18.11.2024, 00:15 ✶
—01/09/1972—
Anglia, Little Hangleton
Lorien Crouch & Anthony Shafiq
![[Obrazek: o6NOIW5.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=o6NOIW5.png)
Life starts all over again,
when it gets crisp in the fall
![[Obrazek: o6NOIW5.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=o6NOIW5.png)
Life starts all over again,
when it gets crisp in the fall
Powrót do normalności był… trudny. Choć czym tak naprawdę była normalność? Już wcześniej Lorien odkryła, że świat po śmierci Roberta się nie zatrzymał. Ministerstwo nadal przypominało pszczeli rój. Wszyscy mieli swoje mniejsze i większe zmartwienia, problemy dnia codziennego. Było w tym poczuciu wiecznego ruchu coś terapeutycznego. Nadmiar pracy nie pozwolił jej popaść w apatię. Zamiast niej wkradła się tak dobrze znana, słodka rutyna.
Świat powoli rozkwitał barwami złota i czerwieni. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Nadchodziła jesień, a wraz z nią powoli umierało ciepło. Czasem Lorien łapała się na złośliwej myśli, że Robert nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na śmierć. Teraz przynajmniej niebo za nim płakało.
Z drugiej jednak strony Bogowie zdawali się kpić z tego jak nieważny w obliczu wszechświata zdawał się teraz jej mąż. Czy gdyby nie umarł - pogoda byłaby inna? Witryny sklepów, które mijała na Pokątnej mniej skrzyły się jesiennymi barwami i drobiazgami? Czy szyldy ulubionej kawiarni nie kusiłyby jej najnowszym wymysłem jakim była kawa z dodatkiem korzennych przypraw i purée dyniowego?
Nie.
Śmierć Roberta nie zmieniła nic, równocześnie zmieniając absolutnie wszystko.
Dlatego właśnie normalność tkwiła w tym drobnym ciele pani Mulciber, która ku zgrozie czarodzieja oskarżonego o podszywanie się pod mugoli i zaciąganie na ich nazwiska poważnych kredytów przy użyciu eliksiru wielosokowego i zaklęć modyfikujących pamięć, pojawiła się na progu sali sądowej nr 7.
Normalność malowała się w jej niemal martwych oczach, w lekko ściągniętych brwiach i kącikach ust wykrzywionych w wyuczonym, pobłażliwym uśmieszku, gdy odczytywała akt oskarżenia i unosiła pozbawioną obrączki dłoń do góry podczas głosowania.
Normalność była oświadczeniem winy. Była zesłaniem zbyt pewnego siebie cwaniaczka na długie lata do Clerkenwell. Była cichym podszeptem, by wnioskować o zaostrzenie wyroku; niewidzialną kościstą dłonią, która obejmowała czule jej policzek.
Ale nic już nie było normalne.
Dlatego Lorien robiła to, co całe życie robiła najlepiej. Udawała. Gdy tylko otwierały się drzwi do gabinetu na drugim piętrze, czarownica nasuwała na twarz czarny woal żałoby. Kryła twarz za delikatną koronką nie po to by oddać cześć zmarłym, lecz po to by usatysfakcjonować żywych. Nawet jeśli jej serce pozostawało głuche, a w umyśle tliła się jedynie irytacja - pani Mulciber przedstawiała sobą obraz wdowy doskonałej. A jednak nie zaciskała dłoni w modlitwie, zaciskała je za to na piórze - pisząc listy, zbierając rozszalałe myśli na skrawkach pergaminów, wyrwanych kartkach z notesów. Nic nie było takie proste jak z początku zakładała, niektóre kawałki rodzinnej układanki nie chciały posłusznie wpaść na swoje miejsce. Ale tym się nie przejmowała - przyjdzie czas, kiedy każdy z Mulciberów zacznie nareszcie grać swoją rolę. Wystarczyło tylko przeczekać ten burzliwy okres.
Miała powoli dość sztucznych kondolencji, wzdychania starych bab z administracji nad kruchością życia i ciekawskich spojrzeń rzucanych jej przez stażystów. Zupełnie jakby oczekiwali, że lada moment się złamie, a po korytarzach radośnie będzie paradował nie pani sędzia a mały wilgowron. Jej własny gabinet przypominał mauzoleum wypełnione bukietami kwiatów, których słodki zapach tak bardzo łatwo szło pomylić ze zgnilizną.
Wystarczy na dziś.- Postanowiła, przybijając z trudem pieczęć na protokole z ostatniej rozprawy.
Nadal była obolała po ostatniej przemianie, raz po raz odczuwając fantomowe bóle skrzydeł; momentami tak proste czynności jak poruszanie się powodowało dyskomfort; drobne ranki piekły przy najmniejszym kontakcie z materiałem jej sukni i szaty sędziowskiej;
Mimo wszystko w Little Hangleton czarownica pojawiła się dość późno. Wyszła z kominka, przytrzymując się ostrożnie gzymsu. Nie chciała po sobie pokazać, że podróże są trudne. Powinna odpocząć i zapewne wystarczyłoby kilka dni spędzonych w domu - wiedziała o tym. Ale nie chciała, żeby dowiedział się o tym Anthony.
Westchnęła głęboko, zsuwając z głowy sędziowską tiarę.
Ta zaraz trafiła w ręce Wergiliusza, który zmaterializował się niemal bezszelestnie przy kominku. Reszta sędziowskich, złotych regaliów w tym brosze rodu Crouch'ów i Ministerstwa Magii wciąż jeszcze zdobiły jej purpurową togę.
