Było wczesne popołudnie, kiedy Greengrass znalazł się w Little Hangleton postanawiając resztę drogi pokonać pieszo. Potrzebował pół godziny, żeby odnaleźć to, czego szukał i co było powodem jego wizyty w okolicach miasteczka, z którym w innym wypadku niewiele go oficjalnie łączyło. Nieoficjalnie trochę więcej, ale tego dnia miał zupełnie inny cel niż zazwyczaj.
Kucając w leśnej gęstwinie małego zagajnika tuż przed Lasem Wisielców, niedaleko największych krzewów samotniczki skupił się na uważnym pobieraniu cennego pyłku, niemal całkowicie oddając się pracy i ignorując upływ czasu. Prawdopodobnie mógłby go tu zastać wieczór, bo słońce stopniowo przesuwało się po nieboskłonie, co było niezauważalne z jego pozycji, ale podświadomie wyczuwalne. To była żmudna praca niemalże w pełnym przysiadzie, jednak niemalże od razu zwrócił uwagę na to, że w okolicy pojawiła się druga osoba.
Pół życia spędził wśród natury. Zmiana atmosfery była odczuwalna, ale nie zamierzał się tym przejmować. Był osłonięty. Przynajmniej do czasu, kiedy wysoka, naprawdę wysoka kobieta nie postanowiła wpierdolić się w sam środek największego skupiska krzewów, na które Ambroise ostrzył sobie zęby w następnej kolejności.
- Serdeczne gratulacje - oznajmił ze swojej części gęstowia zieleni bardzo neutralnym tonem głosu.
Raczej komentując bieżącą sytuację z perspektywy obserwatora, który co nieco wiedział, ale nie planował nieproszony dalej mieszać się w całą sprawę. W takich miejscach nie wdawało się w swobodne dyskusje. Większość ludzi zapuszczających się w te rejony miała co najmniej nieciekawe intencje. Nie planował ich testować w przypadku nieznanej mu osoby. Ani tym bardziej ochoczo jej pomagać.
To nie było to, po co sam znalazł się w zagajniku nieopodal Little Hangleton. Miał tu do załatwienia sprawy związane z tymi samymi roślinami, w które nieprzezornie wlazła nieznajoma. Z tym, że Ambroise doskonale zdawał sobie sprawę z efektów ubocznych i był na nie przygotowany.
Zabezpieczył nos i usta szalikiem oplątanym wokół połowy twarzy tak, że widoczne były głównie jego zielone oczy i linia blond włosów - związanych, ale gdzieniegdzie wysuwających się spod kaptura. Na rękach miał skórzane rękawiczki zielarskie, na nogach lekkie, wysokie buty stabilizujące kostkę, ale umożliwiające mu całkiem zwinne manewrowanie po leśnym poszyciu bez niszczenia roślin ciężkimi buciorami. Do tego cienki ciemnozielony płaszcz z kapturem, długie spodnie i golf przylegający do ciała, bo choć nadal mieli połowę lata to w cieniu drzew bywało chłodno.
- Prawdopodobnie zaliczysz zjazd za jakieś... ... dziesięć sekund? - Rzecz jasna to nie działało aż tak szybko jak sugerował, ale nie mógł sobie darować tego komentarza po tym jak pozbawiła go źródła cennego składnika eliksiralnego.
Nie był zły. Był poirytowany, ale nie na tyle, żeby to okazywać.
- No. Tak właściwie to przy tej ekspozycji masz jeszcze ze dwie i pół minuty - w jego głosie dało się wyczuć nieznaczny brak powagi maskowany pewnym chłodem.
Gdzieś tam pod osłoną szalika zadrżały mu nawet kąciki ust. Miała dostać za swoje szybciej niż później i to bez jego udziału. Zazwyczaj patrzył na cudzą nieporadność w jednej z dwóch kategorii: albo jako skrajnie irytujący przejaw głupoty, albo coś całkiem zabawnego przez okoliczności, w jakich się wydarzyło.
Bez wątpienia nie dało się nie zauważyć, kim musiała być ofiara własnej nieuwagi. Aż nazbyt dobrze znał ten typ kobiety. Spędził wiele lat u boku jednej z takich dam. Jasne, każda była trochę inna, ale w swoim życiu wolał kierować się uogólnieniami, gdy nie musiał niepotrzebnie analizować poznawanych ludzi. W tym wypadku nie chciał nawiązywać tak długiego kontaktu, żeby było to niezbędne. Abstrahując już od tego, że miała nie być zbyt dobrą rozmówczynią w przeciągu tych (już dwóch) minut.
Może nie znał jej personalnie, ale po posturze, wzroście, sposobie noszenia się czy ubiorze, Greengrass mógł bez zastanowienia wnioskować, że była poszukiwaczką adrenaliny, najpewniej damskim zakapiorem z gatunku tych nie odrzucających lukratywnych ofert.
No. To miała mieć jej całkiem dużo - adrenaliny rzecz jasna, bo pyłek kwiatów samotniczki miewał naprawdę interesujące efekty. W swojej medycznej karierze miał całkiem sporo okazji, by pracować z tymi roślinami, choć zazwyczaj w skondensowanej formie proszku, który kupił gdzieś od kogoś na czarnym rynku. Nieznajoma miała wręcz niesamowitego pecha, że władowała się właśnie w te krzaki, bo nieczęsto zakwitały. Nie bez przyczyny pojawił się tutaj, gdy doszły go słuchy o możliwości pozyskania świeżego towaru.
No cóż - teraz jego szanse zostały znacznie ograniczone a czas zmarnowany. Zebrał tylko jedną czwartą małej fiolki zanim postawna panna wzruszyła mu większość krzaków i skutecznie pozbawiła Ambroisa szansy zebrania większych ilości pyłku. Normalnie byłby o to zły, ale w tym momencie raczej machnął na to ręką - i tak miała mieć przewalone.
- To samotniczka. Sola maeror. W Mungu o to spytają - poinformował w razie, gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, co uczyniła; jednocześnie podniósł się i wyprostował, otrzepując ubranie i obdarzając kobietę niewiele mówiącym spojrzeniem. Szczególnie, że w dalszym ciągu nie pokusił się o ściągnięcie szalika z twarzy. Niby nie robił nic zdrożnego, ale po prostu nie było mu po drodze między zatykaniem fiolki a umieszczaniem jej w torbie. Na zewnątrz nie przejmował się towarzystwem, ale w głębi duszy zachowywał czujność. W końcu to było Little Hangleton.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down