• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea

[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#11
24.03.2025, 11:17  ✶  
Godziny rozmów, setki uśmiehów, tysiące słów wylewanych do siebie...

To wszystko nie starczyło, by w moście, który budowali latami zrobiła się wyrwa i wzajemna nieufnośc natury zdecydowanie odmiennej, wobec semantyki zwyczajowo przyjętej wśród ludzi. To nie było tak, że Anthony nie ufał Lorraine, że spodziewałby się od niej ciosu w plecy, zabójczego jadu, gwałtu na własnym umyśle. On nie ufał sobie, podważając każdą najmniejszą ocenę czy sąd, który miał na temat wartości i planów kobiety nad którą przed laty roztoczył opiekuńcze skrzydło. Od czasu rozmowy, od czasu tej rozmowy, która stanowiła graniczną linię nie tylko jego wyobrażeń na temat tego czego Lorraine chce, ale też w pewnym sensie kim Lorraine jest.

W całej kłótni, którą pokrywała już patyna, a jednak, wciąż świeże jej słowa, wciąż świeże odrącenie ręki ofiarującej najznamienitsze w jego pojmowaniu dary, które jej zdawały się być tylko złotym łańcuchem, próbą wymuszenia na niej rzeczy, okazaniem braku szacunku, w momencie gdy intencja była absolutnie odwrotna... Czy zatem realnie wiedział, mimo godzin rozmów, setki uśmiechów, tysięcy słów... Czy wiedział jak w ogóle z nią rozmawiać? Czy wiedział, jak mówić, aby być zrozumianym? Nie na salonach, nie pośród ludzi, gdy wszystko zdawało się być jak dawniej, urocze, pełne galanterii i czystej przyjemności przebywania w swoim towarzystwie.

Nie.

Teraz dochodzili rdzenia własnych wartości, delikatnego miękkiego ciała otoczonego zwykle twardą, ostrą przy brzegach muszlą.

Jej spokój, jej uśmiech był kojącym zapewnieniem, że są tu miejsca na słowa szczerości, że miekkość jego idealistycznych zapędów nie zostanie zdeptana, podobnie jak on nie chciał deptać rzeczy drogich jej sercu, mimo że z listów Lorraine pobrzmiewały nachmurzone słowa ochraniania tegoż basitonu, gdy wcale nie stał pod jego murami we wrogich zamiarach.

- Lorraine. Nie wiem - odparł więc szczerze, z prostotą, w której uczył się dopiero poruszać. - Boję się, że cokolwiek powiem, uznasz za próbę wymuszenia na Tobie określonej postawy, czy przysług, o które mógłbym Cię prosić w toku tej nierównej walki. Dlatego zaprosiłem Cię dzisiaj, dlatego chciałem z Tobą o tym porozmawiać, pozostawiając przestrzeń i swobodę, do Twojej własnej w tym wszystkim decyzji, do tego jak byś chciała wziąć w tym przedsięwzięciu udział, jeśli w ogóle masz na to ochotę. - Nie wykluczał takiej możliwości, a ze wszystkich darów, które mógły jej jakkolwiek ofiarować, wolność zdawała się tym, którego chciała przecież najbardziej. Jak można było to pogodzić z zależnością w relacjach? Z poczuciem obowiązku i przywiązania, z tęsknotą za kimś? Anthony sam nie wiedział, mimo wszystkich tych lat które nosił już na karku, sam uczył się dopiero wychodzić z okowów cynizmu, którym bronił się latami przed przyznaniem tego, jak drogie mu są niektóre ideały, jak ludzie, którzy go otaczali wcale nie są rzeźbami w ogrodzie, a duszami na których szczęściu i powodzeniu realnie mu zależy. I o których utratę tak bardzo się boi.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#12
31.03.2025, 04:23  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:13 przez Lorraine Malfoy.)  
– Nie wiesz – powtórzyła spokojnie, obracając słowa Anthony'ego na języku, smakując je, tak, jak gdyby smakowała jednej ze słodkich pralin, która spoczywała na paterze między nimi. – Nie wiesz, kim dla ciebie jestem.

Umilkła.

– Kim zatem byłabym dla twoich bliskich? – spytała wreszcie z dziwną zadumą, przerywając milczenie. Dla twoich... – urwała, szukając w myślach odpowiednich słów – ...partnerów biznesowych? Sojuszników? Zdobyczy z twej kolekcji? – Czy poczułbyś się w obowiązku zdradzić im, czym zajmuję się na co dzień? Zdradzić, że param się legilimencją? Magią, którą darzysz nieprzejednanym wstrętem?

Odwróciła się, tak, aby znów mogli stać twarzą w twarz.

– Jak byś mnie im przedstawił? Lorraine Malfoy, pianistka z Nokturnu? – Przechyliła w zamyśleniu głowę. – Już jest jeden, którego tak wołają. Umbriel Degenhardt. – Nikły uśmiech zaigrał na wargach Lorraine, gdy padło między nimi znajome nazwisko. – Słyszałeś jego kompozycje, ale czy słyszałeś, jaką nagrodę wyznaczono za jego głowę?

Nie odrywała teraz wzroku od twarzy Anthony'ego, szukając na niej oznak obrzydzenia, zmarszczki pogardy tam gdzie zwykła widzieć tylko zmarszczki jego uśmiechu.

– Kim bym dla nich była? – powtórzyła cicho. – Dzieckiem skażonym magią wili? Dziewczyną, którą litościwie podniosłeś z bruku ulicy? Kobietą, a może potworem?

Lorraine wiedziała, kim jest – czym jest – ale czy wiedział to Anthony?

– Powinieneś usłyszeć, co mówili na Muzie. "Tę Lorraine dawno powinni wydziedziczyć", szeptali. "Ciekawe, czy ona w ogóle myje ręce po trupach?"

Jej palce, niemal odruchowo, przesunęły się po szczupłych nadgarstkach, jakby próbowała zetrzeć z nich coś, czego tam nie było.

– Urodziłam się w Londynie pośród bogactw, ale najwięcej wspomnień z dzieciństwa mam z ubogiego Little Hangleton. Wychował mnie Nokturn, ukształtowały Podziemne Ścieżki. Nie chodzi o to, że boję się tego, co o mnie szepczą. Ich szepty mnie nie definiują. Kim jestem, jeśli nie panią szeptów? Szepty dają mi chleb, kołyszą mnie do snu. Noszę brzemię tych szeptów z dumą, ale…

Zawahała się.

– Ale nienawidzę sposobu, w jaki mówisz "Nokturn", Anthony. Mówisz to tak, jakby to było coś złego. A jeśli nawet ty nie potrafisz wypowiedzieć tego słowa bez pogardy w głosie, to jak myślisz, jak będą wypowiadać je inni?

Będą szeptać.

Metodycznej wiwisekcji swego bólu dokonywała powoli, z taką samą precyzją, z jaką kroiła trupy – z taką samą cierpliwością.

– Będą wypowiadać je tak, jak wypowiadasz je ty. Nie tylko zrani to moje uczucia, ale i zaszkodzi to naszym interesom. Bo oni nie widzą tego, co ja widzę w Nokturnie. Widzą w nim tylko środek do celu, ale nie dostrzegają jego piękna. A piękno Nokturnu kryje się tuż pod jego powierzchnią. Ty go nie dostrzegasz. Widzisz jedynie moją wizję piękna, bo patrzysz przez pryzmat mnie. To dlatego trzymasz mnie przy sobie. Bo w głębi serca jesteś wizjonerem, Anthony. A ja zawsze wierzyłam w ciebie i w twoją wizję, tak jak ty, mam nadzieję, próbowałeś uwierzyć w moją. Wierzysz, ale nie widzisz, bo odmawiasz zobaczenia.

Tak samo jako odmawiasz zobaczenia czaru zaklętego w pozytywce, pomyślała.

– Ja jestem Nokturnem, Anthony. Jestem nim, a on jest mną. Nie możesz postrzegać Nokturnu jak ciężaru. A raczej… nie możesz pozwolić im, kimkolwiek oni są, zobaczyć, że tak go postrzegasz. Bo to oznaczałoby, że ja jestem ciężarem dla ciebie. Może i jestem. W końcu nie wiesz, kim dla ciebie jestem.

To nie była tylko kwestia ich relacji. To była kwestia jej miejsca w jego świecie. Jeśli on nie będzie umiał jej tego miejsca dać, nikt inny jej go nie da. A to będzie znaczyło, że nie ma dla niej miejsca w jego życiu. Bo nikt nie potraktuje jej poważnie, jeżeli on nie będzie jej tak traktował. Jeśli on sam nie nauczy się mówić o Nokturnie z szacunkiem, to nikt inny się tego nie nauczy. Nikt inny nie da jej szacunku, jeżeli on jej go nie da.

W świecie Anthony’ego – w jego kręgu wpływów, wśród jego ludzi – jej tożsamość zależała od niego. Nie od jego intencji. Nie od jego uczuć.

Od jego słów.

To on miał moc, by nadać jej miejsce w swoim świecie.
To on mógł sprawić, że inni spojrzą na nią tak, jak on ją widział. Jeśli się wahał – jeśli nie wiedział, jakich słów użyć – jeśli nie wiedział, kim dla niego jest – to kim miała być dla reszty?

Opadła z powrotem na krzesło, powoli, jak gdyby zbyt gwałtowny ruch mógł sprawić jej ból. Nie było jednak gorszego bólu od milczenia Anthony'ego.

– Należy mi się odpowiedź – szepnęła.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#13
31.03.2025, 20:49  ✶  
Gdy padło pierwsze sakramentalne "nie wiesz kim dla Ciebie jestem", w sumie chciał się odezwać wykorzystując ten moment ciszy, ale powstrzymał się. Nie do końca był pewien co nim powoduje. Ciekawość? Ta chyba pasowałby najprędzej do tego rosnącego poczucia niezrozumienia i zdecydowanego problemu w ich komunikacji, którego dawno temu próżno było szukać. Ale tak jak pierwsi ludzie opuścili raj, aby nigdy więcej nie mówić wprost z Bogiem, tak i Lorraine opuściła przed laty jego dom, a od tego czasu, choć wciąż sobie życzliwie, zdecydowanie mieli problem aby mówić tym samym językiem, nawet jeśli jedno z nich mówiło wszystkimi językami świata.

Ofiarował więc jej swój czas. Ofiarował jej uważne ucho, do każdego słowa, które wypowiadała. Nie było na jego twarzy znać drwiny, ani osądu innego niźli zasłuchanego widza, który z powagą przyjmuje każde słowo monodramu. Lorraine gdy już zaczęła mówić, mówiła dalej, a każde kolejne zdanie wprawiało go w zdumienie, które człowiek miewa, gdy odkryje, że pod jego nieobecność dom mu obrósł czymś oślizgłym i niezbyt mile pchnącym. Oczywiście w tej analogii nie jego gość był grzybem, ale jego przekonania, które narosły dziwacznie na relację niegdyś czystą i pozbawioną aż takich naleciałości, leków, niepewności i strachu przed wypowiadanymi słowami.

Oto Lorraine zdecydowała, a teraz zdawała się lękać konsekwencji swojej decyzji i nawet jeśli Anthony - w swoim mniemaniu i intencji - nie dawał jej odczuć swojego rozczarowania całą sytuacją, o tyle najwidoczniej jego dawna podopieczna zaczęła szukać ich w miejscach w których ich nie było. Pogarda, ostracyzm, czy rzeczywiście siedziałaby tu, gdyby takie było jego o niej mniemanie?

