14.10.2024, 14:04 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.10.2024, 14:06 przez Desmond Malfoy.)
Startujemy z: Desmondem, Calanthe, Baldwinem i Severine.
Z pewnym zaskoczeniem zauważył, że wino nie miało dla niego niemal żadnego smaku. W swoim oddechu wciąż czuł gorycz ginu, przysłaniającą subtelne nuty drogiego chardonnay. Może Oleander miał rację, może faktycznie nie powinien już dzisiaj pić. Nękające go dźwięki natrętnej melodii wygrywanej na magicznej harfie i chaotyczny szum rozmów prędko przypomniały mu jednak, że wypalenie kubków smakowych nie ujmowało alkoholowi jego największej zalety - znieczulania. Gdy stanęli już przed upiorną wystawą Baldwina, wypuścił nagle z uścisku dłoń Calanthe, starając się mentalnie odsunąć od całej sytuacji. Wszakże kuzyn zdążył już zobaczyć, jak łatwo było zabrać mu jego siostrę i mógł doświadczyć wystarczająco dużo zazdrości, żeby Desmond poczuł się usatysfakcjonowany.
Przesunąwszy spojrzeniem po ciemnej kotarze tworzącej tło dla tryptyku, zmarszczył nos. Nie miał pojęcia, czym kuzyn musiał spryskać ten ciężki materiał, żeby przez tak długi czas był w stanie emanować na tyle intensywnym zapachem, który przywodził mu na myśl ususzone skrzydła nietoperza z przytłaczającym, dymnym akcentem czarnej magii. Znacznie dodawało to jednak do atmosfery opresywnej nocnej mary, której dezorientująca, niepokojąca natura pozwoliła mu poczuć wyczerpują permanentność obsesji wdziękiem niewiasty, której serce biło dla innego i której oczy odwracały wzrok za każdym razem, gdy spostrzegły zbyt szczery, zbyt wylewny wyraz upokarzająco głębokiej fascynacji.
Doskonale znał te uczucia, chociaż z każdą sekundą coraz gorliwiej szukał w drgających liściach i wijących się gałęziach czegoś, co mogłoby mu pozwolić się zdystansować. Z jednej strony w poczuciu wspólnoty z Baldwinem kryła się pewna masochistyczna przyjemność, jednak z drugiej ciężko było mu znieść obrzydliwość perspektywy tego, że mógłby uznawać się za podobnego do niego w jakkolwiek znaczącym stopniu.
Uśmiechnął się lekko, słysząc słowa ciągnącej się za nimi Severine.
— Oh właśnie. Baldwin. — z oczami wciąż wbitymi w portret Calanthe, zwrócił się do kuzyna. Ton miał zbyt suchy, żeby dało się poznać po nim drwinę. — Czy jest on na sprzedaż.
Wiedział doskonale, że nie był (przecież Baldwin nigdy nie rozstałby się z którymkolwiek portretem swojej jedynej miłości, tak samo jak on sam nie ośmieliłby się spieniężyć żadnej ze swoich wizji Mayi), ale chciał, żeby Baldwin musiał powiedzieć to na głos.
Z pewnym zaskoczeniem zauważył, że wino nie miało dla niego niemal żadnego smaku. W swoim oddechu wciąż czuł gorycz ginu, przysłaniającą subtelne nuty drogiego chardonnay. Może Oleander miał rację, może faktycznie nie powinien już dzisiaj pić. Nękające go dźwięki natrętnej melodii wygrywanej na magicznej harfie i chaotyczny szum rozmów prędko przypomniały mu jednak, że wypalenie kubków smakowych nie ujmowało alkoholowi jego największej zalety - znieczulania. Gdy stanęli już przed upiorną wystawą Baldwina, wypuścił nagle z uścisku dłoń Calanthe, starając się mentalnie odsunąć od całej sytuacji. Wszakże kuzyn zdążył już zobaczyć, jak łatwo było zabrać mu jego siostrę i mógł doświadczyć wystarczająco dużo zazdrości, żeby Desmond poczuł się usatysfakcjonowany.
Przesunąwszy spojrzeniem po ciemnej kotarze tworzącej tło dla tryptyku, zmarszczył nos. Nie miał pojęcia, czym kuzyn musiał spryskać ten ciężki materiał, żeby przez tak długi czas był w stanie emanować na tyle intensywnym zapachem, który przywodził mu na myśl ususzone skrzydła nietoperza z przytłaczającym, dymnym akcentem czarnej magii. Znacznie dodawało to jednak do atmosfery opresywnej nocnej mary, której dezorientująca, niepokojąca natura pozwoliła mu poczuć wyczerpują permanentność obsesji wdziękiem niewiasty, której serce biło dla innego i której oczy odwracały wzrok za każdym razem, gdy spostrzegły zbyt szczery, zbyt wylewny wyraz upokarzająco głębokiej fascynacji.
Doskonale znał te uczucia, chociaż z każdą sekundą coraz gorliwiej szukał w drgających liściach i wijących się gałęziach czegoś, co mogłoby mu pozwolić się zdystansować. Z jednej strony w poczuciu wspólnoty z Baldwinem kryła się pewna masochistyczna przyjemność, jednak z drugiej ciężko było mu znieść obrzydliwość perspektywy tego, że mógłby uznawać się za podobnego do niego w jakkolwiek znaczącym stopniu.
Uśmiechnął się lekko, słysząc słowa ciągnącej się za nimi Severine.
— Oh właśnie. Baldwin. — z oczami wciąż wbitymi w portret Calanthe, zwrócił się do kuzyna. Ton miał zbyt suchy, żeby dało się poznać po nim drwinę. — Czy jest on na sprzedaż.
Wiedział doskonale, że nie był (przecież Baldwin nigdy nie rozstałby się z którymkolwiek portretem swojej jedynej miłości, tak samo jak on sam nie ośmieliłby się spieniężyć żadnej ze swoich wizji Mayi), ale chciał, żeby Baldwin musiał powiedzieć to na głos.