Długo się z tym nosił. Bardzo długo. A wiedział już praktycznie w pierwszym tygodniu maja. Wiedział, że ona ucierpiała i wiedział, że jest tutaj. Od początku chciał ją zobaczyć, dowiedzieć się w jakim faktycznie jest stanie. Czarne myśli podpowiadały, żeby się pośpieszył, bo inaczej ostatnim miejscem gdzie będzie dane im się spotkać będzie jej pogrzeb.
Powinien podnieść Zimne dupsko i zjawić się w Dolinie, w Lecznicy. Był jej to winny i nie dlatego, że należał do tych, którzy zafundowali jej to co dostała. Nie z poczucia winy i żalu, który skutecznie zatapiał w alkoholu i eliksirach znieczulających. Tak po prostu po ludzku, z uwagi na to kim kiedyś dla siebie byli, nawet jeśli było to zbyt trudne do opisania czymś innym, niż "to skomplikowane". Powinien przy niej się pojawić i zadbać o nią.
Ale nie potrafił.
Targało nim zbyt wiele sprzeczności. Przez wiele tygodni co rusz miał inną wymówkę dla własnego sumienia. Na początku zasłaniał się kontuzją barku, którą zafundował sobie sam najbardziej pokracznym zaklęciem jakie tylko mógł rzucić. Chyba nigdy nie zmyje tej porażki z własnej ambicji. Potem nie chciał się narażać na niepotrzebne ryzyko, biorąc pod uwagę, że był jedynym Zimnym o którym świat nie powinien się dowiedzieć. A przecież ten temat był na końcówkach języków wszystkich w całym magicznym Londynie. A kiedy już dowiedział o eliksirze imitującym temperaturę ciała, który znacząco ułatwiał mu codzienne funkcjonowanie, bez panicznej obawy o zdemaskowanie, szukał innej wymówki. Potem po prostu wykręcał się, że nie chciał być widziany w jej towarzystwie, żeby nie być posądzony o jakieś powiązania ze stanem Millie. Jakby zwyczajnie nie mógł być jednym z zatroskanych bliskich i odwiedzić Moody. Przecież nie ona jedna ucierpiała w ataku i wielu odwiedzających czuwało nad poszkodowanymi nie tylko w Lecznicy Dusz, ale także u Munga.
Nie chciał się zmierzyć z namacalnymi konsekwencjami swoich działań. Jedynie zdobył się na wysłanie jej bukietu kwiatów. Białych i różowych gerber na znak zwycięstwa i oddania hołdu jej wytrwałości. Bez dedykacji, ani nawet podpisu. To tylko tyle na ile potrafił zdobyć się przez te kilka pierwszych tygodni.
W końcu jednak poukładał swoje sprawy, aż w końcu ta jedna stała się mu się tak ciążącą, że nie zniósłby już ani dnia więcej. Nawet on miał granicę swojej wytrzymałości, choć przesunął ją tak daleko jak nigdy wcześniej. I tak był już tchórzem odwlekając to spotkanie do dzisiaj, nie mógł już zmienić tej myśli o sobie. Jednak wybuchłby od stężenia frustracji, gdyby w końcu nie ujrzałby jej twarzy.
Wszedł do sali w której leżała, a ręce mu drżały ze stresu. Przecież z pewnością spała, więc czego miał się bać. To tylko paranoja w Twojej głowie. Powtarzał sobie do ostatniej chwili.
Pękł jednak kiedy zobaczył ją bladą i nieprzytomną. Nie przejmował się żadną czarownicą i żadnym czarodziejem, który zmarł tamtej nocy, lub został poszkodowany w ten czy inny sposób. Miał głęboko gdzieś tych bezbronnych, kobiety i dzieci, starych i młodych. Nie interesowały go pokiereszowane kapłanki i niedoświadczeni brygadziści.
Ale ta jedna drobna sylwetka, wychudzona jeszcze bardziej, niż zwykle, zburzyła jego chłodną i zdystansowaną postawę.
- Oh niee... - załkał niemalże szeptem, podchodząc bliżej. Obrócił stojące obok łóżka szpitalnego krzesło i przysiadł na nim, tuż obok niej. Chwycił ją za rękę, przykładając do swoich ust, zatroskany nad cudzym losem jak nigdy. - Cholera... Przecież powtarzałem Ci tyle razy... Pierdol ten mundur... W jękliwym tonie ciągnął dalej, czując jak żal i wina opływają go z każdej strony. Czuł się współwinny, gdzie głęboko tam w środku, ale nie mógł tego okazać. Nawet przed samym sobą.