- Czy Anthony jest w domu? - Zapytała tylko skrzata. Chciała żeby Shafiq tu był. Chciała spędzić miło wieczór w ogrodzie przy lampce wina albo jesiennej herbacie i najnowszej książce Bagshot'a, która od miesięcy leżała niedokończona jak kolejny drobny wyrzut sumienia. Chciała, ale była gotowa usłyszeć, że już go nie ma.
Świat powoli rozkwitał barwami złota i czerwieni. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Nadchodziła jesień, a wraz z nią powoli umierało ciepło. Czasem Lorien łapała się na złośliwej myśli, że Robert nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na śmierć. Teraz przynajmniej niebo za nim płakało.
Z drugiej jednak strony Bogowie zdawali się kpić z tego jak nieważny w obliczu wszechświata zdawał się teraz jej mąż. Czy gdyby nie umarł - pogoda byłaby inna? Witryny sklepów, które mijała na Pokątnej mniej skrzyły się jesiennymi barwami i drobiazgami? Czy szyldy ulubionej kawiarni nie kusiłyby jej najnowszym wymysłem jakim była kawa z dodatkiem korzennych przypraw i purée dyniowego?
Nie.
Śmierć Roberta nie zmieniła nic, równocześnie zmieniając absolutnie wszystko.
Dlatego właśnie normalność tkwiła w tym drobnym ciele pani Mulciber, która ku zgrozie czarodzieja oskarżonego o podszywanie się pod mugoli i zaciąganie na ich nazwiska poważnych kredytów przy użyciu eliksiru wielosokowego i zaklęć modyfikujących pamięć, pojawiła się na progu sali sądowej nr 7.
Normalność malowała się w jej niemal martwych oczach, w lekko ściągniętych brwiach i kącikach ust wykrzywionych w wyuczonym, pobłażliwym uśmieszku, gdy odczytywała akt oskarżenia i unosiła pozbawioną obrączki dłoń do góry podczas głosowania.
Normalność była oświadczeniem winy. Była zesłaniem zbyt pewnego siebie cwaniaczka na długie lata do Clerkenwell. Była cichym podszeptem, by wnioskować o zaostrzenie wyroku; niewidzialną kościstą dłonią, która obejmowała czule jej policzek.
Ale nic już nie było normalne.
Dlatego Lorien robiła to, co całe życie robiła najlepiej. Udawała. Gdy tylko otwierały się drzwi do gabinetu na drugim piętrze, czarownica nasuwała na twarz czarny woal żałoby. Kryła twarz za delikatną koronką nie po to by oddać cześć zmarłym, lecz po to by usatysfakcjonować żywych. Nawet jeśli jej serce pozostawało głuche, a w umyśle tliła się jedynie irytacja - pani Mulciber przedstawiała sobą obraz wdowy doskonałej. A jednak nie zaciskała dłoni w modlitwie, zaciskała je za to na piórze - pisząc listy, zbierając rozszalałe myśli na skrawkach pergaminów, wyrwanych kartkach z notesów. Nic nie było takie proste jak z początku zakładała, niektóre kawałki rodzinnej układanki nie chciały posłusznie wpaść na swoje miejsce. Ale tym się nie przejmowała - przyjdzie czas, kiedy każdy z Mulciberów zacznie nareszcie grać swoją rolę. Wystarczyło tylko przeczekać ten burzliwy okres.
- * -
Miała powoli dość sztucznych kondolencji, wzdychania starych bab z administracji nad kruchością życia i ciekawskich spojrzeń rzucanych jej przez stażystów. Zupełnie jakby oczekiwali, że lada moment się złamie, a po korytarzach radośnie będzie paradował nie pani sędzia a mały wilgowron. Jej własny gabinet przypominał mauzoleum wypełnione bukietami kwiatów, których słodki zapach tak bardzo łatwo szło pomylić ze zgnilizną.
Wystarczy na dziś.- Postanowiła, przybijając z trudem pieczęć na protokole z ostatniej rozprawy.
Nadal była obolała po ostatniej przemianie, raz po raz odczuwając fantomowe bóle skrzydeł; momentami tak proste czynności jak poruszanie się powodowało dyskomfort; drobne ranki piekły przy najmniejszym kontakcie z materiałem jej sukni i szaty sędziowskiej;
Mimo wszystko w Little Hangleton czarownica pojawiła się dość późno. Wyszła z kominka, przytrzymując się ostrożnie gzymsu. Nie chciała po sobie pokazać, że podróże są trudne. Powinna odpocząć i zapewne wystarczyłoby kilka dni spędzonych w domu - wiedziała o tym. Ale nie chciała, żeby dowiedział się o tym Anthony.
Westchnęła głęboko, zsuwając z głowy sędziowską tiarę.
Ta zaraz trafiła w ręce Wergiliusza, który zmaterializował się niemal bezszelestnie przy kominku. Reszta sędziowskich, złotych regaliów w tym brosze rodu Crouch'ów i Ministerstwa Magii wciąż jeszcze zdobiły jej purpurową togę.
- Czy Anthony jest w domu? - Zapytała tylko skrzata. Chciała żeby Shafiq tu był. Chciała spędzić miło wieczór w ogrodzie przy lampce wina albo jesiennej herbacie i najnowszej książce Bagshot'a, która od miesięcy leżała niedokończona jak kolejny drobny wyrzut sumienia. Chciała, ale była gotowa usłyszeć, że już go nie ma.