Zamyślił się gdy skończyła, milczał jeszcze gdy przynagliła go do udzielenia odpowiedzi, przypatrując jej się teraz z zupełnie innej perspektywy, mężczyzny pogrążonego w słowach, próbującego pierw uporządkować myśli, nim opuszczą jego usta. W końcu jednak podjął. Łagodnie, możliwie neutralnie, jakby tłumaczył pewną zawiłość prawną, która w procesie translacji zagubiła swoje pierwotne znaczenie.

– Lorraine... Nim odniosę się do Twoich słów, pozwól że od razu wyjaśnię pewną nieścisłość, która się zakradła w mojej propozycji. Pytania postawione tutaj, będące osią tego spotkania są dwa. Pierwsze, czy chcesz w jakikolwiek sposób przyłączyć się do moich działań mających na celu zakończenie konfliktu i przywrócenia statusu quo sprzed jego rozpoczęcia? Jeśli tak, to w jaki sposób? Kim Ty chciałabyś być dla rodzącego się stowarzyszenia, nie dla mnie. Ja... jak sądzę, jak mi się wydaje, wiem jak nasza relacja się kształtuje i jaką Twoją rolę widzę w swoim życiu choć teraz, w obliczu Twojego żalu i oskarżeń o spoglądanie na Ciebie z góry, zdaje się, że potrzebujemy pewnego uściślenia, aby mieć pewność, że oboje znajdujemy się na tej samej stronie. – Nie uśmiechał się, był poważny i stonowany, nie chciał, aby nadmiar emocji zakłócił rzecz dla niego tak ważną, jak nici które wzajem tkali wokół siebie od sześciu lat.

– Więc odpowiadając na Twoje pytanie, wiem z pewnością kim ja dla Ciebie nie jestem. Nie jestem Twoim bogiem, który by brał glinę istnienia i kształtował Cię na garncarskim kole, a gdyby mi się coś nie podobało w Twoim zachowaniu, charakterze to miąłbym Cię i układał od nowa. Nie jestem też Twoim ojcem, który by podstępem i manipulacją nakłaniał Cię do spłaty własnych długów zaciągniętych wobec świata. Nie zamierzam się w żadnej mierze wysługiwać Tobą. Widziałem się przed laty w roli Twojego nieco starszego przyjaciela, który może pokazać Ci świat i znaleźć sposób, abyś miała go na wyciągnięcie własnej dłoni. Podczas tamtej rozmowy dobitnie dałaś mi do zrozumienia, że nie takiej przyjaźni ode mnie oczekujesz. A od tego czasu zdajesz się wkładać w moje usta cudze słowa, w moje myśli cudze intencje i emocje, których tam nie ma. Podjęłaś wybór i ja go szanuję, stąd też dzisiaj moja propozycja przyjęła taką, a nie inną formę. Bo liczy się to jak TY siebie widzisz, jakbyś chciała się widzieć i kształtować w syndykacie, a nie to, jaki byłby mój pomysł na to. Mam oczywiście swoje nadzieje, swoje oczekiwania dotyczące tej współpracy, ale to ma mniejsze znaczenie wobec Twojej woli i stopnia w jaki chciałabyś, podkreślę - jeśli w ogóle, wziąć w tym udział. – Sięgnął po kielich i umoczył usta. Nie rozumiał tego przetaczającego się między nimi nadmiaru, wzmożonej uczuciowości, która dalece wykraczała poza późno barokowy Empfindsamerstil. Pogodził się z tym, że nie jego w tym rola rozumieć, a doświadczać, był to aspekt ich relacji, który zdawał się wartością dodaną, skoro oboje mówili w podobnym języku poezji i metafory. Ten sam jednak język plątał się, gdy potrzebne były jasne deklaracje, zrozumiały osąd. Zbyt duszna atmosfera wymagała w końcu przewietrzenia. Kto wie, może nie byli w sercu cyklonu. Może ten dopiero się zbliżał by wyrównać ciśnienia.

– Nokturn – powiedział niespodziewanie, spoglądając w stronę śpiącej rzeźby ukrytej za listowiem gęstego bluszczu, w pełni świadom jednak jego marmurowej obecności w ogrodzie, w tym przemiłym wrześniowym popołudniu prowadzącym ich nieuchronnie ku pożodze i zagładzie. Powiedział to słowo tak, jakby rozpoczynał sonet, z czułością właściwą do szekspirowskiej mowy, układając usta i język, modulując podniebienie w sposób wprawny, tak aby słowo niby szeptem wypowiedziane, mocy miało tyle by wypełnić wielką salę. – Nokturn jest moją ulubioną miniaturą fortepianową. Nokturn jest doskonały w swojej nieoznaczoności, w nieuchwytności treści przykrytej mrokiem nocy. Nokturn jest tym, co ukryte. Pragnieniami kłębiącymi się na progu przedświadomości, spokojnym snem i morderstwem, pieśnią kochanka i ociekającym potem i krwią seksem. Nokturn niesie to wszystko, co chcielibyśmy ukryć przed światłem dnia. To co piękne, delikatne, łagodne, to co brutalne i bezwzględne. To co brzydkie. Bolesne. To świat, który dla siebie wybrałaś i który ukochałaś ponad wszystko. To świat, który wysyła mi śmierdzące jaja i obszczane koszulki. Listy pełne żalu i wulgarności, obwiniania i drwiny. To świat, który w swoich komunistycznych zapędach, przytłoczony, zdeptany i wściekły chwyciłby za różdżki i pokazałby wszystkim co to znaczy prawdziwa rewolucja. To świat, który zakłada, że ja nim gardzę, że nie widzę jego niezbędności w ekosystemie miasta, więc gardzi mną. I nie wmówisz mi proszę, że ten świat przyjąłby mnie z otwartymi ramionami, ukazując swoje piękne przestrzenie w zamian za odrobinę zainteresowania i szacunku. Z racji mojego urodzenia i pozycji wszystko co powiem, wszystko co bym zasugerował, wszystkie zmiany, jakie bym opłacił... to wszystko zostałoby oplute i odtrącone, nie mam co do tego żadnych złudzeń, to jednak czyni tę sytuację patową dla mnie. Ale nie dla Ciebie.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#14
01.04.2025, 13:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:13 przez Lorraine Malfoy.)  
– Odpowiedziałam na pierwsze z twoich pytań – odparła spokojnie Lorraine.

Tak jak buntowała się przeciwko władzy jednego ojca, buntowała się przeciwko władzy drugiego: oboje nie cierpieli jej buntu, ale nie kochaliby jej, gdyby nie jej bunt.

Dla Armanda jej bunt był dowodem na to, jak doskonałym jest twórcą. Bo Lorraine była jego najdoskonalszym dziełem – dziełem, które powołał do życia, sycąc je własną krwią – tworem jego ciała i intelektu, biegłym w języku symboli – ukształtowanym tak manipulacją, jak i miłością. Dziełem absolutnym, które dawno temu zaczęło żyć własnym życiem, stając się odrębnym bytem, choć stworzonym przecież na jego obraz i podobieństwo. Wolna wola Lorraine była zarówno jego triumfem, jak i jego klęską. Artysta nie może kontrolować swojego dzieła, jeśli chce, by było arcydziełem. Najdoskonalsze dzieło musi się zbuntować. Zyskać własną wolę – własny oddech – własny głos. Arcydzieło musi stać się czymś, nie, kimś większym od artysty, aby być arcydziełem, i aby artysta, który je stworzył, mógł nazywać się bogiem.

Dla Anthony'ego jej bunt był równie trudny do zaakceptowania, choć stanowił logiczną konsekwencję wychowania, jakie jej zapewnił, pozostając produktem idei, którymi karmił umysł idei spragniony. Była mu uczennicą, towarzyszką i córką, hołubioną książkami, zabieraną na odległe podróże, rozpieszczaną mądrościami, których mógł zaoferować tak wiele. Mozolnie pomagał kształtować jej charakter, poddawał próbom, ale i wspierał rozwój, zawsze podkreślając wagę jej niezależności, ignorując zewnętrzne piękno na rzecz tego, które kryło się w jej wnętrzu. Tak jak Armand dał jej życie, tak Anthony przywrócił ją do życia, ale wciąż, to było jej życie. Odkąd odmówiła złożenia go w jego ręce, każdy jej ruch, każda nuta, jaką wygrywała na rozstrojonym pianinie w otchłaniach podziemnych ścieżek była aktem autonomii, której Anthony pragnął dla swej wychowanki, i której nie potrafił zaakceptować. Mógłby znaleźć innych sojuszników. Takich, których łatwiej byłoby mu kontrolować. Takich, których nie obchodziłoby, czy kłamie, czy mówi prawdę, dopóki mówi językiem pieniądza. A jednak, trwał przy niej.

A ona trwała przy nim.

– Zawsze stałam po twojej stronie. Stoję po twojej stronie. Ale dotąd to zawsze byliśmy ty i ja. Dlatego to, kim mogłabym być dla twojego stowarzyszenia, pozostaje w ścisłym związku z tym, kim jestem dla ciebie. Bo teraz nie ma tylko mnie, i tylko ciebie. W tym rodzącym się do życia stowarzyszeniu są też inni – wyjaśniła. – To, jak ja siebie widzę, i to, jak ja chciałbym kształtować swoją pozycję, pozostaje więc rzeczą drugorzędną wobec tego, jak inni członkowie stowarzyszenia będą mnie widzieć, i jakie pozycje będą zajmować. Myślisz o zbieżności ich celu, ja myślę o tym, jak zamierzają ten cel osiągnąć, jakich środków użyją, by po niego sięgnąć. Mówię o rzeczach przyziemnych, bo ty mówisz o ideach, a nie wszyscy są idealistami, Anthony. Ty możesz sobie pozwolić na bycie idealistą, ale ja muszę twardo stąpać po ziemi. Nie potrafię powiedzieć, w jaki sposób zakończyć ten konflikt. Nie posiadam majątku, którym mogłabym wesprzeć wasze działania. Nie mam ani przeszkolenia bojowego, ani zdolności przywódczych. Mam tylko legilimencję... Ale nie wiem, czy mogę ją zaoferować, bo nie wiem, kogo zaprosiłeś do swego... – zawahała się – ...syndykatu. Nie wiem, czy mogę zaoferować usługi mojej siatki informacyjnej. Nie wiem, na co mogę sobie pozwolić, bo nie wiem, kim są inni. Nie wątpię, że wielu masz wokół siebie ludzi przyzyczajonych do balansowania na granicy legalności i do moralnej ambiwalencji. Wątpię jednak, by łatwo przełknęli legilimencję. Wątpię, by narażali się tak, jak ja będę się narażać. Ja narżałabym wszystko. Wy macie swych prawników, którzy obronią was przed Wizengamotem, rodziny, które obronią was przed wykluczeniem, publiczne stanowiska, które obronią was przed pohańbieniem, pieniądze, które obronią was przed całą resztą. Ja nie mam nic. Mam tylko ciebie, choć... Nie wiem, czy cię mam. Mam?

Westchnęła, zmęczonym gestem odgarnąwszy opadające na twarz włosy. Lorraine była zmęczona. Tak bardzo zmęczona.

