W tym, że Brenna Longbottom siedziała nocą na dachu, nie było absolutnie nic dziwnego - robiła takie rzeczy regularnie, odkąd mając kilka lat odkryła, jak wyleźć na dach rodzinnej posiadłości. Zapewne zupełnie inaczej sprawa miała się jednak z Victorią Lestrange, która umiała być damą i miała lęk wysokości.
Na szczęście dla Victorii, domek, na dach którego trafiły, był zaledwie parterowy, znajdowały się więc góra trzy metry nad ziemią, a Brenna na wszelki wypadek upewniała się, że Victoria na pewno chce iść na górę.
Problem w tym, że alternatywnymi kryjówkami w okolicy były drzewo (na którym wylądował nieszczęsny Brygadzista Apollo, i to za sprawą teleportacji, bo sam w życiu by tam nie wlazł) i wczołganie się w chaszcze pod płotem (co zrobił młody Brygadzista Michael Sadwick, z bardzo nieszczęśliwą miną). Nie mogli wejść do samego domu, zabezpieczonego zaklęciem. Istniało ryzyko, że jeśli je rozproszą, człowiek, na którego czekali, po prostu się nie pojawi.
- Jeśli dranie to sobie wymyślili, przysięgam, że... właściwie nie jestem pewna, co im zrobię. Może zacznę im puszczać mugolską muzykę albo usiądę w ich celi i na ich oczach będę jadła najlepsze ciastka Nory, a im nie dam ani okruszka? Że też nie wolno nam stosować przemocy wobec aresztowanych - mruknęła bardzo cicho Brenna, moszcząc się na płaskim dachu. Ułożyła się na nim na brzuchu, tak że wystawał znad niego tylko czubek głowy - bo zerkała na pobliską ścieżkę. Ciemności i zaklęcie kameleona, jakim obłożyła z transmutacji i siebie, i Victorię, na jakiś czas trochę zmieniając im kolory, sprawiały, że stały się niemal niewidoczne. Nie miała na sobie munduru i bez tego: wybrała ubranie w odcieniach ciemnej szarości, by łatwiej było się zamaskować za pomocą odrobiny magii. Zerknęła na zegarek, chociaż w mroku ledwo mogła dostrzec cyfry.
Do umówionego spotkania zostało dziesięć minut.
Dlaczego w ogóle znalazły się w środku nocy na dachu...?
Tym razem, wyjątkowo, nie był to pomysł Brenny.
Kłusownicy, schwytani w Zakazanym Lesie, zaczęli sypać dość szybko. I jak się okazało, jednorożca usiłowali złapać na zamówienie. Opisy domniemanego kupca (zawierające słowa takie jak „pachniał popiołami” i „bo w sumie to nie obchodziło go, w jakim będą stanie, byleby były żywe i nie straciły za dużo krwi”), stanowiły całkiem niezły pretekst, by spytać Victorię, czy nie ma ochoty przyłączyć się do komitetu powitalnego dla kupującego. W końcu to aż na kilometr cuchnęło jakimś czarnomagicznym rytuałem z krwią jednorożca. Miejscem spotkania, w którym odbiorą zapłatę i z którego zabiorą mężczyznę do lasu, miał zaś być opuszczony, ale zadziwiająco dobrze zabezpieczony dom, położony zaledwie kawałek od Hogsmeade. Dom, dodajmy, leżący na wzgórzu, w takim miejscu, że ciężko było się tutaj ukryć, by nie zostać zauważonym. Pan kupiec był widać bardzo przewidujący…