wieczór, 26 czerwca 1972
Robert & Laurent
Dawno nie poświęcał rodzinnemu biznesowi takich ilości czasu, jak to miało miejsce w ostatnich tygodniach. Po powrocie z Francji, po swojej ponad miesięcznej nieobecności, zmuszony był do tego, żeby na nowo nad wszystkim zapanować. Uporządkować sprawy, które w znacznej mierze pozostawione były samym sobie. Tym samym też, zdecydowanie częściej niż wcześniej, bywał w Olibanum. Towarzyszył nienawykłemu do tego pracownikowi przede wszystkim późnym popołudniem oraz wieczorem. Rzadziej natomiast pozwalał sobie na wcześniejsze wizyty, przeznaczając pozostałą część dnia na inne zajęcia. Bo przecież to nie tak, że jego życie kręciło się jedynie wokół tych cholernych świec, kadzideł i suszu.
Koniec miesiąca oznaczał konieczność przeprowadzenia kontroli stanu zaopatrzenia. O ile dostawy były regularne, za każdym razem zawierały te same ilości, tak w maju sprzedaż znacząco spadła. Dostawa odbyła się natomiast taka jak zwykle. Co za tym idzie - następne zamówienie, te składane wraz z końcem czerwca, należało odpowiednio skorygować. Nie było bowiem sensu zamawiać wszystkiego w większych ilościach niż wskazywałoby na to aktualne zapotrzebowanie. Zwłaszcza, że oznaczałoby to wyższe koszta. Wyrzucenie w błoto pieniędzy, które niestety nie rosły na drzewie.
Właśnie z tegoż względu, większość poniedziałku postanowił spędzić na Nokturnie. W sklepie zlokalizowanym w Podziemnych Ścieżkach. Zjawił się tu krótko obiedzie, dając sobie dobrych kilka godzin na zajęcie się tym, co wymagało uwagi. Zaangażował również we wszystko pracownika, który poza bieżącą obsługą, zajmował się również liczeniem. Sprawdzaniem, co i w jakich ilościach znajdywało się na półkach. Dla młodego chłopaka musiał być to więc nieco cięższy dzień niż zazwyczaj. Nie ograniczał się bowiem wyłącznie do dbania o porządek oraz stania za ladą.
Chłopak stał właśnie przed jednym z regałów, z podkładką i kilkoma kartkami papieru w jednej ręce, długopisem w drugiej. Młody. Ciemnowłosy. Ktoś kto bywał na Nokturnie, ewentualnie odwiedzał Olibanum - mógł go rozpoznać. A nawet kojarzyć imię. Wołano na niego Will. Zapewne od William. Oderwał spojrzenie od świec, które właśnie starał się przeliczyć, kiedy do jego uszu dotarł odgłos otwieranych drzwi.
- Dzie... - chciał się przywitać, ale wystarczyło, żeby tylko niebieskie oczy zatrzymały się na obliczu klienta, aby zmienił zdanie. Zdecydował się wypowiedzieć inne słowa. - Pan Mulciber jest na zapleczu. Poinformować? - upewnił się, będąc zaznajomionym z tą garstką klientów, którzy pojawiali się w sklepie względnie regularnie. I zawsze obsługiwani byli przez samego Roberta. Z reguły miało to miejsce pod koniec miesiąca, ewentualnie na jego początku. Termin więc zdawał się pasować.
Nie czekając na odpowiedź jasnowłosego, odłożył na regał podkładkę, kartki, długopis. Praca przecież nie ucieknie, a klientem należało się odpowiednio zająć. Zwłaszcza, kiedy Mulciber był ledwie kilka kroków dalej. I mógł zauważyć, ewentualnie usłyszeć coś, co niekoniecznie miałoby mu się spodobać. A o tym, co mu się nie podobało, potrafił mówić prosto z mostu. I w bawełnę owijać nie zwykł.