Nie chcę się z tobą kłócić, Anthony. Nie chcę ci nic wmawiać. Nigdy nie chciałam ci nic wmawiać. – Bolesne oskarżenia padały z dwóch stron. – Więc i ty nie wmawiaj mi, że twój świat, świat wielkiej polityki, wspierający się na kolumnadzie koneksji, świat twoich wysoko postawionych, sytuowanych przyjaciół, przyjąłby mnie w poczet swego panteonu, tylko z racji mojego arystokratycznego pochodzenia i wychowania, jakie otrzymałam. Z racji moich talentów, nieważne jak wyjątkowych.
To właśnie próbowałam ci przekazać, przywołując pamięć Snu Letniej Nocy. Wszyscy żyli w tym śnie, ale mój sen zmienił się w koszmar. Koszmar, w którym wszystko to, czego dotykałam, nosiło w oczach ludzi wokół piętno śmierci i zepsucia. Odsuwali się ode mnie, jak gdyby czuli mdły zapach wiązanki pogrzebowej. Przebudziłam się, i zrozumiałam, że jawa niczym nie różni się od snu. Słyszałeś, co o mnie mówili na Muzie. To samo będą mówić na spotkaniach twojego stowarzyszenia. Przez wzgląd na moją pozycję i status majątkowy – na to, gdzie mieszkam, czym się zajmuję, a nawet na to, czyje towarzystwo wybieram – wszystko to, co czego dokonam, zawsze będzie dla nich niewystarczające. Wszystko to, co powiem, będzie w ich uszach rozbrzmiewać echem Nokturnu. W moim akcencie doszukiwać będą się ulicznych naleciałości, a w postawie niechlujstwa. Będą wzdragać się z obrzydzeniem na myśl o uściśnięciu mojej dłoni. Dłoni, która dotykała ciał trupów. Dłoni liczącej miedziaki wygrzebane z dna sakiewki. Dłoni skażonej szlamem ścieżek. Nieważne, co zrobię, członkowie twojego stowarzyszenia nigdy nie zobaczą we mnie kogoś równego sobie. Nierówność jest jak cień, zawsze obecna, nawet w najbardziej oświeconych miejscach. Na Nokturn może i nie dociera wiele światła, ale w jego ciemności wszyscy możemy poczuć się równi.


Tak jak Anthony, Lorraine chciała ochronić swoich bliskich, ale jej bliscy... Jej bliscy nie byli jego bliskimi. Trwała w rozdarciu między nimi, tak jak trwała w rozdarciu między dwoma światami, tym na powierzchni, i tym pod powierzchnią, nie należąc w pełni ani do jednego, ani do drugiego. Nachyliła się bliżej Anthony'ego, nie zwracając uwagi na ból, jaki rozlał się wówczas w jej barku.

– Chcę ochronić ludzi, których kocham, przed wojną. Ale kto ochroni mnie? – spytała. – Przecież nie proszę, abyś chronił mnie przed wpływami sił ciemności. Nie proszę, abyś czuwał pod moimi drzwiami. Nie proszę, i nigdy nie prosiłam, bo nie chciałam być ci ciężarem. Prosiłam tylko, abyś ochronił mnie przed kpiącymi uśmiechami tych, których chcesz wpuścić do swego stowarzyszenia. – Opadła z powrotem na oparcie krzesła, nie mogąc dłużej znieść tępego pobolewania. Usta zacisnęła w wąską kreskę. – Być może poprosiłam o zbyt wiele.

Czym różnił się Armand Malfoy od Anthony'ego Shafiqa? Czym Lorraine Malfoy różniła się od nich obojga? Nie wiedziała. Wiedziała tylko, co ich łączy: wszyscy nienawidzili, gdy ktoś się z nich śmiał.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#15
15.04.2025, 13:24  ✶  
Mówili do siebie dużo słów. Mówili bardzo dużo, ale czasem nie było dobrą poradą dla osób skłóconych, by mówiły zbyt wiele, skoro do tej pory nie nauczyły się jak mówić. Skłóconych? Czy tacy teraz byli. Słyszał jej żal, ale nie był w stanie pojąć jej rozgoryczenia. Wraz z tym brakiem zrozumienia pojawiła się w nim także irytacja, rozdrażnienie, jak świąd pod łopatką, które nieco zaburzało klarowność myśli, a jednocześnie nie było boleścią definiującą marny żywot.

Zignorował oskarżenia. Kolejne oskarżenia. Oddzielił od pytań chwasty utyskiwania, do tego jeszcze mogli wrócić. Za moment.

Jak daleko mogliby się usadowić na kręgu jungowskich archetypów? On władca. On buntownik. Porządek i chaos. Zasady i ich gwałtowne, ostentacyjne odrzucenie. Tylko wspólny cel mógł znów ich połączyć. Wspólna wartość, dbanie o ludzi. Ten cel istniał, widniał na horyzoncie, tylko czemu słowa jak dzikie, pokryte kolcami krzewy obrastały ich coraz mocniej?

– Zapraszam do tej współpracy, do syndykatu ludzi, którym ufam. W których intencje wierzę. Którzy mają powody, aby chcieć zakończyć konflikt każdą z możliwych dróg. Ci ludzie jednak, których interesy są ze sobą powiązane, nie muszą o sobie wiedzieć wzajemnie, chociażby dla własnego bezpieczeństwa zakładam. Chciałbym uczynić Eden Malfoy osobą, która znałaby wszystkie te ścieżki, ale przed nią i jej opinią nie muszę Ciebie chronić, bo znasz je lepiej niż ktokolwiek inny.
Pytam o to kim Ty chcesz być, bowiem nikomu nie muszę zdradzać Twoich sekretów. To nie kult na którego ołtarzu składasz swoje życie, a każdy wie wszystko o każdym. To zbiorowość, którą łączy wspólny cel, a ja i... być może Eden jeśli się zgodzi, będziemy znali topografię tych zależności i splotów. Możesz więc nie zmieniać nic w naszym bieżącym układzie. Informować mnie czasem. Dawać znać, że potrzebujesz jakiś zasobów. Możesz też sięgnąć po więcej, pozostać anonimowym głosem Nokturnu, który w jakimś zakresie dostaje to o co prosi, przepływem zasobów i informacji z innych źródeł. Możesz być osobą, która umożliwia pozostałym odpowiedzenie na potrzeby Twojego środowiska tak, aby nasza sprawa, a nie machinacje Voldemorta rozogniały ludzi. Ja wierzę, że potrzebujemy silnej społeczności i tylko tak będziemy w stanie odeprzeć tą zarazę, jaką są śmierciożercy. Wypchnąć ją z krwioobiegu miasta. Voldemort gra strachem, przemocą, a ja potrzebuję Nokturnu, potrzebuje Ciebie, aby nie dopuścić do sprzymierzenia się tego szaleńca z podziemiem. Gdybym był nim, szukałbym zasilenia wśród porzuconych i zapomnianych, którym da się do ręki uzasadnienie przemocy.
– Przemawiał spokojnie, klarując jej swoją wizję, rozmach z jakim myślał o ludziach, choć ktoś oczywiście mógłby zarzucić mu, że wcale nie zależy mu na ludziach a na strefie wpływów. Całkiem sporo ktosiów. Dlatego dotarcie do Nokturnu było takie trudne, nie zamierzał jednak zbędnie tego ukwiecać. Cel uświęcał środki, a Anthony... był zmęczony.

– A jednak, ja nie chcę niczego Ci narzucać, odrobiłem swoją lekcję, przy poprzedniej mojej propozycji, w której gwałtem według Ciebie chciałem narzucić Ci inną drogę niż tą, którą dla siebie umyśliłaś. – powtórzył, a w jego spokojny ton wkradła się gorycz. Duszna, ciężka pigułka, którą przeszło mu przełknąć lata temu, a która wciąż całkiem możliwie krążyła w jego żyłach. – I tak. Masz mnie. Dalej mogę ofiarować Ci pomoc szwadronu adwokatów w ramach potrzeby, poruszyłbym wszystkie znajomości w Wizengamocie, gdyby było to potrzebne, ale... Lorraine, ochrona przed opinią innych? Mogę sprawić, że nikt kpiąco się przy Tobie nie uśmiechnie, nie zmienię jednak serc i głowy. Czy nie warto tego przepracować? Czy nie jest to konsekwencja drogi, którą ostatecznie wybrałaś? Z dumą gardzisz zasadami, którymi kieruje się świat salonów, uważając się za lepszą od każdej osoby przemieszczającej się marmurowymi korytarzami. Za osobą, która jest ponad te zasady. Cóż więc ma robić środowisko? Przyklasnąć Ci? Iść za Tobą? Kłaniać się w pas wobec kobiety, która jawnie wyśmiewa sposób ich życia i wartości, którymi się kierują? Cóż mam zrobić ja, kiedy tak często punktujesz mi, że Cię nie szanuję, że drwię z Ciebie i Twojego braku majątku, gdy nawet nie było to moją intencją jak wtedy, przy tym nieszczęsnym remoncie? – Uniósł brwi ku górze, zdając sobie sprawę jak bardzo przypominali siebie czasem w tej bucie, w ostrej alergicznej reakcji tak ów malarzyna jak i siedząca przed nim niewiasta. Był bardziej niż pewien, że gdyby okoliczności ich poznania były inne, gdyby nie spotkał jej na recitalu, w cichym szepcie rodowej bibliotece, był pewien, że gardziłaby nim tak samo jak ów Baldwin, oburzony drobnym nieporozumieniem, jakby sam fakt posiadania przez Anthony'ego majątku był dla niego obrazą.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#16
24.04.2025, 06:05  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:14 przez Lorraine Malfoy.)  
Mówili do siebie wiele słów. Mówili bardzo dużo, ale czy słuchali? Lorraine słuchała. Słuchała żalów, słuchała radości. Słuchała utyskiwań, słuchała pytań. Słuchała oskarżeń, słuchała próśb. Zawsze miała dobry słuch. Z powodzeniem odtwarzała zasłyszaną raz melodię, choć nie przepadała za graniem "na ucho", wyżej od improwizacji stawiając precyzję wykonania. W rozmowie dostrajała się do rozmówcy, dostrzegając drobne zmiany w tonie głosie, zanim jeszcze zdążyła je dostrzec w ekspresji twarzy. Czy to nie było naturalne, że otwierała się aż do bólu przed jednym z niewielu ludzi, którym ufała? Przed kimś, kogo traktowała jak ojca niemal, bo kto, jeśli nie ojciec, miałby ją o ochronić przed światem, który był jej nieprzyjazny, nieprzychylny na każdym kroku? Kto miał jej pomóc w manewrowaniu przez annały arystokracji, kiedy jej status pośród tych annałów był tak samo ważny, jak respekt pośród rynsztoktów? Armand nie chciał słyszeć o rodowym dziedzictwie, które utracił. Baldwin nie chciał słyszeć o świecie elit, który porzucił. Anthony nie chciał słyszeć o cieniach życia, którego blask zachwalał.

To kto miał ją usłyszeć?

Nikt.

