• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.08.1972] i klonom ręce opadły || Ambroise & Regina

[01.08.1972] i klonom ręce opadły || Ambroise & Regina
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
23.10.2024, 19:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:35 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Było wczesne popołudnie, kiedy Greengrass znalazł się w Little Hangleton postanawiając resztę drogi pokonać pieszo. Potrzebował pół godziny, żeby odnaleźć to, czego szukał i co było powodem jego wizyty w okolicach miasteczka, z którym w innym wypadku niewiele go oficjalnie łączyło. Nieoficjalnie trochę więcej, ale tego dnia miał zupełnie inny cel niż zazwyczaj.
Kucając w leśnej gęstwinie małego zagajnika tuż przed Lasem Wisielców, niedaleko największych  krzewów samotniczki skupił się na uważnym pobieraniu cennego pyłku, niemal całkowicie oddając się pracy i ignorując upływ czasu. Prawdopodobnie mógłby go tu zastać wieczór, bo słońce stopniowo przesuwało się po nieboskłonie, co było niezauważalne z jego pozycji, ale podświadomie wyczuwalne. To była żmudna praca niemalże w pełnym przysiadzie, jednak niemalże od razu zwrócił uwagę na to, że w okolicy pojawiła się druga osoba.
Pół życia spędził wśród natury. Zmiana atmosfery była odczuwalna, ale nie zamierzał się tym przejmować. Był osłonięty. Przynajmniej do czasu, kiedy wysoka, naprawdę wysoka kobieta nie postanowiła wpierdolić się w sam środek największego skupiska krzewów, na które Ambroise ostrzył sobie zęby w następnej kolejności.
- Serdeczne gratulacje - oznajmił ze swojej części gęstowia zieleni bardzo neutralnym tonem głosu.
Raczej komentując bieżącą sytuację z perspektywy obserwatora, który co nieco wiedział, ale nie planował nieproszony dalej mieszać się w całą sprawę. W takich miejscach nie wdawało się w swobodne dyskusje. Większość ludzi zapuszczających się w te rejony miała co najmniej nieciekawe intencje. Nie planował ich testować w przypadku nieznanej mu osoby. Ani tym bardziej ochoczo jej pomagać.
To nie było to, po co sam znalazł się w zagajniku nieopodal Little Hangleton. Miał tu do załatwienia sprawy związane z tymi samymi roślinami, w które nieprzezornie wlazła nieznajoma. Z tym, że Ambroise doskonale zdawał sobie sprawę z efektów ubocznych i był na nie przygotowany.
Zabezpieczył nos i usta szalikiem oplątanym wokół połowy twarzy tak, że widoczne były głównie jego zielone oczy i linia blond włosów - związanych, ale gdzieniegdzie wysuwających się spod kaptura. Na rękach miał skórzane rękawiczki zielarskie, na nogach lekkie, wysokie buty stabilizujące kostkę, ale umożliwiające mu całkiem zwinne manewrowanie po leśnym poszyciu bez niszczenia roślin ciężkimi buciorami. Do tego cienki ciemnozielony płaszcz z kapturem, długie spodnie i golf przylegający do ciała, bo choć nadal mieli połowę lata to w cieniu drzew bywało chłodno.
- Prawdopodobnie zaliczysz zjazd za jakieś... ... dziesięć sekund? - Rzecz jasna to nie działało aż tak szybko jak sugerował, ale nie mógł sobie darować tego komentarza po tym jak pozbawiła go źródła cennego składnika eliksiralnego.
Nie był zły. Był poirytowany, ale nie na tyle, żeby to okazywać.
- No. Tak właściwie to przy tej ekspozycji masz jeszcze ze dwie i pół minuty - w jego głosie dało się wyczuć nieznaczny brak powagi maskowany pewnym chłodem.
Gdzieś tam pod osłoną szalika zadrżały mu nawet kąciki ust. Miała dostać za swoje szybciej niż później i to bez jego udziału. Zazwyczaj patrzył na cudzą nieporadność w jednej z dwóch kategorii: albo jako skrajnie irytujący przejaw głupoty, albo coś całkiem zabawnego przez okoliczności, w jakich się wydarzyło.
Bez wątpienia nie dało się nie zauważyć, kim musiała być ofiara własnej nieuwagi. Aż nazbyt dobrze znał ten typ kobiety. Spędził wiele lat u boku jednej z takich dam. Jasne, każda była trochę inna, ale w swoim życiu wolał kierować się uogólnieniami, gdy nie musiał niepotrzebnie analizować poznawanych ludzi. W tym wypadku nie chciał nawiązywać tak długiego kontaktu, żeby było to niezbędne. Abstrahując już od tego, że miała nie być zbyt dobrą rozmówczynią w przeciągu tych (już dwóch) minut.
Może nie znał jej personalnie, ale po posturze, wzroście, sposobie noszenia się czy ubiorze, Greengrass mógł bez zastanowienia wnioskować, że była poszukiwaczką adrenaliny, najpewniej damskim zakapiorem z gatunku tych nie odrzucających lukratywnych ofert.
No. To miała mieć jej całkiem dużo - adrenaliny rzecz jasna, bo pyłek kwiatów samotniczki miewał naprawdę interesujące efekty. W swojej medycznej karierze miał całkiem sporo okazji, by pracować z tymi roślinami, choć zazwyczaj w skondensowanej formie proszku, który kupił gdzieś od kogoś na czarnym rynku. Nieznajoma miała wręcz niesamowitego pecha, że władowała się właśnie w te krzaki, bo nieczęsto zakwitały. Nie bez przyczyny pojawił się tutaj, gdy doszły go słuchy o możliwości pozyskania świeżego towaru.
No cóż - teraz jego szanse zostały znacznie ograniczone a czas zmarnowany. Zebrał tylko jedną czwartą małej fiolki zanim postawna panna wzruszyła mu większość krzaków i skutecznie pozbawiła Ambroisa szansy zebrania większych ilości pyłku. Normalnie byłby o to zły, ale w tym momencie raczej machnął na to ręką - i tak miała mieć przewalone.
- To samotniczka. Sola maeror. W Mungu o to spytają - poinformował w razie, gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, co uczyniła; jednocześnie podniósł się i wyprostował, otrzepując ubranie i obdarzając kobietę niewiele mówiącym spojrzeniem. Szczególnie, że w dalszym ciągu nie pokusił się o ściągnięcie szalika z twarzy. Niby nie robił nic zdrożnego, ale po prostu nie było mu po drodze między zatykaniem fiolki a umieszczaniem jej w torbie. Na zewnątrz nie przejmował się towarzystwem, ale w głębi duszy zachowywał czujność. W końcu to było Little Hangleton.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#2
23.10.2024, 23:11  ✶  

Wiadomość jasno wskazywała czas i miejsce spotkania, które ma się odbyć w lesie w okolicy Little Hangleton. Nie mogła się pomylić, bo odkąd dostała kartkę z informacją, jej treść wyryła w swojej pamięci. Wszelakie instrukcje pokroju jak dojść do konkretnego drzewa, gdzie od niego odbić i tym podobne była w stanie wyrecytować obudzona w środku nocy i to znienacka.
[a]Więc dlaczego od przeszło dwóch godzin koczowała w krzakach, a niewielka polanka pozostawała jak na złość pusta? Czemu nawet lis z kulawą nogą albo kruk z krzywym dziobem nie pojawili się w okolicy, a las trwał w nienaturalnej wręcz martwocie?

Niech im ręka z różdżką szczeźnie, pomyślała, zmieniając po raz czwarty pozycję w przeciągu dobrych dziesięciu minut. Krzyż już zaczął ją boleć od tego czajenia się niczym jakiś zwierz. Postura wcale nie pomagała w byciu niezauważalnym, a z czaru kamuflującego zrezygnowała po pierwszej godzinie.

Zasadniczo istniały dwa wytłumaczenia tego, że polanka była pusta, a kłusowników i ich klienteli nie było w promieniu set kilometrów. Opcja pierwsza była taka, że w ostatniej chwili doszło do zmiany miejsca, czasu lub obu na raz i znajomy, od którego to wszystko się zaczęło, nie zdążył jej w porę poinformować. Opcja druga, znacznie gorsza zakładała, że ów znajomy wcale nie chciał jej pomagać i wpuścił ja w przysłowiowe maliny i teraz Regina siedziała, gapiąc się na przestrzeń między drzewami, niczym niuchacz w górę galeonów.

Warte to smoczego łajna, jak Cymbała kocham, przeszło jej przez myśl, na co westchnęła. Wyprostowała się, poruszyła kilkakrotnie ramionami i obróciła się na pięcie, szczerze zirytowana, że cały misterny plan wziął i... Szkoda strzępić chociaż pół myśli na to.

