Regina przewróciła oczami, słysząc pouczający i wyniosły ton uzdrowiciela, który przed paroma chwilami obdarowywał ją tym samym głosem podczas zawijania rąk i nóg w magiczne opatrunki. Zdrową ręką, bo miała taką tylko jedną, uderzyła z frustracją w poduszkę i wypuściła z siebie ni to jęk, ni to westchnięcie. I czemu to wszystko? Bo chciała sprawdzić, czy Stoddard Withers, jeden z najbardziej znanych hodowców skrzydlatych koni, miał rację, pisząc, że nie ma nic lepszego niż "wiatr we włosach, kiedy jest się na grzbiecie jednego z tych majestatycznych stworzeń. Miała szczerą nadzieję, że pan Withers podczas swojej kariery był przynajmniej raz połamany tak, jak ona.
Zatopiła się w poduszkach zrezygnowana i potoczyła szklistymi oczami po pokoju, a potem po swoim ciele. Była ubrana granatową koszulę nocną, którą miała zadartą do kolan, bo obie nogi były właśnie do nich zawinięte w tężejące opatrunki, które, według pana Abrandiego miały przyśpieszyć cały proces gojenia się kości. W dodatku prawą rękę również miała w takim opatrunku, bo tę też złamała podczas upadku.
A co tak dokładnie się stało? Pierwsze dwadzieścia minut podniebnej przejażdżki na aetonanie z przydomowej stajni było fantastyczne. Później skrzydlaty koń zaczął wydziwiać i nim Regina opanowała wierzchowca albo chociaż mocniej się schwyciła, to już leciała w dół, prosto w jodłowy młodnik. Rodzice znaleźli ją dopiero po godzinie, podobno, bo sama pamiętała tylko tyle, że w jednej chwili była na grzbiecie, w drugiej spadała, a w trzeciej ojciec niósł ją do domu, a całe ciało z każdym krokiem pulsowało bólem.
Otarła policzki wierzchem sprawnej dłoni i pociągnęła smutno nosem. Najgorsze nie było to, że się tak poważnie połamała, tylko to, że nazajutrz, czyli dzisiaj właśnie, miała jechać do hodowli smoczogników. Ojciec obiecał, że będzie mogła wybrać jedno z jajek i się nim zaopiekować. Z tym że dosiadła wierzchowca bez zgody któregokolwiek z rodziców i załatwiła sobie szlaban na najbliższe dwa tygodnie. Jakby połamanie było niewystarczającą karą. I może byłoby tego mało, ale właśnie trwały wakacje i piękna pogoda za oknem tym bardziej ją przybijała.
Z trudem sięgnęła do stolika nocnego i złapała swoją ulubioną książkę - "Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć" autorstwa jej idola, Newta Skamandera. Przewertowała ją naprędce i znalazła to, czego szukała, czyli ustęp o smoczognikach. Na brzegach stron drobnym i koślawym pismem były zrobione przez nią notatki. Powyciągała wszystko, co znalazła w innych książkach oraz z rozmów z tatą i dodała do ustępów napisanych przez Skamandera. Pewnie na głos by tego nigdy nie powiedziała, ale uważała, że pan Skamander bardzo niedokładnie opisał te stworzenia. Zasługiwały na znacznie więcej, niż półtorej strony w jego atlasie, koniec i kropka.
Pogrążyła się w czytaniu do tego stopnia, że zignorowała głosy dobiegające zza uchylonych drzwi. Dopiero kiedy podłoga przed jej pokojem skrzypnęła, poderwała głowę i spojrzała w tamtym kierunku.
— Nie Mona, bardzo się cieszę, że nas odwiedziłaś. Twój ojciec pewnie już ci powiedział o wypadku Reginy? Nie przejmuj się, nie jest tak źle, jakby mogło się wydawać...Mów za siebie, mamo, pomyślała, zaciskając usta w wąską kreskę. Zrastające kości to nic miłego, a bolało, jakby rękę i nogi nakłuwano setką małych igiełek i to na raz.
— Właśnie niosłam szkiele-wzro, ale w takim razie proszę i weź jeszcze szklankę. Dopilnuj, żeby wypiła ją całą, bo to już czas. Jeżeli będziecie coś chciały do jedzenia, to Regina ma przy łóżku dzwonek, wezwiecie Grimka i wam coś przyniesie.Drzwi się otworzyły, a młoda Rowleyówna była już gotowa na spotkanie z kuzynką i matką.