Zasłuchana, pozwoliła Anthony'emu snuć jego wizję, ale uśmiech, który zagościł na jej twarzy był smutnym uśmiechem. Słowa, które padały teraz z ust Anthony'ego były tak podobne do słów Armanda, kiedy jeszcze była dzieckiem i jak dziecko wierzyła, że jedno słowo ojca wystarczy, aby bohaterowie bajki "żyli długo i szczęśliwie". Tylko że Lorraine nie była już dzieckiem. Przestała wierzyć w szczęśliwe zakończenia zanim przestała jeszcze wierzyć w bajki ojca, a choć nie przestała wierzyć w moc jego słów, wierzyła, że potrzeba czegoś więcej niż czysta retoryka, aby nadać im moc. Widzę i pochwalam to, co lepsze, ale skłaniam się ku gorszemu, kazała wygrawerować na okuciu pozytywki – tak, aby Anthony nie mógł uciec od słów, w których zawierało się zarówno oskarżenie, jak i pociecha – aby nie mogł uciec od nich, tak jak uciekł przed zaklętą w środku melodią.

Bo nie chciał zakręcić korbą pozytywki, a jednak gwizdał melodię, którą wygrywała, niezadowolony, gdy fałsz sceptycyzmu Lorraine wkradł się dysonansem między dźwięki.

Tacy właśnie są ojcowie, pomyślała znużona. Zbyt dumni, aby przyznać się do błędów, zbyt dumni, aby dać swoim dzieciom to, czego sami od nich żądali. Wszyscy jesteśmy tylko dziećmi swoich ojców, zbyt dumnych, aby dostrzec, że wizje, jakie snują, niczym nie różnią się od bajek opowiadanych dzieciom na dobranoc i kołysanek zaklętych w pudłach pozytywek. Może właśnie to jest zwycięstwem tych, których nazywamy ojcami, pomyślała Lorraine, na powrót skupiając spojrzenie na twarzy Anthony'ego. To, że zawsze będziemy ich dziećmi. A może to, że ojcowie zawsze będą bardziej uparci od swych dzieci, które uporu uczyli. Bo pozytywka, którą Lorraine wysłała Anthony'emu, była przecież niczym więcej jak piękną zabawką dla dziecka.

Tylko że nikt nie wysłuchał melodii z pozytywki. Nikt. Miranda miała rację, pomyślała Lorraine, czerpiąc coś na kształt perwersyjnej przyjemności z przywołania wspomnień o kobiecie, którą nazywała matką. Podobną przyjemność musieli czerpać bluźniercy z przywoływania nadaremno imienia bogini Matki. Tylko że naturze bogini leżało wybaczenie, a Miranda nie wybaczała. Nikomu nigdy nic nie mów – powtarzała paranoicznie nawet na łożu śmierci, gdy nie było obok niej nikogo, kto potrzymałby ją za rękę – nikogo oprócz Lorraine. Nikt nie może wiedzieć. Nikomu nie można ufać.

Pod koniec życia miała taką obsesję na puncie przeszukiwania umysłów, że gdy nie dała już rady tego robić, po prostu pogrążyła się w rozpaczy. To, czego nie zdołała zabrać choroba, zabrała rozpacz. Lorraine zastanawiała się czasem, czy nie skończy jak ona. Uzależniona od legilimencji do tego stopnia, że nie będzie w stanie spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy bez pokusy przeczytania jego myśli.

Nieufność wobec wszystkich była tak samo głupia jak ufność wobec wszystkich – nic nie dało się zresztą osiągnąć bez odrobiny ryzyka – Lorraine zgadzała się w tym z Anthonym. Zgadzała się w tym z Armandem. A Armand Malfoy zawsze stawiał w wyścigach na konie, które przegrywały, mawiając, że dokonuje wówczas wyboru poety. Mawiając, że na tym polega prawdziwa kontrola. Sama niedawno powiedziała Lorien, że prawdziwą władzę może mieć tylko ten, kto częściowo popuszcza cugle kontroli, nie tracąc panowania nad koniem. Tylko że tu nigdy nie chodziło o konie. Chodziło o kontrolę. O iluzję kontroli. Armand nie tracił wiele, przegrywając, ale zyskiwał wszystko, wygrywając. Nie chodziło tu o sukces, chodziło o sprawczość. Życie, mawiał Armand, ma w sobie element przypadkowości, a każda decyzja jest jak moneta podrzucana przez przeznaczenie. Podrzuć monetą, Lorraine. Zagraj z przeznaczeniem w orła i reszkę. Dopiero wtedy poczujesz, że naprawdę żyjesz.

Wybór poety. Wybór przegranego konia, wybór przekory, wybór piękna nad skutecznością, wybór serca nad rozsądkiem. Wybory, które z jednej strony ją niszczyły, z drugiej – zapewniały jej integralność.

"Czy nie warto tego przepracować? Czy nie jest to konsekwencja drogi, którą ostatecznie wybrałaś?"

Miała powody, by nie przyjmować protekcji Anthony'ego lata temu. Powody małe i duże, miałkie i głębokie, samolubne i bezinteresowne. "Nie jesteś moim ojcem", rzuciła mu zamiast tego w twarz, gdy postawił przed nią wybór: on albo Nokturn. Wybór niemożliwy, wybór, który zranił ją do żywego, bo jak można kazać komuś wybierać między sercem, a duszą? Wybrała, i nie rozumiała, dlaczego wciąż wracał do tego wyboru, jak gdyby nie był świadom, że nie mogła wybrać inaczej. Jak gdyby nie był świadom, jak wiele kryje się za słowem "Nokturn". Jak gdyby nie był świadom konsekwencji, jakie czekałyby ich obojga, gdyby wybrała inaczej. Bo gdyby wybrała inaczej... Mówił jej o zasadach, a jego propozycja złamałaby wszelkie zasady. Jak on sobie w ogóle wyobrażał ich życie? Co z jej rodziną na Nokturnie? Co z Maeve? Co z tym wszystkim, co zdążyła zbudować przez lata? Już widziała te spojrzenia na salonach, już słyszała szepty. Kim by dla niego wtedy była? Córką czy utrzymanką? Protegowaną czy prostytutką? Malfoy czy Shafiq? Mogłaby rzucić w niego tymi wszystkimi oskarżeniami, którymi on teraz rzucał w nią. Mogłaby, ale tego nie zrobiła.

– Tak wiele zasad. Cały czas tylko te zasady i zasady. – Wreszcie przerwała milczenie Lorraine. – Słuchaj ojca. Kochaj matkę. Dbaj o dobre imię rodu, o swoją reputację, o naszą reputację, o reputację rodziny, bo dobra reputacja raz stracona, nigdy nie może być już odzyskana. – Przechyliła w zamyśleniu głowę, przypatrując się siedzącemu przed nią mężczyznie. – Tylko co, jeżeli wszystkie nauki twojego ojca stoją w sprzeczności z prawidłami pustego towarzystwa? Co, jeśli twój ojciec pogardza tą samą arystokracją, do której każe ci należeć, bo z niej czerpie swoją władzę? Co jeżeli twoja matka nie jest twoją matką? Co jeżeli cię nienawidzi? – Pokręciła delikatnie głową. – Przestrzegaj praw ludzkich, przestrzegaj praw boskich... Zawsze powtarzano mi, że być Malfoyem to znaczy zwyciężać za wszelką cenę. Bezwzględnie przeć do przodu. Nigdy nie klękać. A jednak nauczono mnie klękać przed obliczem bogów. Wyznawać wiarę w Matkę, chroniącą tych, którzy nie mogą zwyciężać wcale. Co jeśli kowen, który każe bronić skrzywdzonych, odwraca wzrok, gdy skrzywdzeni są zbyt ubodzy, by zasługiwać na uwagę? Co jeśli twoja własna rodzina żeruje na nieszczęściu skrzywdzonych i ubogich? – Mogłaby tak wyliczać w nieskończoność. Wybierz odpowiedniego męża, odpowiednią karierę, przywdziej odpowiednią sukienkę, odpowiedni uśmiech. Zachowuj się jak dama. Czaruj jak wila. Cierp jak kobieta. Myśl jak Malfoy. – Co jeśli osoba, którą kochasz, nie jest właściwym wyborem w oczach socjety? Co, jeśli serce wybiera inaczej, niż wymaga tego heraldyka? – Odchyliła się lekko na krześle. – Nieważne, co uczynisz, zawsze złamiesz jakąś zasadę: poświęcasz jedną, aby móc przestrzegać drugiej. – Uśmiechnęła się wymuszenie. – Myślisz, że nie próbowałam ich przestrzegać? Myślisz, że marzyłam o buncie? Że chciałam rzucać wyzwanie światu salonów? Och, Anthony. Mylisz mnie z Baldwinem. – Teraz jej głos zabrzmiał chłodno, bardzo chłodno. – Ja nie rzucałam wyzwań. Ja błagałam, żeby mnie nie zadeptano. Myślisz, że pragnęłam być inna? Że pragnęłam stanąć naprzeciwko wszystkiego, co mi wpojono? Nie, ja pozwalałam po sobie deptać rodzinie – och, gdyby tylko wytarli buty o moją sukienkę, może to znaczyłoby, że przynajmniej jestem ich godna – nie to co mój ojciec! – zakończyła ironicznie. Więc wybacz mi, że nie pozwalam ci przejść po mnie butami, pomyślała, zamrugawszy gwałtownie. Przepracuję to. – Próbowałam przetrwać – dodała, już łagodniej. – Próbowałam się dopasować. Próbowałam grać według zasad. Ich zasad. Twoich zasad. Wszystkich zasad. Nawet tych, których nie rozumiałam. – A potem umarła Miranda, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. – I wiesz co? Może naprawdę nimi gardzę. Może gardzę tą całą socjetą, bo nic nie wiedzą o cierpieniu, o wyborze, o samotności, która zaczyna się tam, gdzie kończy się nazwisko. Ale o wiele bardziej im zazdroszczę. Bo chciałabym być jak oni. Pusta, przewidywalna, bezpieczna. Ale nigdy nie miałam takiego przywileju. Wciąż trzymam się ochłapów godności jak tylko mogę, a ty masz czelność mówić mi, że jestem wyniosła. Że udaję kogoś lepszego. Że się wywyższam, że się śmieję. – Już się nie śmieję, pomyślała. Mój śmiech został dawno pogrzebany w katakumbach. – Anthony, ja całe życie udawałam, że jestem lepsza, żeby mi nie przypominano, że jestem gorsza. A teraz, kiedy nie udaję, teraz też cię to boli? Złościsz się, kiedy mam podniesioną głowę. Ale złościsz się też, kiedy ją pochylam. Więc powiedz mi, Anthony. Co mam zrobić, żeby pasować? Żeby nie drażnić swoją dumą i nie uwłaczać jej brakiem? Jak bardzo mam się jeszcze zgiąć w pół, żebyś nie poczuł się przy mnie nieswojo? Bo jeśli naprawdę problemem jest to, że udaję zbyt dobrze – to przepraszam. Naprawdę. Przepraszam, że jedyne, co mam, to duma. Przepraszam, że przypominam ci, że pośród arystokratów sam jesteś wyjątkiem, nie regułą. A reguły nie mają sensu, jeżeli istnieją wyjątki. Sam mnie tego uczyłeś. Sam uczyłeś mnie, aby podchodzić krytycznie do tego, co mówią inni. Co myślą. W co wierzą. Bo sam skrycie pogardzasz wartościami, które wyznają. Bo co to niby za wartości, które mają przetrwać pokolenia, jeśli nie ma w nich miejsca na jedną nieidealną córkę?

Zmarszczyła lekko brwi, gdy Anthony odniósł się do ich kłótni sprzed lat. Więc to cię jednak dotknęło, pomyślała. A więc moje słowa mają w sobie wystarczającą moc, by cię to dotknęło. Dotknąć musiały go jej listy. Zwłaszcza tej jeden list... Gdyby tylko wiedział jak okrutny był list, który wysłała w tym samym czasie do Baldwina. Gdyby wiedział, jak okrutne słowa padły między nimi z powodu tego, jak to ujął, "nieszczęsnego remontu". Gdyby wiedział, nie wyrzucałby jej teraz okrucieństwa. Bo jak Anthony śmiał kpić z krwi, która barwiła jego ściany? Z krwi tak drogiej – bo drogi był jej ten, w którego żyłach płynęła. Nie, Anthony nie miał prawa kpić z Baldwina. Nie gdy Lorraine była gotowa bronić Baldwina za cenę własnego życia. Kto inny miał go bronić, jeśli nie ona? "Wiedz bowiem, że jeżeli kto uczyni Ci jaki despekt – zelży, potraktuje z góry, wyśmieje – będę pierwszą, która stanie w Twojej obronie", pisała Baldwinowi. Nie mogła pozwolić na to, aby ktoś wykorzystał go tak jak Armand. A jednak, Baldwin nie miał prawa obrażać Anthony'ego. Być może nie rozumiał, jak ważne miejsce zajmuje w sercu Lorraine. Być może nie rozumiał tego sam Anthony. "Anthony jest mi drogi, bardzo drogi", pisała Baldwinowi, a ręka drżała jej przy pisaniu, bo tak jak nie potrafiła i nie chciała Anthony'emu wyjaśniać natury swej relacji z Baldwinem, tak Baldwinowi nie potrafiła i nie chciała wyjaśniać natury swej relacji z Anthony'm.

Obaj wyleli na nią wtedy swoje frustracje, Baldwin – pełen pompatycznego patosu, Anthony – ironicznego dystansu. Obaj zdecydowali się wykpić jej szczere intencje. Obaj ją wtedy zawiedli.

Obaj ją zranili.

Obaj ją zranili, choć nie w sposób, w jaki spodziewali się ją zranić.

Galeony i freski, status majątkowy i artystyczne wrażliwości... Wszystkie były tylko pierdoloną wymówką. Wygodną wymówką. Wymówką, dzięki której nie musiała zmierzyć się z tym, co trapiło ją najbardziej: nie potrafiła pogodzić Anthony'ego i Baldwina, bo należeli do różnych światów. Światów, które nie miały prawa współistnieć. To raniło Lorraine najbardziej, to też stanowiło sedno jej dzisiejszej rozmowy z Anthony'm. Chcąc należeć do obu tych światów, nie należała do żadnego. I jeden i drugi ją przecież odrzucał. I jeden i drugi ją ranił.

Więc pokazała im.

Zraniła i jednego, i drugiego.

Szkoda tylko, że raniąc tych, których kochała, najbardziej raniła samą siebie.

Ale im pokazałaś, Lorraine. Ale im wszystkim, kurwa, pokazałaś.

Armand... Ojciec byłby z niej taki dumny.

W końcu dokonywała wyboru poety.

– Nie jesteś moim ojcem. Nie chcę, żebyś był moim ojcem. – Tak wiele bólu było w tych słowach, że ledwo przeszły jej przez gardło. Ból pozostał niewypowiedziany. Ból, który łączył ją i Armanda, był bólem, którego nikt poza nimi nie mógłby zrozumieć. – Ale ja jestem twoją córką. Ja... – Westchnęła, wyzuta z wszystkiego, nawet ze wstydu.

"Cóż więc ma robić środowisko? Przyklasnąć ci? Iść za tobą? Kłaniać się w pas wobec kobiety, która jawnie wyśmiewa sposób ich życia i wartości, którymi się kierują?"

– Nie jestem kobietą, Anthony – powiedziała miękko Lorraine – tylko wilą.

Tego wyboru dokonała już dawno temu.

– Masz mnie. A ja mam tylko jeden warunek, zanim się zgodzę... Zgodzę się na wszystko, Anthony.

Dostał to czego chciał. Dostał swoją wilę do kolekcji. Dostał jej przywiązanie bez oczekiwania na jego wzajemność, dostał jej oddanie bez jego gwarancji odwzajemnienia. "Tak, Anthony. Oczywiście, Anthony. Będzie jak chcesz, Anthony." Dostał jej serce na talerzu. Miała nadzieję, że było słodkie, pomyślała, spuściwszy oczy, słodsze od polanych czekoladą pralin, które wciąż piętrzyły się przed nią na paterze. Miała nadzieję, że było tak słodkie, że go zemdliło. Jej już było wszystko jedno. Życie straciło dla Lorraine smak zanim jeszcze poznała Anthony'ego.

Spojrzała na niego spod rzęs. Myślał pewnie, że się nie zgodzi. Głupiec. Jej kochany, kochany głupiec.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#17
20.05.2025, 17:03  ✶  
Bycie rodzicem niosło ze sobą ciężar o którym Anthony czytał, a którego relacja z Lorraine dawała mu przedsmak.

Nigdy nie zastanawiał się, czy nie powinien nagiąć swojej woli i dumy, aby spłodzić potomka.

Nie musiał.

Istniała bowiem ona.

Co prawda, ominął cały proces - i może w tym właśnie upatrywał największą tragedie ich wzajemnego niezrozumienia - dorastania. Pierwsze lata, kluczowe dla kształtowania się psychiki, czy może raczej problemów z którymi owa psychika musi się potem mierzyć, złożone były w dłoniach ludzi, których Shafiq nie szanował. To jednak przekładało się na wielki szacunek do gliny z której ulepiona była Lorraine. Z gliny, która pozwalała jej mimo wszystko wzrosnąć. Są ludzie, którzy gardzili ceramiką per se, a jednak Anthony wiedział, że to ceramiczne wiertła potrafią być jednymi z najwytrzymalszych.

Potok jej słów spotykał się z otwartością w jego twarzy. Niedowierzaniem, a potem rosnącym uśmiechem, gdy w końcu pojął gdzie - być może - leżało źródło ich nieporozumienia. Dał jej jednak skończyć, westchnieniami przetkać ostatnie deklaracje. Pozwolił sobie na uśmiech, a przecież jej słowa nie powinny go wywołać. Drwił? Absolutnie nie.

Anthony nie obstawiał zakładów, ale gdyby to robił podszedłby do sprawy metodycznie. Analiza danych, czynnik ludzki, okoliczności przyrody mogące wpłynąć procentowo na szanse wygranej. Stałby się ekspertem, doktorem wyścigów i stawiałby na zwycięzców z chirurgiczną precyzją. Miał poetycką duszę, ale nie zamierzał poezją tłumaczyć własnej ułomności i lekkomyślności, która odbijałaby się nie tylko na nim, ale na całej jego rodzinie, na tych za których winien przejąć odpowiedzialność, miast śmiać im się w twarz poezją.

– Oczywiście, z chęcią wysłucham Twojego warunku, z chęcią też poznam Twoje refleksje i myśli dotyczące całego przedsięwzięcia. Zanim to jednak nastąpi... – upił wina, wciąż rozbawiony tym... nieporozumieniem? Osią zmarwień, która przybrała stanowczo zbyt wielkie rozmiary. – Nie chcesz być tak nudna jak oni. Jesteś dumna z tego kim jesteś i na kogo wyrosłaś. To Cię buduje. Nie ma się czego wstydzić. – Przypatrywał jej się ciepło, wygłaszając te zdania z niekwestionowaną dumą. – Nie zrozumieliśmy się Lorraine. Ja żałuję, że złożyłem Ci tą ofertę, bo ona nie była słuszna. Wtedy, w tamtym momencie uważałem, że tak powinienem zrobić, że to byłaby dla Ciebie najlepsza droga, ale myliłem się. Nie łapiesz ochłapów godności, Ty jesteś jej ucieleśnieniem. Idziesz własną drogą i to czyni Cię cenniejszą niż rzesze czpiotek wystawiających swoje wdzięki na rynku matrymonialnym czystokrwistej society. Jesteś buntownikiem, a świat potrzebuje takich jak Ty. Buntowników, którzy mogą coś zmienić. Mają realny wpływ na kształt swojej społeczności. W swoich słowach nie beształem Cię moja droga, nie umniejszałem Ci. Chodziło mi o to, że nie musisz się skłaniać, nie musisz się zmieniać, ale też nie potrzebujesz mnie do ochrony, bo sama jesteś silna. Tak Cię widzę, za to szanuję i to leży w mojej propozycji. Nie granie według zasad, ale spisanie ich na nowo. Potrzebuję Ciebie, potrzebuję Nokturnu, aby to mogło się udać i... och, nie jesteś w stanie wyobrazić sobie mojej ulgi kiedy wiem, że ruszymy na tę wojnę razem. – Nie wiedział wciąż jaki to był warunek, ale czuł się w ich relacji na tyle bezpiecznie na tyle pewnie, wiedział, że Lorraine troszczy się o niego tak jak on o nią, że ów warunkiem nie będzie rzecz niewykonalna. I liczył... jak każdy rodzic. Liczył tak bardzo, że przestanie w jej oczach być bogiem, a zostanie ledwie człowiekiem. Bo wyznawca ślepo podążał, ale też i nienawidził za drogę wskazywaną przez bóstwo. Człowiekowi zaś... człowiek człowiekowi potrafił wybaczyć, a Anthony czuł podskórnie, że swoją propozycją przed laty zawiódł jej oczekiwania i naznaczył rysą coś co tej rysy mieć nie powinno.

– Powiedz mi Lorraine, powiedz mi czego potrzebujesz – ponowił pytanie czekając cierpliwie na warunek. Formalność. Mały krok, do przebycia by na nowo spisać nowe przymierze. Odbudowane porozumienie pod bielą łopoczącego namiotu.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#18
20.05.2025, 21:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:14 przez Lorraine Malfoy.)  
Lorraine nie była buntowniczką i nigdy nie chciała nią być. Nie chciała łamać zasad, ale nie chciała też ich spisywać. Zasady ograniczały. Dlaczego miałaby kogokolwiek ograniczać, skoro sama nie chciała być ograniczaną? Znała ludzi, którzy granice obsesyjnie przekraczali, którzy chcieli je niszczyć i przestawiać, ale ona, och, ona zawsze chciała tańczyć na ich krawędzi. "Czego chcesz, Lorraine?", spytała ją Maeve głosem dusznym jak sierpniowy skwar, gdy stały na balkonie posiadłości Edgara Claytona, zdewastowanej przez wściekły tłum, i patrzyły na rozciagającą się w dole panoramę Nokturnu, rozbrzmiewającą w nocy polifonią głosów. "Chcę być kochana i kochać", odpowiedziała jej wtedy zgodnie z prawdą, przylgnąwszy policzkiem do jej policzka. "Chcę, żeby ten wieczór był dla ciebie wyjątkowy, moja słodka ptaszyno. Nieważne, czy miałabym w tym celu zatańczyć na krawędzi balustrady, czy po prostu pozwolić zepchnąć się z tego balkonu." Lorraine nie była silna. Nie w taki sposób, w jaki myślał o tym Anthony. Potrafiła być silna dla ludzi, których kochała, a przed resztą potrafiła udawać. Była już jednak tak bardzo zmęczona udawaniem: jak bardzo, zrozumiała dopiero kilka dni temu, na koncercie Muzy.

Dlatego ostatecznie, Lorraine nie powiedziała nic na słowa Anthony'ego. Siedziała, wbijając wzrok w złożone na podołku dłonie, nie przestając obracać na palcu rodowego pierścionka, którego ciężar zawsze zdawał się jej kojącym. Spuszczone oczy pieściły precyzyjne żłobienia, polerowane srebro, na którym wygrawerowano herb Malfoyów, jej gesty tak podobne do gestów Armanda.

Z jakiegoś powodu, wszystko to, co powiedział Anthony, brzmiało źle.

Powinno brzmieć dobrze, bo powiedział jej przecież same dobre rzeczy, ale wszystkie brzmiały źle. Po prostu źle.

Może to ona była zła. Może zawsze była. Bo Lorraine Malfoy była złą osobą, ale Anthony Shafiq był dobry – starał się być dobry – a, co ważniejsze, starał się być dobry dla niej. Bo nawet jeżeli jego słowa nie były dobre, Lorraine wiedziała, że stały za nimi dobre intencje.

Lorraine też mogła się postarać, aby być dobra dla niego.

"Tak, chcesz być kochana i kochać. Szkoda, że każdego, kto będzie dla ciebie względnie miły", usłyszała w myślach kąśliwy komentarz Maeve.

Przełknęła łzy. Były gorzkie, ale przeciwieństwie do słodyczy, nigdy nie stawały jej w gardle. Poczuła się mała, mniejsza od Fridy, którą zostawiła dzisiaj pod opieką Madeleine i Jamesa Malouelów, w ich przytulnej kamieniczce na Nokturnie. Nie jego Nokturnie, pomyślała, patrząc tępo na kieliszek Anthony'ego, tylko ich Nokturnie. Bo po co Anthony'emu był Nokturn? Po co po niego sięgał? Dlaczego zamiast tego nie sięgał po dłoń Lorraine?

"Ruszymy na tę wojną razem", mówił z ekscytacją Anthony, a Lorraine nie mogła pozbyć się wspomnienia wymizerowanej twarzy Stanleya, który wpatrywał się w wyciagnięty z regału tomik wierszy, jego mina wzniosła, a postawa przepełniona szacunkiem, jak przystało na śmierciożercę czytającego na głos mugolską poezję. "Wojna to coś więcej, niż jedna bitwa czy nawet dwie", powiedział w końcu, zatrzaskując książkę. "To seria potyczek. To gra, którą się toczy dniami... Tygodniami... Miesiącami... Czasami całą wieczność."

Miała ochotę skulić się w sobie. Poszukać dłoni ojca, aby otarł jej łzy, które nie popłynęły. Aby ją przytulił, i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Że tu, na Nokturnie, zawsze będzie bezpieczna. Że tu nie dosięgnie jej żadna wojna. Bo wojny, mawiał Armand, są jak kleksy atramentu na żywopisie dziejów. Nawet bogowie czasem za mocno przyciskają pióro do papieru, pochłonięci pisaniem. Jego dłonie zawsze poznaczone były atramentem, a Lorraine lubiła myśleć, że musiały mieć przez to moc rozpętać i zażegnać każdą wojnę... Tylko nie tę, którą sama mu wypowiedziała. Wciąż jednak chronił ją przed jej obliczem, tak jak wtedy, gdy posłał jej w prezencie truchło rozkładającej się synogarlicy, zaklinając woń hiacyntów w miejsce trupiego fetoru.

Baldwin miał rację. Jej bliscy nie byli bezbronnymi ofiarami wojny. Jej bliscy... Pomyślała o Maeve, urodzonej i wychowanej na Podziemnych Ścieżkach. Maeve, która była silniejsza od wszystkich znanych jej ludzi i sprytniejsza od grasujących po Nokturnie kotów. Maeve, Trucicielka, bardziej zabójcza niż trujące grzyby porastające mury katakumb, mieniące się w ciemności kolorami jej włosów. Kolorami płócien Baldwina. Kolorami wierszy ojca... Ale czy na pewno kolorami wizji Anthony'ego?

– Poznasz mój warunek wtedy, gdy pokażesz mi jego freski – wyszeptała, podnosząc się z krzesła. Gdy przytuli policzek do ściany, którą Baldwin pomazał swoją krwią, wszystko będzie dobrze, przekonywała się. Po prostu potrzebowała jego dłoni. Choćby były tylko wspomnieniem, podobnym do tępego pobolewania promieniującego od barku. Jej mężny Samson nie mógł jej ukarać. Nie tak, jak tego potrzebowała. – Chodźmy. Chcę, żebyśmy poszli tam razem. Po to tutaj przyszłam. Po to, żebyś potrzymał mnie za rękę, gdy będziemy je oglądać. Jakbyśmy byli na przedstawieniu w teatrze... W teatrze Selwynów. Powiedz mi, co się tam stało.

Niejako z wahaniem podeszła bliżej, sięgnąwszy po dłoń Anthony'ego, splatając swoje palce z jego palcami. Gdyby obok był ojciec – gdyby obok był Armand – uklękłaby przy nim, złożyła głowę na jego kolanach, pozwalając, aby pogładził ją po rozsypanych włosach. Przytuliłaby się do niego potem, podglądając mu ponad ramieniem, co pisze. Po tych wszystkich latach obawiała się, że nie może pozwolić sobie na podobne pieszczoty z Anthonym, choć przecież patrzył na nią tak ciepło, tak czule, tak... Tak inaczej niż wtedy, w bibliotece, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Wtedy oglądał ją jak młodą klacz na pokazie – nawet jeśli wiedziała teraz, że jako amator smoczych hodowli, nigdy do końca nie mógł docenić piękna koni – ich siła, układ mięśni, gracja były niczym w porównaniu do potęgi, którą niosły ze sobą magiczne gady, choć ładna krzywizna szyi, symetria twarzy przełamana małym detalem... Pozostawały wciąż estetycznym wrażeniem, które można było docenić. Tylko że Lorraine nie była klaczą startującą w pokazach. Nie była też koniem, na którego Anthony mógłby postawić w wyścigu i wygrać. Ale jeżeli tego potrzebujesz, możesz się na mnie oprzeć, chciała mu powiedzieć. W końcu Lorraine była silna, taka kurewsko silna: nie krzywiła się już nawet, gdy poruszała barkiem. Oczy jej błyszczały jak u przejętego dziecka, gdy czekała, aż Anthony ujmie ją pod ramię, umyślnie podstawiając mu to, które pozostawało w pełni sprawne – gdy czekała, aż poprowadzi ją do wnętrza domu, żeby mogła zobaczyć freski pokrywające jego ściany. Bo była tylko głupią dziewczynką, która kochała sztukę, i kwiaty, i muzykę, i która chciała być kochaną tak mocno, jak sama kochała.

– Czy czujesz się już lepiej? Czy ci ludzie... zrobili ci jaką krzywdę? – Przysiadając na oparciu jego krzesła zadała wreszcie pytanie, które przychodząc tutaj, zadałaby jako pierwsze, gdyby tylko nie przestraszył jej powagą w sposobie, w jakim mówił o ich spotkaniu. Spotkanie biznesowe, tak to nazwał: spełniła więc jego oczekiwania wobec właściwego decorum, nie wyrywając się z pytaniami o zdrowie wtedy, gdy wolał roztrząsać wspólne interesy. – Powiedz mi, i nie trzymaj mnie, proszę, dłużej w niepewności, kiedy ja ciebie trzymam w objęciach.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#19
13.06.2025, 13:00  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.07.2025, 09:50 przez Anthony Shafiq.)  
Jedną z najpiękniejszych i najtrudniejszych dzieł kultury, był język. Unikatowy sposób na przekazywanie myśli, doświadczeń, analiz, refleksji, pragnień, marzeń... Unikatowy sposób, by dotykać abstrakcji i absolutu, by obrać w głowie idee, które mogły powstać tylko w otoczeniu i kontekście zbiorowości. Jednostka i grupa. Grupa i jednostka... Efektem tego, było narzędzie, które gwarantowało rozwój.

Było to jednak również narzędzie niezwykle wadliwe.

I choćby Anthony znał przy pomocy magii wszystkie języki świata - a tak się akurat składało, że było to jego udziałem - to magia nie odsłaniała przed nim kontekstów kulturowych tych języków. Do tego musiał zaprząc swój własny intelekt, poświęcić czas a i tak... Zbyt łatwo było gdzieś zagubić się w przenośniach, metaforach, słowach, które dla obu istot mogły nieść zupełnie inny pakiet znaczeń, skojarzeń i emocji.

Anthony cieszył się na zgodę Lorraine nie dlatego, że chciał uczestniczyć w tej wojnie i entuzjastycznie podchodził do konfrontacji z wrogiem. Wręcz przeciwnie, z ulgą i niepohamowaną radością przyjąłby informacje o nagłym i czarodziejskim zakończeniu tego konfliktu, który był mu teraz solą w oku. Solą, której nie był w stanie wypłakać, gdy nikt nie patrzył, solą, która nie pozwalała mu o sobie zapomnieć w momentach w których winien cieszyć się chociażby z tak wybornego towarzystwa jakim była dla niego Lorraine Malfoy.

Nie znał jednak rozterek swojej rozmówczyni, ani też myśli, które jego uśmiech przywołały barwną, gorzką spiralą. Nie wiedział, że musi hamować się przed nim ze swoim entuzjazmem, bądź żałością, bądź wszystkim tym, co nosiła w sercu. Nastrój, napięcie pozostałe między nimi w rozliku słów wypowiedzianych i przemilczanych ustąpiło nieco, lecz brakło mu skali, aby rozpoznać, że nie ustąpiło w sposób absolutny.

Dlatego też zaplótł jej smukłą dłoń o własne ramie, gdy podniósł się i pozwolił na galanteryjną bliskość pary, która w ramach pikniku idzie podziwiać sztukę.
– Ależ oczywiście moja droga, i ja miałem to w planie, obok nieśmiałej prośby wspólnej gry kilku duetów Gabriela Fauré, które ostatnio znalazły się w moim posiadaniu. Ale najpierw obraz, bardzo jestem ciekaw Twojego zdania. – Szli powoli, w akompaniamencie poszumu cyprysów, których utrzymanie tutaj w tak dobrej kondycji wobec wyspiarskiego klimatu było zajęciem dość karkołomnym, ale nie niewykonalnym. – Bardzo jest mi przykro i czuje się winny, że dałem się złapać Tahirze, na tę psotę. Szczególnie, że pan Baldwin zdaje się mieć wrażliwą duszę i nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić jego rzeczywistej reakcji na wieść o tym, że przybył do mnie li tylko po to, aby odmalować ściany. – Przyznał szczerze, nie kryjąc zmartwienia w swoim głosie. – Niemniej, jego zmysł estetyczny, fakt jak sprawdziła się wspólnie dobrana paletę oraz och, ten nieoczekiwany prezent, który mi pozostawił... Bardzo chciałbym jakkolwiek wyrazić swoją wdzięczność, liczyłem na Twoją poradę w tym względzie, skoro w grę nie wchodzi adekwatnie do wysiłku zwiększone wynagrodzenie. Niemniej... zobacz jak pięknie tu się zrobiło. Fakt, że widzisz te ściany tak jak ja je widzę... jest dla mnie czymś zaiste bezcennym. – Uśmiechnął się łagodnie, delikatnie głaszcząc jej dłoń, szczupłe palce jak wstęga rozlewające się na nie tak wątłym już przedramieniu.

– A atak cóż... – westchnął ciężko – był wynikiem nieporozumienia, którego nie jestem w stanie pojąć, choć mam pewne przypuszczenia. Kiedy to jednak się działo, bałem się bardzo, nigdy nie byłem obiektem tak bezpośredniej, fizycznej przemocy. Szczęśliwie młot, który we mnie wymierzono był ledwie atrapą, nie zaś prawdziwym narzędziem no i... w porę przybyła pomoc, ale... Będąc w uprzywilejowanej pozycji łatwo mi było przez ostatnie dwa lata sądzić, że umiejętności skutecznej samoobrony nie są aż tak istotne. Ten incydent, przekonał mnie, że to nie prawda. – Tymczasem wkroczyli do głównej sali klubowej, przestrzeni gdzie goście mogli swobodnie balować, gdy pogoda nie dopisywała. Stylizowane na antyczny Rzym przestrzenie wypełnione były poduchami i szezlongami, niskimi stolikami obecnie pustymi, gdyż Anthony planował posiłek na zewnątrz. Podniesiony magią sufit wspierały klasyczne kolumny i tam, na głównej ścianie widocznej z każdego kąta sali prezentował się dumnie fresk:

[Obrazek: BnS9tRF.jpeg]

W żaden sposób nie był zakryty, wręcz przeciwnie, rozsunięto znajdujące się pod nim meble, zasłony, które początkowo przesłaniały ścianę zostały zdjęte i przeniesione ku rzeźbom zdobiącym salę w zgrabnych wykuszach. Na przeciwko ustawiono kamienną ławę, na której można było przysiąść, aby kontemplować ten wyraz artystycznej niezgody na zastany stan rzeczy. Koło ławki dodatkowo pozostawiona była lazurowa shisha, w pomieszczeniu zaś unosił się łagodny zapach tytoniu sugerujący, że miejsce to mogło być częściej odwiedzane bez względu na to, czy w rezydencji pojawiają się goście, czy też nie. Anthony zatrzymał się przy ławce i jeśli Lorraine chciała przysiąść na niej, był gotów szarmancko wesprzeć ją w tym zamierzeniu. Samemu jednak wolał stać. Odwrócił wzrok ku szarej Wenus.

– Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem wraz z unoszącym się wkoło zapachem krwi, wzbudziła we mnie niepokój, ale moje życie było wtedy bardzo... stateczne. Teraz zaś, za każdym razem gdy odwiedzam jej pokój, czuję spokój którego brakuje mi poza nim – przyznał cicho, zupełnie jakby nie chciał przeszkadzać świeżo narodzonej bogini.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#20
19.06.2025, 12:48  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:14 przez Lorraine Malfoy.)  
– Przed paroma dniami niefortunnie upadłam – przyznała niechętnie Lorraine, słysząc propozycję przyjaciela. – Nic mi się nie stało, tylko stłukłam nieco lewy bark. Nie dokucza mi już ból, ale nie chcę przeciążać ramienia. Ty mi dzisiaj zagraj. – Uśmiechnęła się lekko. Wsparła się na ramieniu Anthony'ego, nie wypuszczając choćby na chwilę jego dłoni ze swojej. Gdy już je ze sobą splotła, była jak spragnione czułości dziecko, które domaga się uwagi. Jak Frida, która kazała na siebie patrzeć, gdy kompletowała rozsypane kostki zwierząt, układając szkielety z kolekcji Alhazreda jak puzelki. Oczywiście, kompletnie nie miała pojęcia, jak szkielet salamandry ognistej zdołał opuścić wnętrze szklanej gablotki, w której był do tej pory zamkniętym. Może salamandrze było smutno samej, mówiły wielkie, zielone oczy małej ghoulki. Fridzie też czasem było smutno samej, zwłaszcza w nocy, gdy wszyscy spali. Nawet dom skrzypiał sennie, gdy wspinała się na paluszkach na górę schodów, żeby poszukać kogoś, do kogo mogłaby się przytulić, żeby przeczekać noc. Frida była czasem tak podobna do Lorraine. A może to Lorraine była podobna do Fridy? Tylko że w przeciwieństwie do Fridy, Lorraine potrafiła kłamać. Potrafiła też naprawić stłuczoną przypadkiem gablotkę zaklęciem, aby nikt nie zobaczył na podłodze odłamków szkła.

– Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że czujesz się lepiej... Ale czy próbujesz sugerować, że ta niczym nieumotywowana napaść była dziełem pomyłki? Przypadku? – Lorraine nie wierzyła w przypadki. – Powinieneś przyjrzeć się bliżej motywacjom tych, którzy zapewniają ci ochronę z przydziału Ministerstwa Magii – stwierdziła sucho. – Rażąca niekompetencja maskowana bywa porywami bohaterstwa, które rozczuliłyby serca tkliwsze od twojego. Rozczulały moje za czasów młodości, kiedy wierzyłam jeszcze w baśnie, w których szlachetni rycerze wyratowywali z opresji potrzebujących ratunku. – Usta zadrgały jej, jak gdyby z trudem tłumiła irytację. Nie zapomniała przecież, że Anthony przedłożył spotkanie z Atreusem ponad spotkanie z nią, chociaż prosiła tak żarliwie, aby się spotkali. Czyżby nowy ochroniarz?, pomyślała drwiąco. Wybrał jeszcze gorszego od Longbottoma, tego niekompetentnego kołka, który na wieczorku hazardowym perorował o słabości zabezpieczeń teatru Selwynów, tylko po to, aby nazajutrz samemu narazić na atak najwyższych rangą urzędników państwowych. I Raphaelę. – Mieniłeś się niedawno królem Arturem. Nie powinieneś więc okazywać przychylności Don Kichotom. – Na twarzy Lorraine malowała się powaga. — Okazuj ją tym, którzy położyliby za ciebie życie. – Nie bądź więc jak dumny władca, który trzyma urazę wobec przyjaciół, ulegając pochlebcom.

Ojciec napisał jej kiedyś bajkę o przeklętym przez żywioł rycerzu, który został bohaterem, bo uratował z wojennej pożogi swego króla. Przekonywał, że zobaczył jego przyszłość w płomieniach. Ogień jest mi przyjacielem, powtarzał, nie wrogiem. Pogrążone w wojnie królestwo, niegdyś przeklinające jego imię, padało teraz na kolana przez człowiekiem, który potrafił przewidzieć, czyje pola podpali najeźdźca. Czyje włości staną w płomieniach, a czyje wioski przetrwają. Z najbardziej pogardzanego, stał się najbardziej kochanym. Ale tak jak rycerz potrafił czytać z płomieniach, tak księżniczka, córka króla, potrafiła czytać z ludzkich serc. Gdy król oddał jej rękę rycerzowi, wystarczyło więc jedno spojrzenie, jedno uderzenie serca, aby prawda wyszła na jaw. Księżniczka pobladła. Rycerz nigdy nie był rycerzem. Serce, które biło w jego piersi, nie należało do człowieka. Należało do smoka. Smoka, który cały ten czas wykrwawiał królestwo, tylko po to, aby nieść mu pomoc pod postacią rycerza, tam, gdzie wcześniej sam przynosił ogień, ziejąc swą potworną paszczą. Ale bajka kiedyś musiała się skończyć, a przecież musiała skończyć się szczęśliwie, bo inaczej nie byłaby bajką. I chociaż nie było wesela, była uczta weselna. Bo król zabił smoka. Wyciął wciąż jeszcze bijące serce z jego piersi. A księżniczka zjadła smocze serce, aby zapewnić królestwu pomyślność. I żyli długo i szczęśliwie, uśmiechnął się sennie ojciec.

Nie zdziwiłaby się, gdyby Erik Longbottom był takim fałszywym rycerzykiem, przydzielonym Anthony'emu tylko ze względu na wpływy jego rodziny, w której od lat Godryk Longbottom pociągał za sznurki. Że naraził go na niebezpieczeństwo tylko po to, żeby potem zbierać laury, gdy naprawiał swoją nieudolność.
Chociaż on nie mógłby być smokiem, pomyślała pogardliwie Lorraine, wspominając treść dyskusji, jaką przeprowadziła z Erikiem na wieczorku u pani Delacour. Ogień nie zabijał smoków, a Longbottom spłonął przecież w ogniu jej spojrzenia, ledwie Malfoy zwróciła na niego oczy, ofiara całopalna, która nie przyniosła jej żadnej satysfakcji. Nie był nawet jaszczurką. Był niczym więcej jak kupą kości noszących nikłe podobieństwo do gadzich przodków, szczątkami wielkości, które Anthony skrzętnie krył w piwnicach swej posiadłości, aby móc podziwiać je w samotności, niby szalony kolekcjoner.

Zdusiła w sobie westchnienie, oparłszy delikatnie głowę o ramię Anthony'ego, gdy podążyli w stronę domu. Przecież się z nim nie spierała. Nie chciała się z nim spierać. Chciała tylko, żeby jej wysłuchał, chciała, żeby ją pocieszył, żeby powiedział, że rozumie. "Być może poprosiłam o zbyt wiele", pomyślała. Nie czuła bowiem, aby Anthony odniósł się do któregokolwiek z jej problemów. Traktował to jak dyskusję światopoglądową, jak debatę na stołek ministra. Zagłosuj na mnie, a zmienimy świat! Przyszły pan minister zyskał jej poparcie, piął się do góry w sondażach, zapewniając, że wszystko zmieni się na lepsze, ale tylko z jej pomocą, bo jej pomoc jest przecież nieodzowna! A Lorraine... Lorraine wciąż tkwiła w tym samym miejscu. Jak zawsze została ze swoimi problemami sama. Zmieniała się sceneria, zmieniała się scenografia i ręka zapleciona u jej ramienia, ale nie sytuacja. Znowu szła przez piękny ogród, tym razem nie z Eden, lecz z Anthonym u boku, i znów czuła się tak, jak gdyby odprowadzały ją nieprzychylne spojrzenia. "Prosiłam tylko, abyś ochronił mnie przed ich kpiącymi uśmiechami", szeptała. Szum cyprysów niczym nie różnił się jednak od szeptu sióstr Parkinson. "Noszę brzemię ich szeptów z dumą, ale…" Krew, sącząca się z przebitego przez paznokcie wnętrza dłoni, niczym nie różniła się od smaku krwi na podniebieniu, kiedy przygryzała język.

Niczym nie różniła się od krwi, która pokrywała ściany rezydencji Anthony'ego.

Lorraine zacisnęła zęby na policzku. Mocno. Mocniej. Aż poczuła na języku posmak krwi. "Przyklasnąć ci?", gorzkie słowa, jakie padły z ust przyjaciela, odbijały się teraz echem w głowie Lorraine. "Iść za tobą? A może pokłonić się wobec ciebie w pas?" Jej oczy, które przy kimkolwiek innym rozbłysłyby okrutnie, teraz wyraźnie przygasły. Anthony może i nie wiedział, jaki żal kryje w sobie Lorraine, nie wiedział, że musi gryźć się przy nim w język, ale kiedyś, och – kiedyś wszystkiego się dowie. Kiedyś wszystko zrozumie.
Kiedyś, kiedy sam będzie musiał to zrobić. Przygryźć język, schować urazę, którą wiecznie nosił w butonierce, porzucić dumę, w którą przystrajał się niby w najprzedniejszą szatę wyjściową.
Jeżeli nie był gotowy na to poświęcenie dla niej, niechby przynajmniej był gotów na to dla Lorien, której rzeczy – wtopione w scenerię posiadłości w Little Hangleton tak, jak gdyby zawsze tu były – dostrzegła Lorraine, prowadzona przez Anthony'ego ku sali klubowej. Wszyscy powinniśmy poświęcać się dla ludzi, których kochamy, pomyślała Lorraine, czując się przez krótką chwilę wyjątkowo lekką na sercu. Bez oczekiwania na poświęcenie. Bez oczekiwania na wdzięczność, czy wzajemność. Na tym przecież polegała miłość. A Anthony zasługiwał przecież na szczęście, zasługiwał na miłość, choć nie wydawał się ich dostrzegać... A może po prostu nie chciał dostrzec, tak jak nie dostrzegał próśb Lorraine.

Tak jak ona zdecydowała się nie dostrzegać jego prób pojednania, choć była wdzięczna że próbował pokryć swój wcześniejszy prześmiewczo pogardliwy stosunek do całej tej sprawy pokorą. A jednak, gdy Anthony mówił o Baldwinie, Lorraine milczała. Milczała, jak gdyby samo wspomnienie jego imienia było czymś niewybaczalnym. Gdy wreszcie weszli bowiem do sali klubowej, nie zwróciła nawet uwagi na zapraszający gest Anthony'ego. Z wzrokiem utkwionym we fresku, wyciągnęła rękę ku naściennemu malowidłu, po czym postąpiła krok do przodu. I kolejny. I kolejny. Nie wiedzieć kiedy, znalazła się tuż przy ścianie. Nie wiedzieć kiedy, jej palce gładziły powierzchnię pochlapaną tynkiem – i farbą, pomyślała, gdy wodziła powoli wzdłuż konturów fresku – i krwią. Było coś sensualnego w jej gestach, w sposobie, w jakim przylgnęła do zimnej ściany, ocierając się o nią jak stęskniony pieszczot kot. Gdzie jesteś?, zdawała się szeptać rozpaczliwie, chociaż z jej drżących ust nie padło choćby słowo, gdy sunęła dłońmi wzdłuż smug tynku, szukając Baldwina pośród chropawych impastów pozostawionych przez jego palce. Żadne westchnienie nie uleciało spomiędzy rozchylonych lekko warg. Oddychała ciężko, coraz ciężej, a jej pierś unosiła się gwałtownie, jak gdyby Lorraine nie wiedziała, czy śmiać się, czy szlochać. Pozostawała jej jedynie niema skarga. Gdzie jesteś? Nie uroniła jego imienia, bo wiedziała, że będzie wtedy musiała uronić łzy. Dlaczego jej to zrobił? Jak mógł jej to zrobić?

Bluźnierstwo. Bluźniercza bogini na bluźnierczym ołtarzu. Dla ciebie wszystko jest bluźnierstwem, czyż nie, Baldwinie? W bogini nie było nic z Lorraine. To jej twarz zawsze dawał przedstawieniom bogini, jej oczy – jej wspomnienia próbował zaklinać w swych płótnach, jak wezwania litanii wznoszone w jej intencji, zawsze w jej intencji. Dlaczego, pytała, tak samo dramatycznie, jak i on pytał w listach, dlaczego mi to zrobiłeś? Czym ci zawiniłam? Odpowiadało jej milczenie, a milczenie było przecież najbardziej bluźnierczym z aktów, na jakie mogli sobie pozwolić. W bogini nie było nic z Lorraine, ale w bogini nie było też nic z Baldwina. Anthony nigdy nie widział jego prac, ale Lorraine widziała wszystkie, niemal wszystkie. Widok kubistycznej kompozycji, modernistycznej kpiny wobec malarstwa klasycznego, które Baldwin kochał przecież najbardziej, kłuł ją w serce. To nie był jego styl. To nie był Baldwin.

Przesunęła paznokciami po ścianie, jak gdyby chciała zdrapać z niej farbę zmieszaną z krwią, która była jej tak droga, warstwa po warstwie, zgrzytnęła zębami. Warstwa po warstwie, dopóki nie zdarłaby wszystkiego z tej ściany, łamiąc przy tym paznokcie. Dopóki nie odsłoniłaby zaklętego w dziele Baldwina. Pierwociny jego duszy, którą rozmazał na ścianie tak, jak gdyby była niczym więcej jak zgniecionym pięścią karaluchem. Potem pomazałaby fresk fałszywej bogini swymi pokrwawionymi palcami, gubiąc połamane paznokcie. A potem usiadłaby do fortepianu, żeby pozostawić te same krwawe ślady na jego klawiszach. Wykrwawiłaby się na partyturę Fauré'a. W imię czego? 

W jego obrazach zawsze znajdowała to, czego tak rozpaczliwie szukała. To, za czym goniła całe życie, nie wahając się przy tym sięgać po zakazaną magię. Gdzie jesteś, chciała zapłakać, bo chociaż patrzyła na obraz Baldwina, nie znajdowała w nim siebie. A co gorsza, nie znajdowała w nim jego. Gdzie jesteś, powtarzała, przyciskając czoło do chłodnej ściany. Przeszukując za pomocą legilimencji umysły innych ludzi, pozostawała przecież najbardziej zaabsorowana tym własnym, tym, którego nie rozumiała. Tym, który dla niej miał na zawsze pozostać niezgłębioną tajemnicą. W obrazach Baldwina odnajdowała jednak zrozumienie. Gdy patrzyła na jego obrazy, czuła się tak, jak gdyby patrzyła na własną, obnażoną duszę, której nagość nie przejmowała jej jednak wstydem.

Nie było w niej zawahania, gdy przytuliła się policzkiem do chropowatej powierzchni ściany, przymykając oczy, w których widać było dzikość. Cała w tej chwili była dzika, dzika i przepyszna, jak gdyby na widok dzieła Baldwina pozbyła się wszelkich zahamowań. Uderzyć głową w ścianę. Rozciąć skórę na czole, a może roztrzaskać czaszkę, aby popłynęła gorąca krew. Uderz, pomyślała nieprzytomnie, no dalej, uderz. Oderwała na chwilę czoło od ściany, jak gdyby próbowała ocenić, jaka odległość byłaby wystarczająca, jak mocno powinna wyrżnąć w ceglany mur, aby rozbić głowę. Widać było jej wahanie. Bo Lorraine chciała cierpieć i chciała krwawić. Chciała, aby jej krew mogła zmieszać się z krwią Baldwina.

Zamiast tego powoli oparła się czołem o ścianę. Czoło było gorące, a ściana była chłodna. Powinno być na odwrót, pomyślała zdziwiona Lorraine, przywołana do rzeczywistości przez słowa Anthony'ego. Nie zdawała sobie sprawy, na jak długo zapadła między nimi cisza. Nie dbała o to.

– Gdybyś widział te ściany tak, jak ja je widzę – wyszeptała, na chwilę odwracając ku niemu twarz – było coś upiornego w tej twarzy, w pustych oczach, tak bezbrzeżnie smutnych, a może tak bezbrzeżnie obojętnych – było coś upiornego w tym szepcie, w tym głosie, tak obcym, tak odległym. – Nie czułbyś spokoju.

W tym fresku było bowiem wszystko, co stłumiła w sobie Lorraine w trakcie tej rozmowy z Anthonym.

Powiedziała mu wcześniej, że ma tylko jeden warunek. Jedną prośbę, po której spełnieniu, mogłaby za nim podążyć. Jedno życzenie. Wiedziała, że mogłaby w tej chwili pozwolić sobie na wszystko. Wpuść mnie, mogłaby wyszeptać, wspinając się na palce, aby ucałować go w czoło – a prędzej w czubek nosa – proszę. Mogłaby poprosić, żeby nakręcił pozytywkę, i wysłuchał płynących z niej melodii. Aby pokazał jej wspomnienie, które znaczyło dla niego najwięcej, wypowiedział jej imię w języku, którego nikt inny wcześniej nie słyszał. Ale Lorraine nie chciała już widzieć wnętrza umysłu Anthony'ego. Nie chciała zaglądać do jego głowy. Gdyby choć przez chwilę popatrzyła na świat oczami Anthony'ego, gdyby popatrzyła na tę ścianę tak, jak on patrzył... Napełniało to Lorraine smutkiem. Napełniało to Lorraine wstrętem.

Zamknęła oczy.

Rzucam na przewagę Ulubieniec tłumów (półwila) korzystając ze statystyki charyzma (4k), żeby pokazać, że Lorraine przestaje tłumić emocje przez fresk stworzony za pomocą przewagi Tworzenie dzieł sztuki i traci totalnie kontrolę nad swoją mocą.
Rzut PO 1d100 - 75
Sukces!

Nie mogła na niego patrzeć. Nie mogła na niego patrzeć. Ani na chwilę nie oderwała policzka od ściany, ani na chwilę nie otworzyła oczu. Skuliła się w sobie, jak gdyby oczekiwała czegoś w rodzaju reprymendy, wybuchu, a może to milczenia bała się najbardziej, gdy stała przy ścianie, jak zapłakana dziewczynka posłana za karę do kąta. "Jestem sama, ale nigdy samotna", zaśmiała się perliście bogini Dziewica, która objawiła jej się na górskiej polanie. Lorraine nie zawsze była sama, ale zawsze była samotna. Wiedziała, jak odnajdywać się w pieleszach socjety, jak wyglądać, jak się zachować, a nawet jak mówić w towarzystwie, ale nie wiedziała, jak przekonać samą siebie, że jest jego częścią. Bo przecież nie była. Nie tak naprawdę. Nie należała nawet do rodzaju ludzkiego. Może po prostu przestała udawać kogoś, kim nie jest. Kim nigdy nie była. Nie jestem kobietą, powtarzała, tylko wilą. Odkąd to zaakceptowała, czuła się w swojej skórze inaczej, jak gdyby wreszcie przywdziała sukienkę, która na nią pasuje, nie zaś zwężaną szatę po kuzynce, wymagającą zbyt wielu poprawek. Wciąż była sobą, ale wreszcie czuła się sobą. Czuła się potężniejsza. Mniej ludzka.
Coraz bardziej oddalała się od ludzi, ciesząc się cichą intymnością oglądania ich umysłów. Inni pozostawiali ją samej sobie, co niegdyś przyjmowała jakby ze smutkiem, a teraz – jakby z ulgą. Gdyby była na ich miejscu, też unikałaby swojego towarzystwa. Też schodziłaby sobie z drogi, niepewna, gdzie podziać oczy. Ale to było dobre, samotność była dobra. Tak łatwo przychodziło jej teraz zachowywać spokój przy Anthonym. Tak łatwo było stłumić uczucia, odepchnąć od siebie urazę. Nie musiała się z nim spierać. Nie musiała nawet być na niego zła. Nie była zła od miesięcy. Tak jest lepiej, powtarzała, wycofując się coraz bardziej, chowając między cieniami spowijającymi Nokturn. Tam nikt nie mógł jej zranić. Tam nikt nie odważył się z niej wyśmiewać. Tam była bezpieczna. Dopiero fresk Baldwina zburzył jej spokój. Stłumione uczucia wypłynęły na powierzchnię, niczym Wenus wyłaniająca się z morskiej piany.

Jak wiele wymagało od niej odzyskanie opanowania. Jak wiele wymagało od niej wyprostowanie pleców.


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (12731), Anthony Shafiq (8801)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa