• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka Knieja Godryka v
1 2 Dalej »
lato 1972 // kołysanka dębów

lato 1972 // kołysanka dębów
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#11
28.10.2024, 07:57  ✶  
To była jedna z najbardziej przerażających rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczyliście. Życie każdego z nas się kończy, to nie ulega żadnej wątpliwości, ale jak to jest… umrzeć drugi raz? Tak oto ginie członek waszej rodziny w postaci drzewa. Skryliście się w krzewach tak, żeby nie sięgnęła was zguba jaką był kontakt z obrzydliwym, człekokształtnym potworem i zamarliście w głębokim przerażeniu kiedy dotarło do was, co robi z jednym z Dębów. Waszych Dębów.

To coś pożerało z niego energię. Obrywało korę, wbijało ostre zęby w pień, a Dąb zwijał się, kruszał, obumierał i zasychał - a wy słyszeliście w głowie jego krzyk. To drzewo cierpiało, a wraz z nim cierpieliście wy. Przerażająca bestia odeszła zamiast po tym, ale w was jeszcze długo utrzymywało się uczucie głębokiego niepokoju i ten chłód… Do końca następnego dnia nie opuszczał was głęboki chłód.

zadanie od mistrza gry
Jeden z Dębów dokonał swojego żywota, chociaż dotychczas drzewa te wydawały się być wieczne. Waszym jedynym zadaniem w tej sesji jest ucieczka, ale Mistrz Gry rzuca wam wyzwanie - uczcijcie pamięć swojego przodka i spróbujcie znaleźć rozwiązanie na to, aby ta historia nigdy się nie powtórzyła. Być może inni mieszkańcy Doliny wiedzą coś o tym jak chronić się przed tymi istotami?
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
29.10.2024, 18:19  ✶  
Nie powinien go dziwić wspólny front, który Roo przyjęła ze swoim zdziczałym przyjacielem. Nie ufał temu człowiekowi za knut, ale dostrzegał znaczną różnicę w podejściu siostry zarówno do tego tematu, jak i do samego Samuela. Zachowywała się inaczej. Czy lepiej? Nie mógł teraz zawyrokować.
Właściwie to mógł, ale powstrzymał się od tego w tej chwili. Mieli ważniejsze sprawy na głowie. Później mogą do tego wrócić, gdy już wszyscy opuszczą las w jednym kawałku. Ciała czy duszy. Oba były tak samo zagrożone.
- O siebie się nie martwię - skwitował od razu, przy czym bardzo nieznacznie wzruszył zesztywniałymi od chłodu ramionami.
Niby skostniałymi od wrażenia wszechogarniającego zimna oraz podmuchów wiatru, któremu daleko było od ciepłej letniej igraszki na skórze, a jednocześnie lepkimi od wrażenia niepokoju, dreszczy i potu.
Nie zmęczył się. To nie był ten rodzaj zimno-ciepłych, lepko-wodnistych reakcji ciała na podjęty wysiłek fizyczny. Był przyzwyczajony do wymuszania na sobie znacznie dłuższych spacerów, robienia dziesiątek kilometrów podczas pracy, prób utrzymania się w najlepszej możliwej kondycji, bo wiele od tego zależało.
Z tej perspektywy to mogła być zaledwie krótka przebieżka i byłaby nią pewnie, gdyby nie przyczyna, dla której znaleźli się na linii lasu gotowi ją przekroczyć w przeciągu najbliższych dwóch minut, nie więcej.
Z początku wieczoru był wyczerpany i niedospany. Mógłby kiepsko zareagować na konieczność przedzierania się przez mrok nocy w Kniei, gdzie z natury było znacznie ciemniej niż na wrzosowiskach. Zadziałał przezornie. Dał sobie kilka minut zanim opuścił dom, rozbudził się, wzmocnił i dzięki temu był na tyle przytomny na ile mógł być.
Eliksiry pobudzające działały, choć nie do końca tak jak powinny, ale od samego początku spodziewał się tego efektu, więc nie był nim zaskoczony. Pobudzały go, ale odnosił wrażenie, że również podsycały podskórne rozdrażnienie. Ten niepokój tlący się w głębi ciała, który nie miał zniknąć dopóki nie znajdą się między drzewami.
Nie wiedzieli, czego się spodziewać. No, może inaczej: nie byli świadomi rozwoju sytuacji i tego, co teraz trzęsło Knieją. Wiele mogło się zmienić, odkąd to miejsce zostało im wydarte i przemienione w coś, co nie do końca było już ich głuszą. O ten typ niepewności chodziło. O to, co zastaną, gdy znajdą się pośród starych drzew wydających z siebie tak błagalne szumiące krzyki - wołanie o pomoc.
Niektóre niebezpieczeństwa nie były już takie niejasne jak te odległe tygodnie, miesiące wcześniej. W dalszym ciągu niewiele o nich wiedziano, oni również nie dysponowali raczej szerokim oglądem na sprawę, ale przynajmniej mieli świadomość, na co się piszą. Musieli to zrobić. Właśnie przez to uczucie, które ich wypełniało.
Dostrzegał je również w oczach siostry. W ślepiach niedźwiedzia nie, ale tego wolał trzymać na dystans. Od wczesnej młodości stronił od przesadnego i niekoniecznego kontaktu ze światem fauny. Miał kilka długich lat, kiedy mimowolnie bardziej się z nim stykał.
Zdarzyło mu się polować na niektóre osobniki (choć nie takie jak Samuel, tylko rzeczywiście będące zwierzętami; z wyłączeniem jednego wściekłego wilkołaka, który sam się napatoczył), choć nawet wtedy jego rola ograniczała się głównie do asysty i to zazwyczaj bardziej tragarskiej z okazjonalnymi elementami medycznymi.
Choć bez wątpienia kilka razy także fizycznym zaangażowaniem w walkę - przy czym nabył całkiem śmieszną umiejętność precyzyjnego rzutu kuszą. Nie strzelania z kuszy tylko podrzucenia jej w taki sposób, żeby faktyczny umiejętny, wykwalifikowany strzelec mógł ją złapać i dokonać dzieła. Wbrew pozorom to było całkiem niełatwe. Był z siebie całkiem zadowolony w tamtym czasie mogąc przydać się i nie tylko stać z boku, czekając na koniec akcji.
W tym momencie również nie planował usuwać się z drogi, zawracać czy zbaczać z toru, który wszyscy podświadomie obrali. Nawet ze świadomością, że najprawdopodobniej nie istniała żadna magiczna kusza, która mogłaby być tu teraz przydatna. Mierzyli się z czymś innym, czego jeszcze nie znali.
To coś przejmowało duszę drzew, groziło duchowi Kniei, ale nawet w najbardziej fatalistycznych przekonaniach nie dopuściłby do siebie tego, co ukazało się ich oczom, gdy przekroczyli granicę wysokich krzaków wstępując na najświętszą część lasu.
Ambroise zamarł niemal instynktownie, wyciągając rękę za siebie, żeby powstrzymać także resztę przed kolejnym ruchem, który mógłby zwrócić uwagę Czegoś na ich obecność. Całe szczęście mogli skryć się zanim pochopnie poruszyli jakąś gałęzią lub zdeptali spróchniały kawałek drewna trzeszczący pod butem.
Nie byli bezpieczni, ale mogli obserwować to, co działo się na ich oczach. Zamarł w głębokim, pierwotnym przerażeniu, jakiego nie czuł nigdy wcześniej. Zastygł nie mrugając ani przez chwilę. Ten widok miał mu się wyryć na tęczówkach, prześladując go jeszcze długo po tym wraz z przeświadczeniem o bezradności, której nie mógł zaradzić, nie będąc również w stanie tak po prostu jej przełknąć.
W tym momencie jego głowy nie przepełniały te myśli. Jeszcze nie, bo teraz wypełniał ją krzyk cierpienia. Śmierci dębu, który miał być wieczny; teraz kurcząc się, wysychając wyssany przez człekokształtne widmo. Bezsilność wobec tej siły paraliżowała ciało. Nie pozwalała się ruszyć, zareagować na cierpienie w inny sposób aniżeli we wnętrzu łupiącej czaszki.
Istota dokończyła dzieła.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#13
30.10.2024, 15:23  ✶  
Mógł nie martwić się o siebie, ale w oczach Roselyn czaiła się troska. Martwiła się o brata, martwiła się o Samuela, martwiła się o siebie i martwiła się o Knieję. To lato było dla niej dość łaskawe, jeżeli wziąć pod uwagę zarówno pracę, jak i inne rzeczy, w których brała udział. Lecz teraz... Teraz ogrom zmartwień i cierpienia sprawił, że jej uniesione ramiona i wyprostowana, dumna sylwetka nieznacznie opadły, a twarz przybrała odcień szarości. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy Roselyn się męczyła - nie na tyle, by musiała przystawać, ale oddech jej przyspieszył, a nieprzyzwyczajone do wysiłku, wychudłe ciało reagowało protestem na wycieczkę w chwili, gdy było do tego kompletnie nieprzygotowane. Spociła się, musiała łapać powietrze ustami a nie nosem, lecz dzięki temu, że szli ostrożnie i powoli, to była w stanie przetrwać ten marsz. Marsz, który wcale nie powinien być tak wymagający nawet dla niej, lecz przecież była niewyspana, była zmęczona i chyba zaczynało doskwierać jej pragnienie. Z tym, że nie mogła zawrócić: nie w chwili, gdy Knieja wołała o pomoc.

W momencie, w którym Ambroise uniósł rękę, by ich zatrzymać, poczuła jak gorąc, towarzyszący wysiłkowi, zmienia się w lód. Jakby zimno ścięło nagle krew w jej żyłach. Ostatkiem zdrowego rozsądku schowała się w gęstych krzakach, które nie były jednak w stanie zasłonić przerażającego widoku, rozpościerającego się przed ich oczami. Uniosła dłonie do ust i przycisnęła je do nich mocno. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Nie mogła krzyczeć, chociaż bardzo chciała. To coś, ta bestia... Żywiła się ich przodkami. Żywiła się jednym z nich, wysysała energię życiową i tu nie było miejsca na żadne gdybanie - Roselyn słyszała przeraźliwy krzyk bólu i rozpaczy, telepał się w jej głowie i obijał nieprzyjemnie o czaszkę, powodując że chciało jej się wymiotować. Była jednak w takim paraliżu, że nie potrafiła się ruszyć, chociaż bardzo chciała. Chciała przegonić istotę, chciała uratować dąb, który wołał rozpaczliwie o pomoc, ale nie potrafiła zrobić nic - nie potrafiła nawet oderwać wzroku od makabrycznej sceny, która się przed nimi rozgrywała.
Nie, nie, nie.
Słyszała wyraźnie w swojej głowie nieludzki krzyk. Nie chciała go słyszeć, ale nie potrafiła przerwać tego, co się działo. Z jej oczu popłynęły duże, słone łzy. Płakała nawet nie czując, że po bladych policzkach spływają ciężkie krople.

Tkwili w tym marazmie dopóty, dopóki istota się nie oddaliła, gdy skończyła swoje dzieło. Powinna była się upewnić, że tego czegoś już tu nie ma, lecz gdy tylko krew na powrót zaczęła płynąć, a jej ciało reagować na impulsy wysyłane z mózgu - chciała wyjść z krzaków. Potknęła się przy tym o wystający konar, rozdarła spodnie i skórę na łydce, ale nie przejmowała się tym. Dąb był... Martwy. Nie słyszała już nic, nie słyszała krzyku, nie słyszała bólu. W jej głowie panowała pulsująca cisza, tak bezgłośna, że aż bolesna. Upadła, nie będąc w stanie nawet wyjść z krzaków. I wtedy to usłyszała. A może tylko jej się tak wydawało?

Uciekajcie.

Roselyn odwróciła się w stronę swoich towarzyszy, blada bardziej od świeżo bielonej ściany. Widać było, że chce uciekać, ale nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#14
04.11.2024, 23:09  ✶  
Nie poczuł tego tak jak oni, jego dusza nie należała do lasu, jak bardzo by sobie tego życzył. Jego skóra tylko w niektórych miejscach pokrywała się korą, jej skóra, ich skóra stanie się twardym włóknem. Powinni żyć wiecznie. A jednak istniało coś, co potrafiło je zgasić.

Zabić drzewo.

W sposób absolutny i ostateczny. W sposób obrzydliwy.

Zrzucił furto, nie trzeba było jej chronić, ich chronić. Dopadł do skulonego ciała i otulił je zwykłymi szczupłymi ramionami stolarza, ucznia różdżkarza, który nie potrafił objąć czuciem tego co się działo, ale rozum i serce podpowiadały mu zbyt wiele, by cierpieć wraz z nią.

Przylgnął ciało do ciała, w uścisku, który miał przynieść jej choć trochę komfortu, choć trochę ukojenia w koszmarze, którego stali się świadkiem.
– Cyt, nic nie mów – szepnął cicho w jej czoło. – Wracajcie, a ja ruszę jego śladem. Musimy wiedzieć, gdzie ma leże.

O ile Greengrassówna mocno powątpiewała w siłę sprawczą Ministerstwa, on ufał swojej przyjaciółce, swoim dobrodziejom, którzy dali mu dom. Matka przestrzegała go przed Systemem, ale Matka kłamała mu całe życie, więc i tu mogła się mylić. Musiał dać znać obrońcom, musiał zdobyć informacje, bo wiedział, że sami nie dadzą rady, wątli wobec prastarej magii mordującej Knieję. Jego knieję. Ich Knieję.

Otulał ją wciąż rękoma, choć w prawej poprawił chwyt na różdżce i podjął próbę przemiany. Krogulczy samiec był mniejszy od samicy, szybki i zwinny, a też mały i trudno uchwytny. Musiał podjąć to ryzyko, aby żaden dąb nie umarł więcej. Aby Roselyn nie musiała się bać, że kiedykolwiek taki los spotka ją. Chciał zbić się w powietrze

Transmutacja III, przemiana w Krogulca
Rzut Z 1d100 - 100
Krytyczny sukces!

Rzut Z 1d100 - 7
Akcja nieudana
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
05.11.2024, 15:57  ✶  
Całe ciepło, jakie odczuwał jeszcze przed kilkoma minutami zniknęło zastąpione przejmującym chłodem. Nawet nie zdawał sobie sprawy z dygotania w mroźnych podmuchach, które ogarniały go od środka.
Cały ten przeraźliwy ziąb brał się nie z zewnątrz a z wnętrza umysłu wypełnionego przeraźliwym krzykiem śmierci gorszym nawet od fatalistycznego wycia banshee.
Ambroise miał wrażenie, że ta chwila będzie trwać już wiecznie a oni na utkną tu w tej widmowej pętli przejmującego bólu, któremu nie będą w stanie zaradzić. Nieważne, co by uczynili. Byli bezradni wobec tego, co działo się tuż przed nimi na ich ogarniętych ciemnością oczach. Nie mogli rzucić się do przodu, spróbować przegonić istotę, odegnać ją od cierpiącej ofiary - to nic by nie dało. Los dębu został przypieczętowany.
Drzewo, które powinno przez kolejne wieki wznosić swoje gałęzie ku górze, wyciągając się w stronę słońca i szumiąc listowiem w tak dobrze znanej im pieśni życia, teraz dogorywało w męczarniach. Wysysano z niego ostatnie krople esencji, skazując je na agonię, która wkrótce umilkła pozostawiając po sobie duszącą ciszę i wrażenie przejmującej pustki.
W ostatniej godzinie nie zostało samo. Byli przy nim wypełniając swoją część powinności, ale to nie było żadne pocieszenie. Nie, jeśli nie mogli teraz nic zaradzić. Nieważne jak bardzo starał się wymyślić coś, żeby przerwać proces karmienia się duszą dębu. Wewnątrz wiedział, że nie są w stanie nic zrobić. Nie teraz. Było za późno.
Roise kątem oka dostrzegał u Roselyn niemalże lustrzane odbicia własnego bólu biorącego się z głębi tej więzi z Knieją, która teraz wprawiała ich w dygotanie i wywoływała szum w głowie, otwierając im oczy na to, co musiało dziać się tutaj tygodniami.
W tym czasie istoty, które przejęły głuszę rosły w siłę. Dając makabryczny pokaz tego, do czego są w stanie się posunąć, żeby pochłonąć jeszcze więcej energii zamieniając ją w niszczycielską, ciemną siłę. Zostali tu przyzwani, aby dostrzec skalę zagrożenia, ale jeszcze nie wiedział jaki powinien być ten następny krok. Chwilowo przetwarzał ten widok.
Tylko część kart została przed nimi odkryta. Cała reszta rozdania zależała do nich. Ale czy aby na pewno? Nie wiedział.
Czuł chłód i pustkę, coraz bardziej boleśnie racjonalne myśli powracały do jego głowy jak lodowata fala na wezbranym morzu. W przeciwieństwie do siostry, on wyłącznie dygotał, zaciskając i prostując palce. Z jego oczu nie pociekły łzy. Zamknął wszystko w sobie jak to zawsze robił, gdy te najbardziej pierwotne instynkty przejmowały nad nim władzę.
Gdyby spróbował wyrzucić to z siebie, być może przyniosłoby mu to nawet odrobinę ulgi koniecznej do tego, żeby nie czuć tego odrealnienia.
Szczególnie wtedy, gdy Roselyn ruszyła do przodu targana emocjami, które dla niego były lodowatą skorupą ogarniającą ciało. Z ich dwojga zawsze była bardziej ekspresyjna. Oboje mieli krótki lont, potrafili być bardzo intensywni w kontaktach międzyludzkich, ale zawsze miał wrażenie, że Roo znacznie lepiej radzi sobie ze wszystkimi emocjami. Również z tymi, które on uważał u siebie za wyraz słabości.
Czasami zazdrościł jej umiejętności wyrażania wszystkiego tego, co jego doprowadzało do wewnętrznego szaleństwa i wreszcie do gwałtownego wybuchu, gdy nie był w stanie już dłużej tłumić w sobie tych najbardziej autodestrukcyjne zapędów. Biło od niej ciepło, które sprawiło, że ludzie pragnęli się nią opiekować.
On sam gardził większością przejawów troski kierowanych wobec niego. Szczególnie w ostatnim czasie, gdy jego życie przypominało bagno, w które niechybnie wciągnąłby wszystkie bliskie mu osoby, gdyby przyjął ich wyciągnięte ręce. Jego własne decyzje sprawiły, że zboczył z właściwej ścieżki (choć czy jakaś istniała? wątpił) i musiał sam znaleźć drogę powrotną, zagryźć zęby i brnąć przed siebie.
Tak również w tej chwili wziął głęboki wdech i ruszył się z miejsca. Wpierw w kierunku siostry, którą chciał przede wszystkim otoczyć opieką, ale odruchowo wycofał się, gdy Samuel go uprzedził. W tym wypadku posłał mężczyźnie badawcze spojrzenie, po czym sam w kilku ostrożnych krokach zbliżył się do martwego drzewa.
Było cieniem siebie. Spróchniałym, martwym, wykrzywionym w urwanym krzyku. Nie mogli nic zrobić, by przywrócić mu życie.
Bardzo ostrożnie zbliżył dłoń do dębu aż niemalże dotknął tego, co po nim zostało. Nie zrobił tego jednak. Zawiesił dłoń kilka milimetrów ponad zaschniętym pniem, przyglądając się korze, która niechybnie rozsypałaby się pod naciskiem jego palców. Drugą dłoń bardzo powoli uniósł w górę, chcąc podziękować duchom lasu i pożegnać przodka.
Na kilka sekund przymknął oczy, szepcząc kilka słów pod nosem, wyrażając smutek, lecz również wdzięczność za to wszystko, co drzewo dało - cień, tlen, schronienie dla zwierząt, oparcie. Sięgnął do kieszeni, wyciągając stamtąd monetę i kładąc ją pod drzewem, po czym skinął głową, biorąc kolejny oddech i obracając się do towarzyszy.
Nie dotarł do niego dźwięk głosu Samuela. Szept wymamrotany w czoło jego siostry przez tego osobliwego mężczyznę nie zwrócił uwagi Greengrassa, więc gdy McGonagall podjął próbę przemiany i wzbił się w powietrze, oczy Ambroisa gniewnie się rozszerzyły.
Mógł spodziewać się, że ten człowiek prędzej czy później postanowi ich zostawić. W obliczu zagrożenia tyle było z ludzkich odruchów. Szczególnie u osób, które tak bardzo szastały swoimi zwierzęcymi formami, choć to było wyłącznie jego własne spostrzeżenie.
Nigdy wcześniej nie spotkał kogoś, kto w przeciągu kilku chwil byłby w stanie tak skrajnie zmieniać formy. U metamorfomagów to było całkowicie normalne, ale pośród animagów? Nie znał się na tym, ale raczej uważał to za osobliwe. W tym momencie również godne obdarzenia zwierzęcia twardym spojrzeniem.
- Chodź, Roo - odezwał się przez spieczone gardło, przełykając ślinę, gdy zamiast tego zacharczał jak stary palacz (którym tak właściwie był, ale nie do tego stopnia). - Dasz radę...?... ...nie - wystarczyło jedno spojrzenie, żeby sam sobie odpowiedział, nachylając się ku siostrze i wyciągając ku niej ramiona. - Chodź, złap się, spróbuję cię trochę ponieść - powiedział cicho, zamierzając przezwyciężyć własną słabość i skupić się na tym, by jak najszybciej stąd wyszli.
Dostrzegł rozcięcia na jej skórze, ale mógł się tym zająć w domu, gdy będą już bezpieczniejsi. Bowiem bezpieczni nie byli już nigdzie.

AF na skuteczne podniesienie Roselyn i mozolne ruszenie w drogę powrotną
Rzut Z 1d100 - 26
Akcja nieudana

Rzut Z 1d100 - 37
Slaby sukces...


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#16
05.11.2024, 18:52  ✶  
- Oszalałeś - powiedziała cicho, patrząc z nieukrywanym przerażeniem na Samuela. Czyż nie mówiła mu wcześniej, że go nie zostawi? Że nie ma prawa sam pałętać się po Kniei? Że nie ma opcji, żeby był sam? Obiecała mu to. - Nie zostawię cię.
Powiedziała z pełną mocą, chociaż jej ciało odmawiało posłuszeństwa. Spojrzała w panice na swojego brata, gdy Samuel mimo jej protestów zaczął się zmieniać w inne zwierzę. Zwierzę, którego nie widziała wcześniej. Jeżeli była przed chwilą przerażona, tak teraz jej serce rozdzierała rozpacz.
- Powiedz mu coś... Roise, błagam, on nie może iść sam - szepnęła, czując jak łzy na powrót płyną po jej policzkach niczym wodospad.

Ale było już za późno. Ambroise oddał ich Przodkom cześć - zrobił coś, czego ona w tej chwili nie była w stanie. Jej nogi drżały, a gdy brat nachylał się, by ją podnieść, spróbowała się wyszarpnąć. Była jednak zbyt zmęczona, zbyt słaba.
- Zostaw mnie, puszczaj! SAM, WRACAJ TU! - i chociaż ostatnie słowa miały być w założeniu krzykiem, to z jej gardła wydobył się tylko cichy pisk. Jakby była myszą, która dała się głupio złapać w pułapkę. - Nie możemy go tu zostawić, a jak umrze? Sam, SAM!
Wczepiła mocno palce w ramiona brata, próbując wychylić głowę tak, by zobaczyć gdzie udał się Samuel w swojej nowej postaci. Ale nie dostrzegała nic. I przez całą drogę powrotną go wzywała, utrudniając drugiemu z Greengrassów niesienie jej, lecz była zbyt słaba, by się wyrwać i popędzić za Samuelem, który zniknął jej z oczu.

Zawada: Słabo zbudowany, niedowaga (II)
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#17
05.11.2024, 23:33  ✶  
Samuel miał dobrą duszę. Łagodną duszę. Cierpiącą duszę.

Nie był połączony z lasem, ale więź, która łączyła go z Roselyn była niezaprzeczalna. I jeśli ona miała umrzeć... Nie miał problemu z jej przejściem. Wizja wysysanej przez potwora duszy z wiekowego dębu zatrzęsła nim jednak do cna.

Samuel też nie chciał, aby jego emocje, jego strach, jego przerażenie i szarpiąca nim potrzeba ochrony kobiety sprowadziła na nich inne przekleństwo. Ostatnio ataki klątwy ziemi nasiliły się, ostatnio miał coraz mniejszą nad przypadłością kontrolę. I choć spotkanie z lekarką dało mu nie tylko zgryzoty ale też wielkie nadzieje na poprawę sytuacji, to wciąż nie był pewien, czy nie skrzywdzi tych, na których zależało mu najbardziej samą troską, która przyoblekała maski przerażenia i bezradności.

Jako ptak wzbił się w powietrze. Czuł nocne powietrze między lotkami i czuł och jego umysł stał się taki malutki i taki prostolinijny. Roselyn. Potwór. Tropienie. Więcej nie trzeba było, aby jego ptasie ciało zapikowało między drzewa. Oczywiście dbał o swoje bezpieczeństwo, jego misja nie była samobójcza. Mimo strachu obserwował, mimo też niedogodności własnej natury, oka, które miało więcej czopków niż pręcików. Nie był sową, a jastrzębiowatym krogulcem, musiał radzić sobie z tym co ofiarowane było mu przez tę powłokę. Przeskakiwał z drzewa na drzewo, szukał, określał drogę. Chłonął informacje, które potem mógłby przekazać tym, którzy będą w stanie pokonać bestię. Jeśli rośliny nie potrafią ochronić się same... A taką miał nadzieję, tak mocno modlił się o to, aby chociaż one miały spokój od potworności zesłanych przez tych okrutnych Śmierciożerców na Dolinę.

W końcu jednak mrok zlał się z mrokiem, trop urwał się i choć nasłuchiwał i krążył między drzewami, nie wiedział co dalej począć i w jaką stronę powinien się udać. Był pewien że potwór znał tę ścieżkę i wiedział dokąd wraca. Leże bestii zostało dla niego jednak nie odkryte. Pokrążył jeszcze moment między drzewami i zawrócił, tym razem nie kierując swego lotu ku ogrodowi Warowni, a do pięknej posiadłości Greengrassów. Jego dusza szarpała go ku cierpiącej Roselyn, jej bezsilne spojrzenie wypaliło się w jego umyśle i choć nie umiał wiele, liczył, że jeśli usiądzie obok, może jeśli stanie się wielką misiową przytulanką, może wtedy znów zagości uśmiech na jej ładnej, driadziej twarzy. Bardzo na to liczył, nawet w ptasim prostym umyśle. Gnany dziwną, łączącą ich nicią, odnalazł właściwe okno i zastukał w nie dziobem.

Żył i ona żyła, to było najważniejsze.

Musieli uratować Knieję. Musieli znaleźć sposób, by bestia poniosła karę za swoją zbrodnię.

Koniec sesji

wiadomość pozafabularna
Post na podstawie tej wiadomości
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Eutierria (327), Pan Losu (198), Samuel McGonagall (1544), Roselyn Greengrass (1877), Ambroise Greengrass (3758)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa