Viorica & Crow w Dziurawym Kotle
31 lipca 1972 roku
31 lipca 1972 roku
To był bardzo ciepły, sierpniowy dzień. A raczej jego koniec, bo kiedy po Pokątnej poniósł się dźwięk deskorolki, słońce chyliło się już ku zachodowi. Możliwe, że Zamfir wzięła to za jakiś żart, bo wynurzony po latach głuchej ciszy Crow pojawił się tak nagle i niespodziewanie, a jedynym czego chciał było spotkanie w sprawie zepsutego zegarka. Tak po prostu. Po latach, podczas których na Ścieżkach myślano, że Crow zniknął albo zginął, on pojawił się nagle i nonszalancko zaprosił ją na drinka zaledwie dzień po Lammas. I jeszcze się spóźniał. Może nie jakoś bardzo, zaledwie kilka minut (a spędził je na wywaleniu się na piachu i potrzebie wytrzepania spodni z piasku - to nie było proste kiedy kolana miałeś dziurawe jak ser szwajcarski i wszystko wpadało przez nie do środka), ale kiedy ktoś wstawał z martwych, to mogło odrobinę niepokoić...
Ale jeżeli to nie był on, ktokolwiek to zrobił, musiał zastawić naprawdę idealną zasadzkę. I znać go bardzo, ale to bardzo dobrze. Kartka wyrwana z dziennika z zapisaną na niej wiadomością. Nie trzymanie się linii. Pismo tak koślawe, jakby chciało krzyczeć: nie, nie chodziłem do szkoły. Niby nie zrobił żadnych błędów ortograficznych, ale nigdy nie był aż tak tępy żeby żeby je robić - miał po prostu bardzo, ale to bardzo niewyćwiczoną rękę. W Hogwarcie zmuszano dzieci do pisania długich wypracowań piórem, jego ta rewelacja całkowicie ominęła. Samo to, że nauczono go czytać było całkiem miłym gestem ze strony Bellów, zważywszy na to, że nie wszystkie jego siostry potrafiły to robić.
Kiedy się wreszcie zjawił, sunąć do przodu na najpewniej mugolskim środku transportu, wyglądał niby jak on, a jednak... Inaczej. Pozwolił wreszcie odrosnąć wiecznie zmasakrowanym włosom, teraz wyglądającym jak anielska wręcz kępa kruczoczarnych pukli. Opalił się, bo nie siedział już całymi dniami pod ziemią. Przytył. Nie w takim sensie, że był gruby - wręcz przeciwnie, dopiero teraz wyglądał zdrowo, bo kiedy widzieli się ostatnio znajdował się w stanie wychudzenia. Za każdym razem kiedy się schylał, można było podziwiać wszystkie jego kości. Pomyślałby ktoś - pewnie był szczęśliwy, ale ta jedna rzecz - smutne, pełne beznadziei spojrzenie - ono zostało na miejscu.
- Cześć, Vior - powiedział, ledwo zatrzymując się kilka stop przed nią. Hamowanie było na tyle komiczne, że się prawie wyłożył na bruk. Nic mu się jednak nie stało - z gracją (jak zawsze) uniknął ostatecznego upadku i jedynie zatańczył na nierównej drodze. A później jak gdyby nigdy nic wyprostował się, spojrzał na nią i powiedział:
- Dobrze cię widzieć. - Zaraz po tym zbliżył się, żeby objąć ją ramieniem.
Oh darling, it's so sweet
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.