Mimo wszystko Regina maszerując przez las w stronę, jak się jej wydawało, głównej drogi do miasteczka, pogrążyła się tak w swoich myślach, że wparowała w jakieś krzaki, które tak się zaczęły pylić, że od razu się rozkaszlała.

— Prawdopodobnie zaliczysz zjazd za jakieś...

Poderwała głowę na dźwięk nieco stłumionego męskiego głosu i wlepiła zdziwione miodowe oczy w mężczyznę, który stał nieopodal. Zakapturzony, z twarzą obwiązaną szalikiem i to tak szczelnie, że jedyne, co widziała to jego oczy. Wyglądał jak wypisz wymaluj zbój, który zaraz zażąda, by wyskakiwała ze wszystkiego, co ma cenne.

— Że co ta... — chciała spytać, ale nagle jej się zakręciło w głowie.

Świat na raz przygasł, jakby ktoś na słońce nałożył soczewkę odcinającą część promieni. Wszystko poszarzało, straciło kontury i barwy, a w dodatku zaczęło się kołysać. Regina zatoczyła się na lewo od napotkanego i kurczowo złapała się jakiejś gałęzi, tym samym chroniąc się przed upadkiem.

— ... masz  jeszcze ze dwie i pół minuty. — dotarło do niej z opóźnieniem i jakby facet nagle się oddalił o dobre dwadzieścia metrów albo jego głos na raz osłabł.

Co nie było możliwe, bo spoglądając w jego kierunku, widziała, że nawet pół kroku nie postąpił w żadną ze stron. Zacisnęła dłoń na gałęzi tak mocno, że aż pobielały jej knykcie, kiedy poczuła dojmujący chłód, który sięgał aż po same kości. Przecież nie była ubrana lekko, miała na sobie wełniany ciemny płaszcz, wełniany ciemnozielony golf, skórzane nieco wytarte spodnie i buty z opinaczami. Nie wspominając już o grubych wełnianych skarpetkach, bo zawsze marzły jej stopy. Była ubrana adekwatnie do pogody, więc czemu nagle zrobiło jej się tak zimno?

Zamrugała parokrotnie, próbując przywrócić obraz przed oczami do porządku, ale nic to nie dało. Uczucie zimna też jak się pojawiło, tak trwało, mrożąc krew w żyłach.

— O czym Ty mówisz? Jaka... Jaka samotniczka i co ma... Ma Mung do tego? — wydała z siebie dźwięk z wielkim trudem, bo w jej gardle powstała gula, jakby miała się zaraz rozpłakać. — Na brodę Merlina, ale tu zimno.

Gula nie znikała, a wręcz przeciwnie, zaczynała ją dławić. Nogi się pod nią ugięły i przed upadkiem uchronił ją tylko mocny, jeszcze tylko przez chwilę, chwyt na gałęzi. Do głowy zaczęły napływać jej myśli o samotności, o tym, jak bardzo jest samotna w tym, co robi, gdzie się znajduje i do czego dąży. Że nie ma przy niej nikogo, kto mógłby jej pomóc lub chociaż pokrzepić. Że jest sama, tak cholernie i niewyobrażalnie sama, że aż ciężko jest nabrać oddech.

Te myśli, to nie ja, one nie są moje... Próbowała jakoś walczyć ze zdradzieckimi podszeptami i nawet w przypływie chwilowej tomności umysłowej sięgnęła drugą ręką do kieszeni płaszcza po różdżkę, jakby samo złapanie jej miało jakoś jej pomóc. Niestety, nim dłoń tam dotarła, Regina przegrała z właściwościami kwiatów samotniczki.

— Jestem... Jestem całkowicie sama. — wyszeptała, pochylając głowę, aż nie oparła się czołem o pień drzewa.

Łzy popłynęły po policzkach wbrew Rowle, co było tak dla niej nienaturalne, zwłaszcza w obecności zupełnie nieznajomej osoby.

