Londyn po pożarach nie był już tym samym miastem. Jesień przyszła bez ostrzeżenia. Bardzo wcześnie, wyjątkowo niespodziewanie. Dla wielu nie jako ulga od wyjątkowo ciepłego lata, ale jako podkreślenie szarości tego, co zostało spalone, okopcone i utracone.
Być może wiele związku z tym miało niebo nad ich głowami. Pełne ciężkich, nienaturalnie stalowych chmur. Oraz fakt, że znaczna część liści z drzew w stolicy spadła nie w wyniku naturalnego biegu koła roku, lecz pożarów, które spaliły ich korony.
Tak czy inaczej, prawie połowa września powitała go nie z szelestem liści, ale z ciężarem deszczu, który spadał nieprzerwanie od świtu. Liście, które powinny szeleścić pod butami, były rozmokłe, przyklejone do bruku, śliskie i rozczłapane, co w tym ostatnim przypadku było nawet całkiem dobrym znakiem powrotu życia do miasta.
Mimo deszczu i stosunkowo wczesnej pory, ulice nie były puste. Ludzie przemierzali chodniki, spiesząc do pracy dokładnie tak jak przed tym wszystkim, co się stało. Może trochę ciszej, bardziej melancholijnie, ale ku uldze Greengrassa, Londyn nie był wypełniony duchami. Nawet w tak ciężkich czasach, społeczność potrafiła pozbierać się w zaledwie kilka dni i ruszyć dalej.
Przeszklone witryny sklepów może nie świeciły już tak wyraźnie jak dawniej. Pokrywały je cienkie warstwy sadzy, której nie sposób było dokładnie wyczyścić. Być może powietrzu unosił się ciężki zapach, nie tylko dymu, ale czegoś jeszcze, czegoś bardziej niematerialnego, subtelnego. Woń zmęczenia, która wsiąkała w bruk i szyldy, wisiała pod parasolami i zastygała na twarzach przechodniów. Jednak życie toczyło się dalej.
Kałuże pełne mokrych liści odbijały jednolicie szare niebo, bez jednego rozbłysku światła, bez jakiejkolwiek przerwy w chmurach. Jesień rozgościła się na dobre, nie pytając o pozwolenie. Zimna mżawka zawisła w powietrzu, deszcz wsiąkał w materiał płaszczy a brudna wilgoć czaiła się w każdej szczelinie muru, w każdej szparze między framugami drzwi i okien.
A jednak wbrew temu wszystkiemu, Roise miał dobry dzień. Naprawdę dobry. Był w wyśmienitym nastroju, który dodatkowo poprawił się szczególnie na widok rozłożonego znaku reklamowego dokładnie tego sklepu, jakiego potrzebował, żeby załatwić swoje sprawy. Nie mogło być lepiej. No, może mogło, ale zdecydowanie nie zamierzał narzekać.
Wszedł w wąską uliczkę i przyspieszył kroku. Wiedział, po co tu przyszedł. Lista rzeczy do kupienia, jaką zanotował w swojej głowie, była krótka, ale konkretna. Nie miał ochoty spędzać w środku więcej czasu niż to było absolutnie konieczne, szczególnie że sklepy w tej części magicznego Londynu były otwarte tylko przez kilka godzin dziennie.
Część dostaw nie dotarła. Część spłonęła w ogniu. Asortyment z pewnością miał być ograniczony a on potrzebował odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Nie zamierzał ryzykować, że przez zbyt długi pobyt w jednym sklepie straci możliwość zakupu tego, czego potrzebował z drugiego. Wtedy bowiem nadal miałby całkiem spory wachlarz opcji (w końcu miało się te znajomości), ale to wymagałoby znacznie więcej czasu.
Ten zaś wolał spożytkować w inny sposób. Tym bardziej, że miał wyłącznie kilkanaście godzin do dyspozycji, z czego większość powinien spędzić w Exmoor. Wiedział, dokąd pójdzie. Wiedział, co powie. Wiedział, czego się spodziewa. A może i nie wiedział, ale to właśnie sprawiało, że chciało mu się przyspieszyć kroku.
Klamka była chłodna i lekko śliska od wilgoci, gdy energicznie ją nacisnął, otwierając drzwi z impetem, jakby zależało mu, żeby nie stracić ani sekundy więcej. Bo rzeczywiście tak było. Nie zwracał przez to uwagi na zbyt wiele z tego, co działo się dookoła niego.
A jednak, gdy kątem oka zauważył drugą postać znajdującą się nieco dalej od wejścia do sklepu, ale w zasięgu dwóch czy trzech kroków, odsunął się odrobinę na bok.
Kobieta. Nie przyglądał się jej twarzy, ale odruchowo przytrzymał drzwi przed nią. Milcząco. Bez szarmanckiego gestu i bez kulturalnego uśmiechu, nawet jeśli miał przy tym względnie pogodny wyraz twarzy. No, przynajmniej szczęśliwszy niż większość mijanych Londyńczyków. Nie emanował dobrym humorem, nie dało się mieć wrażenia, że sytuacja w mieście go bawi, ale zdecydowanie miał dobry dzień.
Oczywiście, mógł wyjść z założenia, że wyjątkowo mu się spieszy i nie czekać, ewentualnie wyłącznie popychając drzwi ręką w ramach odruchu, żeby nie zamknęły się za nim. W końcu nie trzeba znać człowieka, aby nie zatrzaskiwać mu drzwi przed nosem. Jednak nie tak go wychowano. Wszedł drugi, od razu kierując swoje kroki w określoną stronę. W tym wypadku zbieżną z tą przepuszczonej przez niego elegantki.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down