4 maja 1972
Ameryka
Diana Mulciber i Loretta Lestrange
Morska bryza oszroniła jej policzki kropelkami wilgoci, układające się w siateczkę – zupełnie jak jej piegi; dawno nie była nad morzem, więc widok fal rozbijających się gwałtownie o brzeg wprawił ją w stan niepoprawnego zafascynowania. Wielkie okulary przeciwsłoneczne spoczywały na jej nosie, bo choć pogoda była majowa, a wiatr dął nieprzejednanie, ujście wiosny nie skąpiło języków słońca, ślizgających się po jej odzianej w skąpą, muślinową sukienkę sylwetce. Włosy skryte pod letnim szalikiem, zarzuconym za jedno ramię, posiadły jedynie wymykające się pod dotykiem bryzy, niewinne, czarne kosmyki, tańczące wokół bladej skóry patrycjuszki. Uśmiech wykrzywił jej wargi urokliwie, unosząc kąciki ust niechybnie ku górze; wygląd kobiety z wyższych sfer trzymał się jej uparcie, nie wyzwalając ze swych zdradliwych szponów – potrafiła wszak być równie urokliwa, co upiorna.
Odkleiła spojrzenie od spienionej wody uderzającej o brzeg natarczywie, przypominającej tę, z której odmętów wyłoniła się sama Wenus, aby przenieść je na Dianę, stojącą u jej boku. Przez zaklęte momenty, nie odzywała się wcale, odchylając głowę ku niebu, po którym szybowały chmury przypominające porwaną watę cukrową, otulając miękko promieniami słońca – dokładnie tymi, które z wszystkiego gotowe były stworzyć blichtr przepychu.
Chwyciła Dianę za dłoń – zupełnie niepoprawnie; jakby uściskiem chciała dodać zarówno jej, jak i sobie otuchy. Wybywały wszak na drugą stronę oceanu, do dalekiej Ameryki, która nawet w snach nie nawiedzała Loretty swym ogromem. Nie wiedziała, czego spodziewać się po arkanach ziemi nowej, po bilbordach i neonach, po frywolności i pruderii zarazem. Najważniejsze jednak było odnalezienie jego. Pąs złości mimowolnie odcisnął się pocałunkiem na jej policzkach, barwiąc je różaną barwą – musiał tego pożałować, absolutnie musiał.
Diana zechciała jej towarzyszyć w tym upiornym i ryzykownym planie. Odnalezienie adresu zamieszkania Yaxley’a nie należało do wybitnie trudnych – znała dżentelmenów, wśród których się obracał, będąc jeszcze na angielskim bruku, a ich język rozwiązywał się tak łatwo, jak wybrzmienie klątwy cruciatusa. Usunięcie im pamięci po pozyskanej informacji było formalnością: Loretta potrafiła być niezawoalowanie przerażająca, a władza nad meandrami umysłu była niewątpliwie jej dziedziną. Posiadając adres zapisany na eleganckim papierze, wsunęła go do kieszeni; na wszelki wypadek, nauczyła się go na pamięć.
Gdy weszły na pokład statku, poczuła nieprzyjemne chybotanie fal, choć był on niewątpliwie wielki. Czekały je długie dni podróży – załatwiły jednak wszystkie formalności, dokumenty i magiczne wizy – nadszedł więc czas realizacji planu Loretty, podsycanego przez diaboliczną potrzebę zemsty. Serce zabiło jej mocniej, jakby chciało wyrwać się z piersi, gdy przenosiła wzrok na Dianę.
– Jesteś kochana – stwierdziła miękko, opierając się o barierkę statku. – Ale jednocześnie szurnięta. Ale to nas łączy. Bo kto poza nami faktycznie by się tego podjął? – zabrzmiała retoryką.
Aż na kanwę umysłu spłynęło wspomnienie pamiętnej nocy w barze, w której wypiły o wiele za dużo, niż powinny; to wtedy Loretta uzewnętrzniła się do reszty, a plan brutalnego ukarania byłego narzeczonego wykwitł między nimi bezsłownie.