Ambroise miał przed sobą książkowy przykład tego, co świeżo kwitnące kwiaty samotniczki robią z człowiekiem. Stała przed nim blisko dwumetrowa kobieta, która w przeciągi kilku chwil zmieniła się w kłębowisko żalu i rozpaczy podyktowanej samotnością tak dojmującą, że aż skurczyła się w sobie i już wcale na taką awanturniczą nie wyglądała. Nawet niedoświadczony aurowidz bez potrzebnych zaklęć mógłby dostrzec kłębiącą się dookoła niej aurę szarości w przeróżnych kolorach. Za to empata zapewne uciekłby już w podskokach. Za to, co zrobiłby zagorzały botanik, badacz i uzdrowiciel?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
24.10.2024, 03:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.10.2024, 03:32 przez Ambroise Greengrass.)  
Szybko w karierze doszedł do wniosku, że nie jest instytucją charytatywną. Nie musiał na własnej skórze przekonać się, że wyciągnięcie palca do kogoś zazwyczaj kończyło cię pożarciem całej ręki. Wystarczy powiedzieć, że zamiast tego często testowo wkładał dłoń w ogień, żeby zobaczyć czy ponownie go oparzy. W żadnym razie nie był tak rozsądną i opanowaną osobą, na którą zazwyczaj wyglądał. Jedynie potrafił sprawiać pozory na mistrzowskim poziomie.
Tak teraz z pewnością prezentował się dokładnie tak jak został odebrany. Jak zakapior i przechera. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że kobieta nie postanowi mu zaufać. Zresztą nigdy nie żywił podobnej chęci. Nie potrzebował wiary w to, że mógłby chcieć pomóc jej w trudnej sytuacji, bo w istocie - nie chciał. Zamierzał zrobić swoje względnie bez większych problemów a następnie zmyć się stąd zanim wpadnie w jakieś kłopoty, których nie brakowało w Little Hangleton i okolicach.
Nieznajomej radziłby to samo, gdyby nie fakt, że już władowała się w depresyjne bagno. Poza tym miał raczej w dupie to, co działo się z ludźmi, których nie znał i nie darzył żadnymi uczuciami. W zupełności wystarczała mu ta grupa, z którą chciał utrzymywać przyjacielskie stosunki a która samoistnie rozrosła się tak bardzo, że Ambroise miewał problemy ze zrozumieniem, jakim cudem wziął sobie na barki branie odpowiedzialności za więcej niż dwie, góra trzy osoby.
Rzecz jasna nawet tam panowała jakaś niepisana hierarchia. Jednym byłby w stanie kupić kanapkę i pożyczyć kilka galeonów, ostatecznie poklepać ich po plecach. Innych pilnował czujniejszym okiem gotów pojawić się niemal na każde wezwanie, nie zadając żadnych zbytecznych pytań tylko przynosząc wór na zwłoki i bańkę eliksiru. Tym robiąc prosty obiad i wciskając pieniądze bez zamiaru odzyskania czegoś, co nie jest pożyczką. Dla ostatnich oddałby życie, resztki jedzenia z lodówki i przepisałby im cały majątek w testamencie.
Dla swoich zachowywał się dla swój. Dla współpracowników był przyjacielski, towarzyski i zazwyczaj skory do rozmowy. Czasami dystansował się od co bardziej upierdliwych elementów społecznych zatrudnianych w szpitalu albo branych na staż, ale nie miał problemu z tym, aby zweryfikować pierwsze wrażenie i tak na przykład podjąć się prób nauczenia niepoczytalnego przyszłego uzdrowiciela (w dodatku mugolaka!) gry w czarodziejskie szachy.
Dla oficjalnych pacjentów w szpitalu był profesjonalny, uprzejmy, może trochę chłodny i oschły (szczególnie ostatnio), ale nie odmawiał pomocy. Niósł ją, kiedy była konieczna.
W przypadku pielęgnacji relacji towarzyskich pośród czystokrwistej elity z marszu stawał się swoją najbardziej czarującą, oczytaną wersją. Prawdziwym lwem salonowym. Szczególnie w stosunku do młodych panien, z którymi mógł spędzić przyjemne chwile na parkiecie czy poza nim. Dyskutował z dystyngowanymi dżentelmenami. Całował wierzchy dłoni starszych matron, ciotek i babek patrząc jak oblewają się pąsem.
Był człowiekiem o wielu twarzach. Przez ostatni czas coraz trudniej mu było stwierdzić, która właściwie jest jego własną. Kiedyś nie miał z tym najmniejszych problemów. Wracał do domu do swojej (lepszej) połówki. Zrzucał pozory, pozbywał się maski. Wydawało mu się, że jest szczęśliwy.
Aktualnie sam wątpił czy kiedykolwiek był, bo miał wrażenie, że tamten człowiek nigdy nie istniał. Nieświadomie grał go zarówno przed ukochaną jak i przed sobą. Może w rzeczywistości najbliżej mu było do wyrachowanego hucpiarza.
Właśnie taka wersja Ambroisa Greengrassa (ta mu najwłaściwsza?) stanęła przed kobietą. Brakowało mu zwyczajowej uzdrowicielskiej sympatii i wyrozumiałości. Jako człowiek z szarej strefy był raczej nieprzyjemny. Żeby nie powiedzieć - beznamiętny i bezduszny. Nie miał problemu z dochodzeniem swego. Nie zamierzał poświęcać się dla dobra idei. Patrzył nie dalej jak na własne korzyści i czubek swojego nosa. Kiedy się uśmiechał towarzyszyła temu satysfakcja z bycia wyręczonym - w tym przypadku przez naturę, która bardzo nie lubiła, gdy nacierało się na nią całym ciężarem ciała. A nieznajoma niewątpliwie miała czym to robić.
Była wysoka. Sporo wyższa od niego a on nie należał do najniższych osób. I tak jak z niektórymi roślinami - im wyższa była, tym bardziej niestabilna. W tym wypadku emocjonalnie.
- Wyśmienicie - skwitował z przekąsem skierowanym ani nie do niej, ani nie do końca do siebie; zwyczajnie zauważył pierwsze efekty działania kwiatu i momentalnie pożałował, że w ogóle się odezwał.
Nie teraz. Wcześniej.
Naprawdę nie miał chęci wspierać kogokolwiek w ataku melancholii, który z powodzeniem mógł płynnie przejść w konkretny epizod depresyjny a potem być może w próbę samobójczą, jeśli nikt nie zainterweniuje. A Ambroise nie chciał być właśnie tą osobą. Gdyby planował ścieżkę kariery magipsychiatry to zatrudniłby się w Lecznicy Dusz zamiast w Mungu. Zgarniałby całkiem niezłe pieniądze (najpewniej lepsze niż na niedofinansowanym oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych) za rozwiązywanie problemów innych ludzi lub udawanie, że go obchodzą.
Spoiler alert: nie obchodziły i nie miały obchodzić. Miał dostatecznie dużo własnych, żeby móc z powodzeniem macerować się we własnej szarej rzeczywistości. Niemalże tak dobrze jak jego niechętnie poznana rozmówczyni zaciągała się pyłkiem kwiatów. Tak właściwie to efekty bywały bardziej podobne niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Z tym, że kiedy ona zaczęła łamać się na zewnątrz wbrew sobie, opierając się twarzą o drzewo. Na jej szczęście tym razem nieszkodliwe. On raczej tłumił własne nieszczęście i poczucie samotności w sobie. Przez ostatni rok stopniowo osiągał rangę bycia najgorszą wersją siebie. Przelewającą wszystkie emocje w czyny. Z tym, że nie zawsze moralne i słuszne.
- Samotniczka. Krzak - znacząco przyzezował na roślinę, wzruszając ramionami. - Wpadłaś w kwitnący krzak sola maeror. Wszystko, co czujesz dzieje się w twojej głowie - wyjaśnił całkiem pomocnie i rzeczowo jak na to, że mógł obrócić się na pięcie i odejść, bo nie miał najmniejszego powodu, żeby tu pozostać.
Raczej bardzo średnio radził sobie z pocieszaniem innych ludzi. Nawet wtedy, kiedy naprawdę mu na tym zależało. Tak właściwie nigdy nie nauczył się wyczucia czy delikatności, która wielu ludziom przychodziła naturalnie i sama z siebie. Wręcz przeciwnie - wyrobił sobie nawyk dbania o pacjentów, ale nic ponadto. Wbrew pozorom praca w szpitalu wymuszała na Greengrassie panowanie nad emocjami. Nie mógł przejmować się wszystkim co widzi. Inaczej szybko skończyłby karierę.
Obecnie nie było również niczego, co sprawiałoby, że mógłby złagodnieć na widok wyrazu twarzy kobiety, jej roztrzęsienia i poruszenia. Jeśli kiedykolwiek potraktowałby ją łagodnie to byłoby to lata temu. Wtedy mógłby z wahaniem dać jej swój płaszcz, żeby spróbowała oszukać mózg, że jest już ciepło. Nadal nie byłby skory do spoufalania się, ale nie byłby także aż takim zimnym chujem.
- Dwieście - nawet nie drgnęła mu powieka. - Za tyle odstawię cię do Londynu w okolice Munga albo do Doliny nieopodal Lecznicy Dusz. Za trzysta trafisz do domu. Za trzysta pięćdziesiąt naleję ci ognistej i może nawet wysłucham, że mamusia cię nie kochała a tatuś spierdolił z obrazka. Herbatkę też ci mogę zrobić. Za rączkę potrzymam cię tylko do teleportacji - albo mogła sobie sama radzić.
Szczerze miał to w dupie. Wbrew pozorom wcale nie rzucił zaporowych stawek. Cenił się rzecz jasna, ale był skłonny negocjować. Raczej z zaznaczeniem, że potrafi to robić także w górę.
Wóz albo przewóz, droga pani. Wóz albo przewóz. Słońce już zachodzi. Nie mamy całego dnia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#4
24.10.2024, 17:20  ✶  
Wzdrygnęła się, gdy kąśliwe słowo wypłynęło spomiędzy warg faceta. Zrobiła to zupełnie wbrew sobie, co sprawiło, że gula w gardle stała się jeszcze cięższa i to o dobry funt. W jej głowie nadal pulsowały myśli o samotności, o zupełnym wyobcowaniu, które potęgowały uczucie chłodu.

Regina przymknęła na chwilę oczy, mając szczerą nadzieję, że to jakoś pomoże w zapanowaniu nad tym, co się z nią działo. Niestety miało to skutek wręcz odwrotny, bo ciemność pod powiekami spotęgowała i tak już okropne odczucia. Powieki poszły w górę, a wyblakłe miodowe oczy powędrowały ociężale poprzez poszarzałe pnie do mężczyzny, który nadal stał nieopodal i się jej przyglądał.

Nie widziała, jak jego usta się otwierają, ale musiały, bo jego słowa, opóźnione o sekundę, przebiły się wreszcie do jej ociężałej jaźni. Proponował jej pomoc. Za opłatą odstawi ją tam, gdzie będzie chciała, tak? Za stosowną opłatą. Do domu? Przecież ja...

— Nie mam domu. — wymamrotała, a nowe łzy spłynęły po polikach.

Z wahaniem puściła gałąź i oparła się o pień plecami. Palce przesunęły się po korze, odłupały kilka kawałków, które złapała w dłoń i uniosła tak, by móc spojrzeć. One też są takie samotne, pomyślała, pociągając nosem, oderwałam je od reszty i teraz są takie samotne...

Naprawdę walczyła ze swoim umysłem i była to bardzo nierówna walka. Jeszcze tylko brakowało, żeby to coś, co wywoływało te wszystkie myśli i doznania sięgnęło do jej najgorszych strachów.

— Olbrzymko?

Poderwała głowę i popatrzyła gdzieś ponad ramieniem czarodzieja. Znajomy głos był jak cios w splot słoneczny. Wypuściła głośno powietrze i niemal wbiła się plecami w pień. To nie była rzeczywistość. Nie mogła być. To bolało, tak cholernie bolało.

Ambroise mógł zauważyć, jak bardzo w jednej chwili zbladła i jeszcze bardziej zapadła się w sobie. Do tego stopnia, że dolna warga zaczęła aż drżeć, a spojrzenie przeskakiwało po drzewach za jego plecami, jakby szukając czegoś (lub kogoś).

Słowa o trzymaniu za rączkę i robieniu herbaty całkowicie zignorowała. A może nawet ich tak do końca nie usłyszała? Nieważne, musiała się stąd wynosić. Byle szybciej i byle dalej, nim znowu usłyszy ten głos. Jedną trzęsącą się dłonią sięgnęła do poły płaszcza i odsunęła materiał od ciała, by drugą wsadzić do kieszeni. W jej ruchach dało się odczytać wręcz panikę.

— Nnie... Nie mam tyle... Tyle pieniędzy przy... Przy sobie. — wydukała, wygrzebując garść monet.

Błysnęło tam z kilkanaście galeonów, może jeszcze drugie tyle było w kieszeni, ale na pewno nie więcej niż sto. Wysunęła drżącą dłoń w jego kierunku, oferując całą jej zawartość. Nawet nie patrzyła na to, co w niej ma, a oprócz monet było tam jeszcze wieczne pióro, zło ty zegarek kieszonkowy z wytłoczonym na pokrywie smokiem i kawałek gałązki głogu z kilkoma soczyście czerwonymi owocami.

— Do Mmunga, proszę. Zapłacę... Zapłacę potem. — mówiąc to, postąpiła chwiejny krok w jego stronę, cały czas mając wyciągniętą przed siebie dłoń z naręczem drobiazgów. — Proszę.

Brzmiała desperacko i pewnie, gdyby nie to, że znajdowała się pod wpływem samotniczki, znienawidziłaby siebie za to. Okazywanie słabości? Proszenie, czy wręcz błaganie o pomoc? To było dla niej coś tak okropnie nienaturalnego, że aż skręcało trzewia. Czy raczej skręcałoby, gdyby zdała sobie sprawę, co właśnie robi. Co oferuje nieznajomemu w zamian za pomoc lub też jej namiastkę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
24.10.2024, 23:09  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.10.2024, 01:13 przez Ambroise Greengrass.)  
Smuteczek. Naprawdę...
...naprawdę mu to zwisało. U Ambroisa pojęcie domu kilkukrotnie zmieniało się na przestrzeni jego dorosłego życia. Obecnie nie wiedział, co tak właściwie uznaje za swój dom. To nie był kompleks budynków w Dolinie Godryka włącznie z połaciami Kniei ani mieszkanie przy Pokątnej. Nie była to również nadmorska chatka w Whitby w Yorkshire, do której nigdy nie zbył swoich praw, ale nie chciał mieć żadnych roszczeń. Pod względem posiadanych nieruchomości stał znacznie stabilniej niż większość mu znanych czarodziejów. Zaleta wysokiego urodzenia, którą doceniał.
Zresztą z powodzeniem mógłby wejść w rolę dziedzica rodu i bawić się we właściciela ziemskiego, gdyby nie to, że nigdy nie interesowała go ta pozycja. Wymagała bycia na świeczniku i stałego zaangażowania w nudne, męczące sprawy zadufanej w sobie elity (ta, jakby on wcale nie był nadęty i butny). Jeżeli pod wieloma względami Roise był dumnym tradycjonalistą to w wypadku kwestii dziedziczenia sam postanowił odsunąć się na rzecz młodszej siostry. Przyrodniej, bo mieli inne matki - jego niesławna mamusia była z Mulciberów, matka Roselyn z Rowle'ów (gdyby wiedział, z kim mu przyszło rozmawiać pewnie byłoby to tym zabawniejsze).
Tak czy inaczej: dom nie był dla niego czterema ścianami. Nie tylko. Jednocześnie nie był też czymś bardziej metafizycznym. Nie był drugim człowiekiem. Już nie. Dach nad głową był schronieniem przed warunkami atmosferycznymi, dawał możliwość odpoczęcia od zewnętrznego świata, ale niestety nie od siebie samego. Pod tym kątem Ambroise nie miał domu. Tym bardziej, że nigdy nie kierował się w stronę wiary. Religia nie była dla niego podporą nawet w momentach, w których wielu skierowałoby się w tę stronę.
Oczywiście nie zamierzał się uzewnętrzniać. Nie robił tego przed kimkolwiek. Nawet przed najbliższymi. W rzeczywistości wzruszył ramionami, gotowy kulturalnie wyjaśnić:
- To może być hotel, motel, pensjonat - nawet pobliskie Little Hangleton miało kilka mniej albo bardziej dogodnych opcji w zależności od tego, czego potrzebowała, żeby się uspokoić, jakie warunki ją zadowalały i na co ją było...
...stać?
Miała garść galeonów. Głogowa gałązka z pewnością była wartościowa dla jakiejś sikorki albo innej wiewiórki. Na kieszonkowym zegarku mógłby sprawdzić, ile swojego cennego czasu stracił na tę czczą dyskusję a wiecznym piórem zapisać sobie na wnętrzu dłoni, że powinien jeszcze mniej interesować się przypadkowymi histerykami.
Nie była w stanie zaoferować mu godnej zapłaty za to zachowywała się tak, że w pewnej chwili kątem oka i nieznacznym obróceniem głowy w bok skontrolował linię drzew za plecami. On nic tam nie dostrzegał. Ona zdecydowanie wyglądała, jakby zobaczyła tam ducha. Jako widmowidz (dzięki, mamo) miał pewność, że żadnego tam nie było - przynajmniej takiego realnego, bo momentalnie wyczułby rozdarcie zasłony.
A więc powinien skłonić się przed nieszczęśniczką, kiwnąć głową na pożegnanie i stwierdzić...
...no...
...nie do zobaczenia; tym bardziej, że Las Wisielców zaczynał się dogodnie dwadzieścia metrów w prawo - tam za tymi dużymi krzakami i przestrzałem około piętnastu metrów łąki...
...nie miło było poznać (nie było)...
...nie żegnam ozięble, bo tak właściwie to w szaliku na twarzy zaczynało mu być gorąco...
...raczej coś...
...coś na pewno mógłby wymyślić na poczekaniu, gdyby nie postanowił być wyjątkowo pomocny. Nie tylko w poinformowaniu Panienki o nazwie rośliny, która robiła jej rozwodniony kisiel z mózgu. Nawet nie we wskazaniu dogodnego drzewa o mocnej gałęzi, na której mogłaby zawisnąć bez ryzyka, że ze swoim wzrostem i wagą tąpnie na ziemię i tylko połamie sobie kostki.
Powstrzymał westchnienie.
Niechętnie machnął ręką na jej pieniądze, bo nie był aż takim gnojem, żeby zdzierać z kogoś ostatnie knuty. To byłoby żałosne i żenujące. Szczególnie, że musiałby je przeliczyć jak jakiś goblin, składając knut do knuta, sykl do sykla, galeon do galeona. Z uwagi na to nie przyjmował drobnych. Prócz tego, jeśli teraz miała taki problem z finansami i znajdowała się w głęboko depresyjnym stanie to odebranie jej ostatnich pieniędzy wcale nie poprawiłoby sytuacji. Był oportunistą, nie człowiekiem skurwielem.
- Będziesz mi winna przysługę - stwierdził z ociąganiem, bo choć to była dla Ambroisa znacznie lepsza waluta od złota i kosztowności to powątpiewał w to, żeby miał kiedykolwiek wrócić odebrać swój dług.
Z uwagi na swoją przeszłość, raczej niechętnie sięgał po pomoc grupy czarodziejów, do których najpewniej należała. Prócz tego, gdyby musiał zwrócić się do kogoś konkretnego ze środowiska, wybrałby raczej osobę godną zaufania. Od biedy zwróciłby się do swojego niedoszłego teścia a niegdyś wieloletniego pacjenta, choć nie rozmawiał z Gerardem Yaxleyem od czasu niedoszłego spotkania, na którym planował prosić o rękę córki łowcy.
Mimo to w przypadku skrajnej desperacji (nie pasowało mu to słowo) usiadłby z nim przy lokalnej księżycówce i odwrócił uwagę od tego, że już nie było go na radarze. Raczej nie dostałby po ryju, a nawet, jeśli to potem dalej byliby w stanie razem pić. Przekierowałby rozmowę na potrzebne tory. Tak. Ewentualnie właśnie tam by się udał. Nie tyle po rzeczowe wsparcie a po jakąś informację, gdzie mógłby uderzyć, żeby znaleźć odpowiedni kontakt.
Greengrass starannie ważył przysługi, które mu oferowano. Nie szastał swoimi usługami bez pomyślunku, bo zawsze było jakieś ryzyko, że dana osoba mogła nie mieć krzty honoru (bo brak powszechnie przyjętej moralności wynikał z przebywania w Little Hangleton). Wtedy mogłoby zrobić się nieprzyjemnie zarówno dla jednej, jak i drugiej strony. W przypadku nowopoznanych osób, o których nic nie wiedział, wolał błyszczące galeony, ale jak to mówią: darowanemu testralowi nie zagląda się w zęby, bo jest niewidzialny (dla Ambroisa jak najbardziej był widzialny, na jego nieszczęście, bo miał głęboką awersję do parzystokopytnych).
- Przysługa za przysługę. Bez zbędnych pytań. Podobny stopień wkładu. Nie będę oczekiwać, że kogoś dla mnie zabijesz, ale odwdzięczysz mi się, kiedy będę tego potrzebować. Mamy jasność? - Nie potrzebował wielkich deklaracji, ale musiał usłyszeć to na głos, skinięcie głową nie miało mu wystarczyć - w takich przypadkach cenił wyłącznie dane słowo.
Obyczaje półświatka stare jak sam półświatek - czyż nie były skuteczne, skoro nadal się do nich odwoływano?
Potrzebował potwierdzenia. Później mogli szybko ponownie rozważyć wszystkie opcje, bo jeśli miał ją prowadzić do Munga to musiał szczególnie zadbać o zachowanie anonimowości. Bądź co bądź był przekonany, że przyjdzie mu ją leczyć. Niestety był oddziałowym ekspertem w dziedzinie zatruć takimi substancjami. Na pewno zostałby wezwany.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#6
25.10.2024, 14:40  ✶  
Hotel, motel albo pensjonat? Nic z tych rzeczy nie było domem albo nawet jego namiastką, w której czułaby się bezpiecznie na tyle, by dojść do siebie. W ogóle czy dojdzie do siebie? Teraz wydawało się to nieosiągalne przez to, co robiła samotniczka z jej głową.

Może nie Mung? Może lepiej pokój w Dziurawym Kotle, przeszło jej przez myśl, gdy nieznajomy machnął ręką na oferowane przez nią dobra. Może tam, w zaciszu wynajętego pokoju, zwinięta kłębek pod pierzyną mogłaby pozbyć się otaczającego ją chłodu?

Zmarszczyła brwi, jakby w pierwszej chwili nie zrozumiała tego, co powiedział zakapturzony czarodziej. Powolnie odsunęła rękę od niego i z wysiłkiem, by nie rozsypać trzymanych weń drobiazgów, wycelowała w boczną kieszeń płaszcza. Monety zadzwoniły, jakby smutno i z żalem, że nie chciał ich przyjąć.

— Przysługę? — powtórzyła, chcąc się upewnić, że to rzeczywiście były jego słowa, a nie jej wyobraźnia.

Przysługi były walutą niebezpieczną, bo między innymi nieprzewidywalną. Nie była osobą, która słowami "możesz na mnie liczyć o każdej porze dnia i nocy" szastała na lewo i prawo. Mimo że pomocy, nawet nieznajomym nie odmawiała. Wręcz przeciwnie, widząc, jak ktoś boryka się z jakimiś problemami, była jedną z pierwszych, które zaoferują swą różdżkę lub dłoń, by wesprzeć. Tylko obietnica pomocy lub tak zwana przysługa to coś zupełnie innego niż ot dobry uczynek. Zobowiązanie się komuś do nie wiadomo czego na nieograniczony czas, było czymś groźnym. W dodatku wypełnienie warunków tej słownej umowy zależało jedynie od widzimisię tego, komu się poprzysięgło. Co jak czarodziej stwierdzi, że do spłacenia długu, jaki Regina miała u niego zaciągnąć, trzeba zrobić więcej niż jedną lub dwie małe rzeczy? Wielkość wkładu i tym podobne były czymś względnym, nieprawdaż?

Może gdyby Olbrzymka była przytomniejsza, to te myśli odwiodłyby ją od przystania na propozycję lub chociaż by się zawahała. Tylko że na domniemania pokroju co by było, gdyby hipogryf miauczał, zamiast skrzeczeć, nie było tutaj przestrzeni.

Kobieta zdecydowanie i zamaszyście skinęła głową, aż ją majtnęło do przodu, ale utrzymała równowagę. Zamglonym spojrzeniem przesunęła po jego osobie i żeby nie miał żadnych złudzeń, powiedziała:

— Tak. Mamy... mamy jasność. Masz... Masz moje.... słowo.

I na dobrą sprawę Ambroise mógł bezpardonowo stwierdzić, że jej słowo jest gówno warte i nie miałaby żadnej podstawy, by go za to winić, ani też sił, by go przekonywać.

Nie mógł wiedzieć, że Rowle ceniła słowność nie tylko u innych, ale przede wszystkim u siebie i może nie unosiła się honorem, ale uważała, że danego słowa nie można złamać, bo i co wtedy człowiekowi zostaje? Jej znajomi o tym wiedzieli, zwłaszcza ci, z którymi uczęszczała do Hogwartu.

Zimno nie ustępowała, a wręcz przeciwnie, podczas tej rozmowy przybrało na sile i Regina zaczęła się mimowolnie trząść. Drżenie postępowało od dołu, od nóg, które zwiastowały, że Olbrzymka długo już się na nich nie utrzyma. Przynajmniej nie bez pomocy lub jakiegoś podparcia. Mogłaby wrócić do drzewa za swymi plecami, ale to znowu wymagało ruchu, na który tak bardzo nie miała już siły.

— Proszę... — zaczęła zdławionym głosem. — Nie chcę... nie chcę zostać tutaj... Tutaj sama.

I naprawdę się tego obawiała, że czarodziej, pomimo danego przez nią słowa, zostawi ją tu samą i zniknie, niczym jakaś mara lub wytwór jej zaklętej wyobraźni. A chłód i samotność pochłoną ja do reszty lub wyciągną na wierzch wszystkie strachy, obawy i stare rany, które nie mogły się zagoić.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
25.10.2024, 18:13  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.10.2024, 01:13 przez Ambroise Greengrass.)  
- Zobowiązanie. Świadczenie. Usługę, jeśli posłużyć się bardziej przystępnym językiem - w głosie Greengrassa nie dało się wyczuć nic ponad oschłą neutralność, ale jego słowa w połączeniu z uniesionymi brwiami i spojrzeniem spod kaptura mogły świadczyć o postępującym braku cierpliwości wobec nowej znajomej.
W rzeczy samej - właśnie tak było. Obecnie podchodził do spraw z dużo bardziej wyrachowaną, przekalkulowaną precyzją. Chciał załatwić zbiór pyłku i móc go przerobić jeszcze tego samego wieczoru, więc nagła zmiana planów nie spotkała się z wewnętrznym entuzjazmem. Przywykł, co prawda, do konieczności modyfikowania zamiarów w zależności od tego, co spotykało go w drodze do ich wypełnienia.
Szczególnie teraz, gdy czarodziejska wojna już nie pukała do drzwi tylko wdarła się razem z nimi do środka. Tak właściwie to, gdyby był bardziej wyrozumiały to zapewne byłby w stanie dopytać, czy brak domu wynikał właśnie z czegoś, co ostatnio coraz częściej miało miejsce. Ataków popleczników Czarnego Pana, wypędzania mugolaków z magicznych siedlisk, coraz ostrzejszego łypania na ludzi półkrwi.
Oczywiście nie planował w to wnikać. Prawdopodobnie pogorszyłby sprawę, bo nie uważał się za wprawionego pocieszyciela. Nawet w stosunku do bliskich, co dopiero do obcych. Brakowało mu wrodzonej empatii. W Mungu ją mimikował, wymuszał na sobie, szczególnie ostatnio. Prócz tego był ze wszech miar dyskretny, umiał zachować się poprawnie, właściwie, jednakże nie w miejscu takim jak to. Tu należało być czujnym, zdecydowanym, twardym.
- Darmowe zlecenie wykonane bez zbędnych pytań w razie potrzeby - użył tak łowczego języka jak tylko mógł, bo choć kobieta wyglądała na taką, która mogła zrozumieć podstawowe wcześniej wymienione przez niego pojęcia to teraz wyglądało, że musi być znacznie bardziej łopatologiczny.
Nie to, żeby miał z tym jakiś znaczny problem. Nie miał kłopotu z wysławianiem się. Jedyne trudności przynosiło mu mówienie o własnych głębszych uczuciach. Niechętnie formułował wypowiedzi na temat tego, jak się czuje, jeśli nie chodziło o te podstawowe emocje takie jak wściekłość, irytacja, rozdrażnienie, obojętność ani o jego stan fizyczny (choć tu jak typowy uzdrowiciel miewał tendencję do bagatelizowania swojego zdrowia; magimedycy zwykli być albo hipochondrykami, albo mieć przekonanie o swojej niezniszczalności - Roise należał do tej drugiej grupy).
Mógł mówić pięknie, używać długich i pustych, ale czarujących frazesów. Na tej samej zasadzie skłaniał się ku suchym faktom, konkretom i uproszczeniom, gdy widział, że ktoś ma problem ze zrozumieniem. Naturalnie założył, że w obecnym stanie psychicznym kobieta miała docenić przechodzenie do rzeczy. Zachował dla siebie spostrzeżenie, że nie do końca wierzył w to, żeby na trzeźwo była w stanie zrozumieć wiele więcej niż w narastającej paranoi.
Był skłonny wydawać bardzo szybkie osądy, ale nie robił problemów z ich zmianą, jeśli nadarzyła się okazja do zweryfikowania błędnego pierwszego wrażenia. W tym konkretnym przypadku patrzył na nieznajomą również przez pryzmat własnych doświadczeń z ludźmi, do których ją przypisał. To zdecydowanie nie ociepliło jego stosunku do rozmówczyni. Wręcz przeciwnie.
Mimo to, skoro udało im się osiągnąć w miarę korzystne dla obu stron porozumienie (to było zdecydowane nadużycie słowa korzystne, ale no cóż) to nie miał zamiaru wycofywać oferty. Dotrzymywał danego słowa. Nie zwykł odzywać się wtedy, kiedy miałby je zaraz złamać. Nie rzucał ich na wiatr. Nawet w przypadku, w którym miał podstawy wątpić w to, że druga strona zachowa się zgodnie z układem.
Była niepoczytalna. Mogła próbować migać się od wypełnienia swojej części układu, gdy wróci do pełni sił psychicznych. Mimo to planował dać jej szansę. Łowcy przygód bywali słowni. Nie wszyscy, ale znajdowała się wśród nich grupa osób, które Roise cenił za etykę zawodu (tak, nawet jeśli nieetycznie polowali na zwierzynę, przemycali przedmioty, kradli i robili burdy; nikt nie jest idealny, nie?).
- Nie zostaniesz - skwitował bez zbędnych zapewnień, że wszystko będzie dobrze. - To znaczy, że mamy układ, droga...? - Potrzebował wiedzieć jak ma się do niej zwracać.
To mogło być cokolwiek. Nie oczekiwał od kobiety podania pełnego imienia i nazwiska. Szczególnie w takim miejscu jak okolice Little Hangleton, gdzie ludzie byli słusznie nieufni wobec siebie.
Odczekał znaczącą chwilę, żeby dać jej możliwość wyboru: będzie dziś Mary? Ann? Mary-Ann? Sue? Kate? Celine? Mógł sam sobie coś wybrać na konieczność nawiązania kontaktu. Najbardziej naturalne w tym wypadku byłoby, żeby była z nim szczera, bo wtedy łatwiej mógłby przemówić do jej wnętrza i trochę uspokoić atak paniki, ale nie wymagał pełnej szczerości.
- Bertrand - kiwnął głową, samemu będąc względnie szczerym - no, do pewnego stopnia, bo w tym wypadku nie wymyślał a jedynie wygodnie pomijał swoje pierwsze imię na rzecz drugiego.
Dzięki temu miał pewną anonimowość ale mógł zareagować na nazwanie go w ten sposób. No i nie zapominał jak przedstawił się konkretnej osobie. W razie późniejszego spotkania również nie było problemów z tym, żeby spokojnie stwierdzić, że nikt nie bronił zamiennego posługiwania się imionami. Na tej samej zasadzie w niektórych środowiskach był bardziej Mulciberem niż Greengrassem, bo to przynosiło dodatkowe korzyści.
Obdarzył kobietę badawczym, przeszywającym na wskroś spojrzeniem. Bez dwóch zdań dało się stwierdzić, że oceniał sytuację. Nie tylko pod kątem dostania kosą pod żebra. Również w pełni w wyniku troski (mocne słowo, ale mieli układ) zanim nie przysunął się bliżej. Ostrożnie, czujnie, ale wyciągnął ku niej ramię. Drugą rękę trzymał pod połami płaszcza w okolicach różdżki. Dyskretnie, jednak zdecydowanie mógłby po nią sięgnąć w razie potrzeby.
- W tym stanie prawdopodobieństwo udanej teleportacji spada z chwili na chwilę - odezwał się raczej z konieczności niżeli z przekonania, że powinna to wiedzieć i podjąć świadomą decyzję czy jest w stanie zaryzykować. - Możesz się rozszczepić. Mung to jednak nie najlepszy pomysł - zawyrokował i choć nie miała powodów, żeby ufać jego osądowi to jednocześnie nie miała również podstaw, aby mu nie ufać.
No. Poza tymi dwoma: wyglądem i wrażeniem, jakie sprawiał oraz tym, gdzie byli; w Little Hangleton trudno było komuś ufać, robili to wyłącznie idioci, przyszłe trupy, jak zwał tak zwał.
- Dasz radę wesprzeć się na mnie i dojść do wioski czy stacjonujemy na łąkach? - Dawał jej złudny wybór między dwiema dobrymi opcjami.
Rzecz jasna mógł spróbować wyczarować jej na poczekaniu jakieś nosze z gałęzi. Zdarzało się to konieczne w terenie, ale nie był wprawnym rzemieślnikiem. To byłyby bardzo toporne pomoce. Poza tym raczej dla niej upokarzające a wbrew pozorom Ambroise nie czerpał satysfakcji z upokarzania ludzi bez potrzeby. Średnio wyobrażał sobie ten dłuższy spacer. Najlepiej byłoby rozpalić ognisko gdzieś w osłoniętym miejscu poza zagajnikiem i nie w lesie. Może wtedy przestałaby się trząść, bo umysł uznałby ogień za dostateczną ochronę przed wewnętrznym chłodem.
Nie planował proponować swojego płaszcza - była od niego wyższa i bardziej postawna (także z tego względu nie widział zbyt długiej możliwości ciągnięcia jej za sobą do Little Hangleton). No, ale. Poza tym pozostawała jeszcze jedna kwestia.
- Mów do mnie. Cały czas. Opowiadaj o tej paskudnej matce, nieobecnym ojcu, braku miejsca na ziemi, jeśli czujesz, że musisz to z siebie wyrzucać. Albo mów cokolwiek tak właściwie - tak właściwie to opowiadanie o swoich tragediach mogło nie być pomocne dla wszystkich, niektórzy potrzebowali to robić, ale na innych działało to druzgocąco. - Wyglądasz mi na kogoś kto zna szczegółowe różnice między... ...dajmy na to... ...mantykorą a... ...powiedzmy, że gryfem - zasugerował w duchu nawet dziękując za siedem lat u boku łowczyni i kłusowniczki.
Może nadal był żenująco słaby w temacie magicznych zwierząt, ale przynajmniej próbował znaleźć coś, co jest do siebie jakkolwiek podobne i może być w zakresie zainteresowań towarzyszki.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#8
27.10.2024, 17:22  ✶  

Owszem, w Little Hangleton trudno było komuś zaufać. Zwłaszcza komuś z zupełnie zasłoniętą twarzą, na kogo wpadło się całkowitym przypadkiem, przebijając się, jak się niedługo potem okazało, przez magiczne i niebezpieczne kwiatki. Albo odwrotnie, trudno było zaufać komuś, kto był wielkości szafy gdańskiej i zniweczył wszelkie plany na ten dzień, wyskakując z krzaków, jak ścigany odyniec.

Jak najbardziej, w Little Hangleton i jego okolicach ufali tylko idioci, przyszłe trupy lub oba na raz. Do której z grup należała Regina? Pewnie gdyby była na tyle przytomna, by zrozumieć pytanie i nadal odczuwała to, co teraz, to odpowiedziałaby, że była połączeniem obu grup. Czemu? Bo odpowiedziała mu szczerze:

— Regina... Regina Rowle.

Natychmiast skorzystała z wyciągniętej do niej ręki. Złapała go za przedramię i wyglądało, jakby to na chwilę wystarczało. Dotyk drugiego człowieka, namacalność jego osoby i fakt, że czuła pod dłonią ludzkie ciepło, zatrzymały na chwilę postępującą panikę i drżenie ciała.

— Spróbujmy... Spróbujmy z... Wioską. — odpowiedziała, marszcząc z wysiłku brwi.

Bliskość drugiego człowieka pomogła na chwilę, ale chłód i uczucie pustki w sercu nadal trawiły ją od środka. Bała się, tak po prostu się bała, że ów człowiek zaraz ją porzuci. Pomimo danego przez nią słowa, mimo że sam proponował, co mogą zrobić, rozmyśli się i ją zostawi na pastwę tego, co robiła z nią magia samotniczki.

O ile dał jej taką możliwość, to postąpiła krok do przodu, by sprawdzić, czy nogi nie odmówią jej posłuszeństwa.

— Jest. Tak. Bardzo... Bardzo zimno. — wydukała, walcząc ze sobą, by nie szczękać zębami.

Ponownie zmarszczyła brwi i spojrzała w bok, na czarodzieja, który kazał opowiadać sobie o matce i ojcu, braku swojego miejsca na ziemi i jakichś nieszczęściach. Czy matka była paskudna? Raczej nie, była po prostu chowana twardą ręką i nie potrafiła mówić o swoich uczuciach. Ojciec był nieobecny? Dużo pracował, zakopywał się w tych swoich badaniach, esejach i opracowaniach, bo chyba też brakowało mu ciepła od żony. Czy Regina naprawdę nie miała domu? Tak się teraz czuła, ale czy naprawdę gdyby stanęła pod drzwiami rodzinnego domu, to rodzice by jej nie wpuścili?

Okropne podszepty mówiły, że jest sama. Rodzice nie chcą jej widzieć po ostatniej wymianie listów. Na pewno w domu w Walii nie ma dla niej miejsca. Jest wynaturzeniem i to nie tylko przez swój wzrost. A to jak porzuciła Sikorkę? Nie była nawet na jej pogrzebie...

Znowu do oczu napłynęły łzy i w paru chwilach wyznaczyły na polikach Reginy nowe wilgotne szlaki. Prawie zatraciła się w swoich myślach, aż nie usłyszała zadanego pytania. Różnica między mantykorą a hipogryfem? Przecież, przecież to...

— Przecież to jak... — aż sapnęła ze zdziwienia. —Jak porównać lwa z koniem albo... Albo nie wiem.

Od razu przed oczami miała hipogryfa, i to jeszcze z zajęć z Hogwartu, i zdjęcia oraz rysunki mantykory. Pan Skamander by się uśmiał, pomyślała. Absurdalność tego porównania wywołała jakąś dziwną wesołość, która znalazła ujście w nikłym uśmiechu.

— Wiesz... Wiesz, że tak naprawdę mantykora to przekręcona nazwa? Po...pochodzi z greckiego, ale tak naprawdę mantykory wywodzą się z Persji, a tam nazywano je mart... Czekaj, bo...bo to trudne słowo. Martjawaxarami? Znaczyło to podobnie, jak po grecku, czyli... Czyli, że "jedzący ludzi", ale...

Greengras dobrze wyczuł swoją towarzyszkę, choć nie do końca dobrze ją ocenił. Daleko jej było do łowcy, ale na magicznych zwierzętach znała się naprawdę dobrze i rozmowa o nich kotwiczyła ją w "tu i teraz".

— Różnica jest znaczna. B...budowa, nastawienie i ten... I o-odżywianie, to najważniejsze. Znaczną różnicą jest jak... Coś zjada żywych lu...ludzi, a inne zwierzęta czy padlinę.

Trudno było ocenić, co dla Olbrzymki jest trudniejsze - nabranie oddechu pomiędzy słowami czy dbanie o to, żeby się nie potknąć, kiedy to nogi nie do końca służyły swojej właścicielce. Mimo to z pomocą Bertranda szła całkiem sprawnie, co dawało im spore szanse na dotarcie do gospody w miasteczku.

— To, co się ze mną dzieje, to... To ta samotniczka? — spytała po chwili milczenia i wolną ręką przetarła pot perlący się na czole.

Jednak ten spacer kosztował ją więcej sił, niż chciałaby przyznać.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
27.10.2024, 21:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.10.2024, 21:20 przez Ambroise Greengrass.)  
Rowle.
Ambroisa przede wszystkim zaskoczyła nie ta odpowiedź brzmiąca całkiem szczerze. Na tyle, że mógłby skłonić się ku uwierzeniu w to, że nie wymyślała personaliów na poczekaniu. Istotniejsze było to, że słysząc nazwisko kobiety spróbował odszukać w pamięci kogoś stamtąd kto odpowiadałby jej rysopisowi, bo wiek bardzo ciężko mu było stwierdzić.
Raczej stosunkowo dobrze znał się na tym kto z kim, kiedy i gdzie rodów czystej krwi. Nie z własnej woli tylko z przymusu, towarzyskich konieczności i nacisków ze strony Evelyn. Swoją drogą również Rowle, która (jeśli dobrze pamiętał a nie narzekał na kojarzenie faktów) nigdy nie wspominała o żadnej Reginie ze swojej rodziny.
Czyżby jakaś niewygodna tajemnica rodu? W każdym były jakieś wyjątkowe przypadki pomijane w oficjalnych rozmowach i nie przedstawiane podczas wydarzeń towarzyskich a wydawało mu się, że zwróciłby uwagę na kogoś takiego podczas jednego z licznych przyjęć lub balów.
Nie zamierzał pytać o to macochy, ale być może Roselyn mogłaby być całkiem pomocna, jeśli chciałby kiedyś odnaleźć swoją nową dłużniczkę w celu odzyskania długu. Bowiem wątpił, że mógłby tak po prostu wstąpić do głównej siedziby rodu i poprosić o skontaktowanie go z krewniaczką siostry.
Abstrahując od tego, że to byłoby zbyt oficjalne, jawne i po prostu głupie. Nie postępował w ten sposób, ale sama myśl była interesująca. Tym bardziej, że wydawało mu się, że temat rodowodów rodzin z nim powiązanych miał w jednym paluszku. Tymczasem spotkała go zagwozdka. Nie sądził, żeby kłamała, ale wobec tego co było na rzeczy?
Gdyby był swoją bardziej towarzyską wersją pewnie choć trochę nawiązałby do tego tematu. Nie zrobił tego. Podparł ją odruchowo, kiedy złapała go pod ramię. Jako osoba przywykła do niesienia różnej pomocy medycznej, szczególnie w obliczu czarodziejskiej wojny i ataków Śmierciożerców, nie miał problemu z fizycznym dotykiem. Przynajmniej do czasu, kiedy było to czysto profesjonalne i w żaden sposób mu nie zagrażało.
- A więc wioska - potwierdził, obserwując pierwszy krok postawiony przez Reginę; był gotów próbować łapać ją w razie czego, ale nie było takiej potrzeby.
Całe szczęście, bo naprawdę nie lubił radzić sobie z mdlejącymi ludźmi. W szpitalu było ich na pęczki. Podczas akcji terenowych jeszcze więcej. Szczególnie w ostatnich latach, kiedy do obrażeń fizycznych dochodziła panika, lęk i mentalne rany. O ironio powinien dzięki temu nauczyć się być bardziej ciepły dla osób w sytuacji Rowle a w dalszym ciągu był zimno profesjonalny.
- Nie jest - zaprzeczył odruchowo, jakby to miało polepszyć jej stan; czujesz się źle? to się nie czuj! zawsze działało, czyż nie? - To złudzenie wywołane wpływem pyłku na organizm. Mogę pożyczyć ci płaszcz. Narzucisz sobie na ramiona, jeśli to coś zmieni, ale wątpię - zreflektował się, szczególnie że po namyśle doszedł do wniosku, że nie straciłby zbyt wiele a być może byliby w stanie zażegnać część kryzysu.
Wbrew pozorom dobrostan psychiczny Reginy gdzieś tam się dla niego liczył, bo dzięki temu mogli szybciej znaleźć się we względnie bezpiecznym miejscu. Nie na otwartym terenie tuż obok siedliska różnego rodzaju mętów. W pokoju w gospodzie nad barem, w którym te męty bytowały. To była różnica.
W przeciwieństwie do tej, której nie widział między dwoma stworzeniami, nawet słuchając wyczerpującej i całkiem skutecznie działającej wypowiedzi na temat tego, dlaczego nie należało porównywać hipogryfa z mantykorą... ...czy tam z mort larwa ara iksami. Nie potrzebował rozumieć tych różnic tylko widzieć efekty w postaci szybszego kroku, toteż wyłącznie pokiwał głową, jakby przyjął tę ekspercką opinię.
- Tak właściwie to odpowiedź powinna brzmieć pyłek kwiatowy samotniczki. Samotniczka sama w sobie nie jest szkodliwa. Poza okresem kwitnienia jest raczej nieszkodliwym krzakiem, który może co najwyżej pokłuć albo zadrapać, ale nie wydziela żadnych toksycznych soków. Nie ma halucynogennych właściwości - pokusił się o dłuższe wyjaśnienie głównie po to, żeby nie musieć strzelać palcami przed twarzą Reginy w celu zwrócenia jej uwagi na siebie zamiast na wewnętrzne trudne przeżycia.
Gdyby kobieta w swoim nieszczęściu trafiła na kogoś innego, dajmy na to taką bliską Greengrassowi... ...Eleonorę Figg... ...tak, Nora była wręcz aż za dobrym przykładem zupełnie innego podejścia do ludzi przez swoją wrodzoną łagodność, delikatność i uczuciowość, niezliczone pokłady empatii i tak dalej... ...wtedy zapewne ta rozmowa toczyłaby się zupełnie inaczej.
Rowle dostałaby pocieszycielskie uściski. Mogłaby usiąść na jakimś kamieniu przytulona do kogoś, kto byłby w stanie bez wahania doprowadzić ją do ulgi poprzez rozmowę pełną wzajemnego zrozumienia, ciepła a zapewne także podjadania świeżych ciasteczek nasączonych eliksirem wszechspokoju (nawet jeśli taki nie istniał to w ciastkach Nory miałby prawo się udać; miała dziwnie niepokojącą tendencję do bezwiednego robienia rzeczy niemal niemożliwych), które jego przyjaciółka wyciągnęłaby z dupy z kapelusza ze swojej przepastnej torby.
Greengrass miał zgoła inne podejście do klienta, bowiem zgadza się - w tej chwili traktował Reginę jak swoją klientkę, którą miał odstawić z punktu A do punktu B bez względu na okoliczności zewnętrzne. Następnie doprowadzić ją do stanu sprzed wejścia w krzaki (nie mógł wyrokować, że to będzie zbieżne ze stanem użyteczności ani stanem stabilności psychicznej, nie znał jej przed incydentem). Pożegnać się, zebrać siebie i graty z Little Hangleton, zniknąć i najpewniej nigdy nie wrócić po odebranie przysługi, co znaczyło, że bawi się w wolontariat.
Jasne - ciastka byłyby fajne. Pełna wyrozumiałość byłaby fajna. Ploteczki na kamieniu i przytulanki byłyby fajne. Tyle, że nie z nim. On raczej stronił od specjalnego spoufalania się z nowopoznanymi ludźmi.
No, chyba że chodziło o ładne panienki poznane gdzieś na mieście w chwilach przytłaczającej samotności. Wtedy na parę godzin był w stanie spoufalać się z jedną bądź drugą, ale nawet wtedy nie zostawał na dłużej ani nie udawał przesadnie zaangażowanego.
W tym wypadku założył, że biznes to biznes. Zamierzał dopełnić swojej części umowy, ponieważ miał standardy ewentualnie dorzucając kilka drobniejszych usług w ramach zakresu, biorąc je pod uwagę w (wątpliwym) rozliczeniu. Na przykład, gdyby ktoś postanowił zawrócić im głowę jak to bywało w takich miejscach i należałoby interweniować przy użyciu zaklęć. Wtedy zakres uległby zmianie, ale sama umowa nie.
Chwilowo wszystko szło mniej więcej zgodnie z planem. Bardzo powoli przesuwali się do przodu. Krok po kroku opuszczali okolicę magicznych krzewów, kierując się w stronę wioski, która majaczyła na horyzoncie.
- Prawdę mówiąc masz - wyjątkowego pecha, ale jak tak to sformułuję to fontanna łez znowu nas zaleje, kurwa mać - okazję obserwować stosunkowo rzadkie zjawisko kwitnienia samotniczek. Potrzebują specjalnych warunków, aby rozwinąć się w ten sposób. Stąd mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że mogą być naturalną pułapką. Jeszcze mniej osób wie, jak postępować w wypadku zetknięcia się z pyłem - zakończył dość długi wywód, kwitując to wzruszeniem ramion.
Bardzo słabym ze względu na pozycję, w której szli, ale cóż. Istotnie miała farta w niefarcie, bo nawet jeśli tak to teraz nie brzmiało to wszystko miało być w porządku w przeciągu kilku kolejnych godzin.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#10
01.11.2024, 00:40  ✶  

Bertrand, Bertrand, B e r t r a n d. Całkiem przyjemnie brzmiało imię nieznajomego, chociaż tak kontrastowało z jego niemal całkowicie skrytą twarzą. Rowle to w ogóle nie ciekawiło ani nie martwiło, bo była zbyt skupiona na tym, żeby dotrzymać sobie samej kroku w sferze fizycznej i psychicznej.

Marsz był wyczerpujący, a uszli dopiero ze sto metrów, może trochę więcej. Rowle zdążyła w tym czasie spocić się, jakby niosła niuchacza po rabunku w Banku Gringotta. O zmęczeniu nie wspominając, bo nie dość, że przez ciągłe pociąganie nosem brakło jej tchu, to jeszcze, co drugi krok, do oczu cisnęły się łzy. Atakowały raz po raz z myślami o samotności i o tym, że (nie)znajomy Bertrand może ją porzucić w mgnieniu oka. I co wtedy? Jak sobie poradzi tak całkowicie sama i opuszczona? Gdzie znajdzie odrobinę ciepła?

Znowu pociągnęła nosem i głośno wypuściła powietrze ustami. Naprawdę to zmęczenie było niepodobne do niczego. Rowle nie paliła papierosów, ani opium, może ostatnio trochę częściej sięgała do szklanki z ognistymi trunkami, ale nie na tyle często, by przejście tych set metrów sprawiało taką trudność. Cieszyła się naprawdę dużą wytrzymałością i nie gorszą sprawnością fizyczną.

— Nnie… Nie trzeba. — pokręciła głową, odmawiając dodatkowej warstwy odzienia.

Organizm walczył z gorącem, a jej umysł z zimnem, co prowadziło do zupełnego pogubienia się w tym, co odczuwała.
Na razie myślała o tym, by się zatrzymać, położyć, zwinąć w kłębek i tak zostać, by polecieć w dół, po spirali smutku i samotności, prosto do paszczy zrezygnowania i totalnego bezsensu istnienia. To była tak pociągająca wizja, że powoli zaczęła wytracać prędkość i rozglądać się w koło, jakby szukała miejsca, by uwić gniazdko rozpaczy.

Całe szczęście czarodziej, na którego trafiła, wiedział, z czym mają do czynienia i tą wiedzą się podzielił. Może niewiele w jej głowie zostawało z tego, co mówił, ale krótki wykład o samotniczkowym oddziaływaniu skutecznie odciągał ją rozpraszał w planach o wiciu gniazdka.

— Py… Pyłek kwia…towy. —powtórzyła i chwyciła jego rękę mocniej, po noga przy jednym z kroków wymigała się od utrzymania ciężaru Olbrzymki.
— Wola… Wolałabym obs…obserwować te kwiaty z. Z daleka. — podjęła, kiedy czarodziej skończył mówić o warunkach, jakie sprawca całego zdarzenia potrzebuje, żeby… Żeby siać spustoszenie w umyśle kogoś takiego jak Regina.
— Długo t…to będzie trwało?

Chwila oświecenia pozwoliła na zadanie tego wybitnego pytania. Zaraz potem znowu zalała ją fala wyciskających łez wspomnień i smutków.

Nie miała sił, ani przestrzeni w swoim chwilowo niedysponowanym umyśle, na to, by zastanawiać się, czy dobrze, że na kogoś trafiła i czy trafiła na kogoś dobrego. W tych okolicach było to wątpliwe, a niejaki Bertrand mógł być handlarzem albo kłusownikiem, na którego niedawno czekała w krzakach. Teraz za to prowadził ją wcale nie do wioski, ale na przykład gdzieś, gdzie będzie mógł się jej spokojnie pozbyć. Albo na przykład zwęszył w tym wszystkim interes, bo pierwsza rzucona przez niego cena za pomoc była zaporowa. Więc teraz mógł ją prowadzić gdzieś, gdzie nie tylko oskubie ją ze wszystkiego, co ma przy sobie cenne, ale jeszcze zażąda dodatkowych pieniędzy. Chyba powiedziała mu swoje nazwisko? Nie mogła sobie przypomnieć. Mózg nie współpracował z nią na żadnym poziomie.

Z drugiej strony wystarczyło, żeby ją zostawił. Jeżeli strzępki informacji, które przebijały się przez otępiony umysł, dobrze interpretowała, to ten pyłek z samotniczki mógł ją doprowadzić do szaleństwa i skończyłaby jako wiedźma równie nawiedzona, jak ten las, a on mógłby od całej sprawy umyć ręce.

— Za...zatrzymajmy się na... chwilę, proszę?

Nie czekając na jego odpowiedź, przystanęła, oddychając ciężko. Nadal było jej zimno, nadal czuła wkradającą się do serca czarną rozpacz, a do wszystkiego doszło teraz zmęczenie.

— Tylko... Tylko chwilę. — wytłumaczyła, licząc na to, że oszuka samą siebie i w jedno "Na brodę Merlina!" ruszą dalej

Nabrała w płuca świeżego powietrza i zatrzymała je na parę sekund. Czasem to pomagało osadzić się w danym miejscu i momencie i często to robiła, kiedy czuła, że emocje biorą górę.

— Mo... Możemy jeszcze porozmawiać? — spytała po tym, jak na nowo zaczęła oddychać. — To pomagało.

Poczuła, że musi mu wytłumaczyć, czemu chce kontynuować ich rozmowę, pomimo swojego bardzo ograniczonych możliwości do składnego wyrażania się. Głos mężczyzny, czego normalnie nie przyznałaby nawet przed samą sobą, był kojący i w połączeniu z tematami o magicznej florze i faunie nie pozwalało na rozszalenie się rozpaczy w jej głowie.

Przełknęła głośno ślinę, licząc, że przełknie też gulę, tak typową dla płaczu, ale ta zagościła w gardle na dobre i ani myślała się stamtąd ruszać. Przynajmniej na razie, więc nieco ściśniętym głosem spytała:

— I...interesuje-esz się bo...botaniką? Sa-samotniczka jest do czegoś wy...wykorzystywana?

Na czapę Merlina, niech nie ocenia wybranego przez Reginę kierunku rozmowy.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Regina Rowle (5171), Ambroise Greengrass (9026)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa