15.05.2025, 09:30 ✶
W takich momentach, jak ten, Henry nie znosił swojej pracy. Wiedział, że robił coś ważnego: wiedza o tym, co działo się tej nocy musiała być przekazana wszystkim czarodziejom, bez żadnego wyjątku. Nic nie pokazywało tej prawdy lepiej niż zdjęcia prosto z miejsca zdarzenia. Henry fotografował szyldy znanych sklepów, spustoszone przez pożar, tłumy ludzi miotających się na ulicach. Panikę, której on sam nie mógł doświadczać jako obserwator wydarzeń.
Nie spotkał dotąd żadnego dziennikarza z Proroka, co poniekąd go dziwiło. Nie było gazety, która by bardziej poszukiwała sensacji. Brak dziennikarzy pozostawał więc niepokojącym faktem, podpowiadającym, że być może w redakcji mogło stać się coś złego. Henry uznał, że nie będzie ryzykował przychodzeniem tam. Zamierzał robić tylko i wyłącznie to, co mu kazali. A już i tak miał co do tego pewne poważne etyczne wątpliwości. Z jednej strony zapewniał tym wydarzeniom świadectwo, a z drugiej wydawało mu się, że robienie zdjęć osobom, które traciły dobytek, zdrowie, a nawet bliskich, było czymś kompletnie nie na miejscu. Nie szukał więc wzruszających obrazków płaczących dzieci ani osób poważnie rannych. Chciał ująć to, co się działo, starał się to robić. Wciąż oznaczało to pewną... bierność. Jakim prawem stawiał się na pozycji obserwatora? Jasne, tak było łatwiej, człowiek odsuwał się trochę emocjonalnie od tego wszystkiego. Tyle, że dziadkowie nauczyli go zasady, że na zło trzeba reagować. Czy robienie zdjęć było reakcją? A co jeśli Prorok przeinaczy wydarzenia z jego fotografii? Wszystkiemu potrzebny był odpowiedni kontekst, a niektórzy dziennikarze lubili go omijać, najlepiej szerokim łukiem.
Idąc, a raczej przedzierając się, przez tłum na Pokątnej, Henry dostrzegł gdzieś na boku znajomą sylwetkę. Widokowi kogoś, kogo kojarzył, towarzyszyła pewna ulga. Można było na chwilę wyjść z roli. Przepchnął się więc w stronę znanego powszechnie aktora, który obecnie wydawał się w podobnie wrażliwym stanie jak wszyscy zwyczajni ludzie. Sława wcale przecież nie chroniła przed trwogą towarzyszącą temu koszmarowi.
— Han... Hej, wszystko u ciebie w porządku? — proste pytanie, podobne treścią do kształtu ich rozmów przy sesjach w The Globe. Zawsze to nędzne „jak tam?”, typowa formułka konwersacyjna. A jednak było w tym coś ważnego, układającego rzeczywistość dookoła w ramach, które znał. Jego ton jednak był zaniepokojony. Roztrzęsienie po wydarzeniach w klubie karate trochę już mu minęło, ale wciąż miał na kołnierzu koszuli i dżinsach plamy ze krwi swojego kolegi. Poza tym, ten paskudny popiół osadził mu się we włosach, a smród spalenizny przerodził się w dziwny suchy posmak w ustach. Jakby to wszystko starało się zatruć zarówno jego duszę, jak i ciało.
Nie spotkał dotąd żadnego dziennikarza z Proroka, co poniekąd go dziwiło. Nie było gazety, która by bardziej poszukiwała sensacji. Brak dziennikarzy pozostawał więc niepokojącym faktem, podpowiadającym, że być może w redakcji mogło stać się coś złego. Henry uznał, że nie będzie ryzykował przychodzeniem tam. Zamierzał robić tylko i wyłącznie to, co mu kazali. A już i tak miał co do tego pewne poważne etyczne wątpliwości. Z jednej strony zapewniał tym wydarzeniom świadectwo, a z drugiej wydawało mu się, że robienie zdjęć osobom, które traciły dobytek, zdrowie, a nawet bliskich, było czymś kompletnie nie na miejscu. Nie szukał więc wzruszających obrazków płaczących dzieci ani osób poważnie rannych. Chciał ująć to, co się działo, starał się to robić. Wciąż oznaczało to pewną... bierność. Jakim prawem stawiał się na pozycji obserwatora? Jasne, tak było łatwiej, człowiek odsuwał się trochę emocjonalnie od tego wszystkiego. Tyle, że dziadkowie nauczyli go zasady, że na zło trzeba reagować. Czy robienie zdjęć było reakcją? A co jeśli Prorok przeinaczy wydarzenia z jego fotografii? Wszystkiemu potrzebny był odpowiedni kontekst, a niektórzy dziennikarze lubili go omijać, najlepiej szerokim łukiem.
Idąc, a raczej przedzierając się, przez tłum na Pokątnej, Henry dostrzegł gdzieś na boku znajomą sylwetkę. Widokowi kogoś, kogo kojarzył, towarzyszyła pewna ulga. Można było na chwilę wyjść z roli. Przepchnął się więc w stronę znanego powszechnie aktora, który obecnie wydawał się w podobnie wrażliwym stanie jak wszyscy zwyczajni ludzie. Sława wcale przecież nie chroniła przed trwogą towarzyszącą temu koszmarowi.
— Han... Hej, wszystko u ciebie w porządku? — proste pytanie, podobne treścią do kształtu ich rozmów przy sesjach w The Globe. Zawsze to nędzne „jak tam?”, typowa formułka konwersacyjna. A jednak było w tym coś ważnego, układającego rzeczywistość dookoła w ramach, które znał. Jego ton jednak był zaniepokojony. Roztrzęsienie po wydarzeniach w klubie karate trochę już mu minęło, ale wciąż miał na kołnierzu koszuli i dżinsach plamy ze krwi swojego kolegi. Poza tym, ten paskudny popiół osadził mu się we włosach, a smród spalenizny przerodził się w dziwny suchy posmak w ustach. Jakby to wszystko starało się zatruć zarówno jego duszę, jak i ciało.