15.04.2024, 16:30 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.09.2025, 12:04 przez Król Likaon.)
adnotacja moderatora
Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Badacz Tajemnic
30.07.1972
Dolina Godryka, Lecznica Dusz
Dolina Godryka, Lecznica Dusz
Było dobrze.
Starała się.
Brała leki.
Chodziła na sesje.
Ołówek nie orał już jej skóry.
Nie widziała Czerni, nawet jeśli czasem za nią tęskniła.
Miała gości, miewała gości, dużo gości, czasem za dużo, a czasem w sam raz, zawsze było jej smutno gdy nie przychodził gość, którego chciała widzieć, ale nie pokazywała tego za bardzo, bo bardzo zależało jej na tym, żeby się stąd wydostać. Musiała pokazać że są Efekty.
Więc kłamała.
Było dobrze.
Zabrali ją z izolatki i umieścili w pokoju z jakąś wariatką, ale nie rozmawiała z nią. A gdyby nie podsłuchane nocne szepty, w które wplecione zostały słowa powiewające jak czerwone proporcje powiewające na wojennym polu, pewnie w ogóle nie pamiętałaby o jej istnieniu.
Zakon... Klątwa... Śmierć... Popiół...
Może jej się wydawało, może znów jakiś koszmar przylepił się, a wpatrzone w pustkę oczy widziały i słyszały coś, co nie miało miejsca. Leki pomagały, ale nie aż tak jakby życzyli sobie tego inni. Kłamała więc, że koszmary się skończyły, że cudze dłonie nie oblepiają jej twarzy, że nie spada, nie traci tchu, że jej ręka pozostaje jej ręką, gdy leci krew świdrującego żylastą tkankę ścięgien ołówka.
Nie powiedziała im, ale powiedziała jemu. Kto wie, może wariatka była wieszczką, Millie trudno było to ocenić, sama pozbawiona została tego daru, matka zaszyła jej widzenie trupów, a zapomniała uzbroić w widzenie przyszłości. Niefart. Czasem leżąc na szpitalnym łóżku i gapiąc się w sufit Mildred myślała o tym, że skoro wszystkie najlepsze geny zgarnął Alastor, to nic dziwnego, że ona była taka nieudana. Niska, pokrzywiona, zdziczała, niedorobiona. Jej lekarz mówił, że nie powinna tak myśleć, ale co on się znał na tym. W końcu nie był zbyt blisko z jej bratem.
Ten dzień miał być dobrym dniem, bo Alik miał zajrzeć i sprawdzić wariatkę. Nie było jej obecnie w pokoju, łóżko pozostawało puste, zaścielone po porannym obchodzie, a Miles siedziała na swoim i zabijała czas każdym pociągnięciem węgla. Nie zastanawiała się za bardzo nad tym co rysuje, jeden dwa jeden dwa, kolejne pociągnięcia zjeżdżały zamaszyście w dół, twarze, szare twarze znów chciały na nią popatrzeć, znów rozmyślały dlaczego nie ma jej wśród nich. Trzy cztery trzy cztery ręka brudna od węgla opadła na białą pościel, smugi rozciągały się a rzędy kartki kończyły zbyt szybko. Pięć sześć pięć sześć, kartka była miękka a potem znowu twarda, dobra, biała, dziewczyna nie patrzyła na odciski swoich drobnych dłoni, bandaż na śródręczu dawno już poszarzał od roztartej szarości. Siedem osiem siedem osiem...
Gdy wszedł do przydzielonej sali, ściana nad łóżkiem po lewej, nad jej łóżkiem była sukcesywnie zamalowywana tak, jak starczyło jej długości ramienia. Tłum głów i podłużnych linii, płaczących ciał pozbawionych kształtu ciągnął się milczącym szpalerem, a Milles ubrana w bordową piżamę w miotły i quidditchowskie bramki nie zauważyła, że nie jest już sama...