21.10.2024, 15:02 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.10.2024, 15:22 przez Anthony Shafiq.)
—26/07/1972—
Anglia, Little Hangleton
Oleander Crouch & Anthony Shafiq
![[Obrazek: B3BoPwF.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=B3BoPwF.png)
Amongst the flowers I
am alone with my pot of wine
drinking by myself; then lifting
my cup I asked the moon
to drink with me, its reflection
and mine in the wine cup, just
the three of us; then I sigh
for the moon cannot drink,
and my shadow goes emptily along
with me never saying a word;
with no other friends here, I can
but use these two for company;
in the time of happiness, I
too must be happy with all
around me; I sit and sing
and it is as if the moon
accompanies me; then if I
dance, it is my shadow that
dances along with me; while
still not drunk, I am glad
to make the moon and my shadow
into friends, but then when
I have drunk too much, we
all part; yet these are
friends I can always count on
these who have no emotion
whatsoever; I hope that one day
we three will meet again,
deep in the Milky Way.
![[Obrazek: B3BoPwF.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=B3BoPwF.png)
Amongst the flowers I
am alone with my pot of wine
drinking by myself; then lifting
my cup I asked the moon
to drink with me, its reflection
and mine in the wine cup, just
the three of us; then I sigh
for the moon cannot drink,
and my shadow goes emptily along
with me never saying a word;
with no other friends here, I can
but use these two for company;
in the time of happiness, I
too must be happy with all
around me; I sit and sing
and it is as if the moon
accompanies me; then if I
dance, it is my shadow that
dances along with me; while
still not drunk, I am glad
to make the moon and my shadow
into friends, but then when
I have drunk too much, we
all part; yet these are
friends I can always count on
these who have no emotion
whatsoever; I hope that one day
we three will meet again,
deep in the Milky Way.
Pogrążony w melancholii.
Pogrążony we frustracji.
Pogrążony w mroku rozjaśnionym pełną, okrutną tarczą księżyca.
Od sześciu lat, każda taka noc, była dla niego bezsenną.
Od sześciu lat, nie mógł zasnąć wiedząc o cierpieniu, które rozrywa tkanki poddając je nowemu kształtowaniu według woli klątwy. To było cudze cierpienie i nic nie powinno go to obchodzić, gdy drzwi do tego życia zostały zamknięte. Gdy most prowadzący do tej relacji został spalony.
A jednak myślał. Zawsze. Kiedy księżyc w pełnym swoim obliczu wślizgiwał się na ciemny nieboskłon, zawsze kiedy swoim kradzionym słonecznej tarczy blaskiem przykrywał światło gwiazd. Zawsze myślami odpływał ku temu, który nie myślał o nim wcale.
Ten miesiąc, ta pełnia były trudniejsze, przez pryzmat konfrontacji, która miała miejsce ledwie miesiąc temu, ledwie kilka metrów od prowizorycznie ustawionej sceny. Fortepian lśnił czarnym skrzydłem, nie przemoc fizyczna, a ta duchowa miała dzisiaj wgryźć się krwiożerczym atakiem w jego trzewia i rozerwać je, zbrukać, pomalować białe marmury czernią jego istnienia, smołą przelewającą się przez żyły, zupełnie jakby był z innego rodu z innych przestrzeni.
Ale chciał, och jak chciał cierpieć, zasłużył na to. Zasłużył w pełni, rozłożony na wygodnym, przydługim szezlongu, kołysząc winem - płynną melancholią z hiszpańskiej ziemi Rioja. Kiedy był tam ostatnio, w pijackim szale, w nonszalanckiej wędrówce zrozpaczonego serca odnalazł to miejsce i napił się swojej goryczy, wypił cały kielich, butelkę, beczkę, piwniczkę... wypił wszystko, póki nie stracił myśli, nie padł w żałości zapomnienia, upojony aromatem Lḗthē, rzeki w swym błogosławieństwie odbierającej wspomnienia.
Teraz jednak pamiętał. Każde słowo, każdy sztych wymierzony tępą szpadą w brzuch, każdą srebrną szpilkę z rozmysłem wbitą w serce.
Zasłużył.
To była jego wina.
Słowa przetaczały się przez głowę zmęczoną aktywnościami dnia, ćwiczeniami, badaniami, pertrakcjami i bogowie wiedzą cóż jeszcze dałoby się w ten dzień upchnąć. Zmierzch przyniósł konieczność przystanku, przepłukania gardła i milczącego oczekiwania na koncert.
Muzyka mową dźwięków. Zależało mu tylko na jednym utworze, krótkiej kompozycji, w której odczuwał wszystko, sekundy, minuty, godziny, dni stracone bezpowrotnie jak krople deszczu, które dawno wsiąkły w ziemie. Cała reszta repertuaru była mu obojętna. Podobnie jak fakt, że być może młody Crouch spodziewał się większej publiczności niż jeden osamotniony arystokrata, który nawet nie kłopotał się by go powitać, ugościć – zajmowała się tym jasnowłosa Lisa Velaris, jego osobista asystentka, która też nie zamierzała pozostawać na tym... milczącym spotkaniu. Tyle, że poprosiła Oleandra, aby nie podejmował rozmowy, jeśli gospodarz domu sobie tego nie zażyczy.
A wiec ogród posiadłości. Marmurowa scena ze stojącym w mroku nocy fortepianem, od którego czarnego skrzydła odbijała się w pełni tarcza księżyca. A więc artysta. A więc muzyk. Czy słowa rzeczywiście były potrzebne w tym spotkaniu?
Pogrążony we frustracji.
Pogrążony w mroku rozjaśnionym pełną, okrutną tarczą księżyca.
Od sześciu lat, każda taka noc, była dla niego bezsenną.
Od sześciu lat, nie mógł zasnąć wiedząc o cierpieniu, które rozrywa tkanki poddając je nowemu kształtowaniu według woli klątwy. To było cudze cierpienie i nic nie powinno go to obchodzić, gdy drzwi do tego życia zostały zamknięte. Gdy most prowadzący do tej relacji został spalony.
A jednak myślał. Zawsze. Kiedy księżyc w pełnym swoim obliczu wślizgiwał się na ciemny nieboskłon, zawsze kiedy swoim kradzionym słonecznej tarczy blaskiem przykrywał światło gwiazd. Zawsze myślami odpływał ku temu, który nie myślał o nim wcale.
Ten miesiąc, ta pełnia były trudniejsze, przez pryzmat konfrontacji, która miała miejsce ledwie miesiąc temu, ledwie kilka metrów od prowizorycznie ustawionej sceny. Fortepian lśnił czarnym skrzydłem, nie przemoc fizyczna, a ta duchowa miała dzisiaj wgryźć się krwiożerczym atakiem w jego trzewia i rozerwać je, zbrukać, pomalować białe marmury czernią jego istnienia, smołą przelewającą się przez żyły, zupełnie jakby był z innego rodu z innych przestrzeni.
Ale chciał, och jak chciał cierpieć, zasłużył na to. Zasłużył w pełni, rozłożony na wygodnym, przydługim szezlongu, kołysząc winem - płynną melancholią z hiszpańskiej ziemi Rioja. Kiedy był tam ostatnio, w pijackim szale, w nonszalanckiej wędrówce zrozpaczonego serca odnalazł to miejsce i napił się swojej goryczy, wypił cały kielich, butelkę, beczkę, piwniczkę... wypił wszystko, póki nie stracił myśli, nie padł w żałości zapomnienia, upojony aromatem Lḗthē, rzeki w swym błogosławieństwie odbierającej wspomnienia.
Teraz jednak pamiętał. Każde słowo, każdy sztych wymierzony tępą szpadą w brzuch, każdą srebrną szpilkę z rozmysłem wbitą w serce.
Zasłużył.
To była jego wina.
Słowa przetaczały się przez głowę zmęczoną aktywnościami dnia, ćwiczeniami, badaniami, pertrakcjami i bogowie wiedzą cóż jeszcze dałoby się w ten dzień upchnąć. Zmierzch przyniósł konieczność przystanku, przepłukania gardła i milczącego oczekiwania na koncert.
Muzyka mową dźwięków. Zależało mu tylko na jednym utworze, krótkiej kompozycji, w której odczuwał wszystko, sekundy, minuty, godziny, dni stracone bezpowrotnie jak krople deszczu, które dawno wsiąkły w ziemie. Cała reszta repertuaru była mu obojętna. Podobnie jak fakt, że być może młody Crouch spodziewał się większej publiczności niż jeden osamotniony arystokrata, który nawet nie kłopotał się by go powitać, ugościć – zajmowała się tym jasnowłosa Lisa Velaris, jego osobista asystentka, która też nie zamierzała pozostawać na tym... milczącym spotkaniu. Tyle, że poprosiła Oleandra, aby nie podejmował rozmowy, jeśli gospodarz domu sobie tego nie zażyczy.
A wiec ogród posiadłości. Marmurowa scena ze stojącym w mroku nocy fortepianem, od którego czarnego skrzydła odbijała się w pełni tarcza księżyca. A więc artysta. A więc muzyk. Czy słowa rzeczywiście były potrzebne w tym spotkaniu?