mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie. Zacząłem myśleć, że to strata czasu i że po prostu pakowałem się do jamy idioty, bo tak na dobrą sprawę ten Sauriel to był ewidentnie ten Sauriel ze szkoły, który kariery w niej nie zrobił, wręcz przeciwnie.
Choć ja z kolei nie byłem lepszy. Moja kariera poszła się jebać wraz z początkiem tego roku w głównej mierze przez moją nierozwagę, więc... Na co nam to whisky? Albo Saurielowi? Cała cysterna by nam nie pomogła, mimo wszystko jednak zapukałem czy coś... Albo skrzat już czekał. Oddałem się w ręce losu.