• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.09.1972] The golden hues of autumn

[01.09.1972] The golden hues of autumn
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
18.11.2024, 00:15  ✶  

—01/09/1972—
Anglia, Little Hangleton
Lorien Crouch & Anthony Shafiq
[Obrazek: o6NOIW5.png]

Life starts all over again,
when it gets crisp in the fall



Powrót do normalności był… trudny. Choć czym tak naprawdę była normalność? Już wcześniej Lorien odkryła, że świat po śmierci Roberta się nie zatrzymał. Ministerstwo nadal przypominało pszczeli rój. Wszyscy mieli swoje mniejsze i większe zmartwienia, problemy dnia codziennego. Było w tym poczuciu wiecznego ruchu coś terapeutycznego. Nadmiar pracy nie pozwolił jej popaść w apatię. Zamiast niej wkradła się tak dobrze znana, słodka rutyna.
Świat powoli rozkwitał barwami złota i czerwieni. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Nadchodziła jesień, a wraz z nią powoli umierało ciepło. Czasem Lorien łapała się na złośliwej myśli, że Robert nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na śmierć. Teraz przynajmniej niebo za nim płakało.
Z drugiej jednak strony Bogowie zdawali się kpić z tego jak nieważny w obliczu wszechświata zdawał się teraz jej mąż. Czy gdyby nie umarł - pogoda byłaby inna? Witryny sklepów, które mijała na Pokątnej mniej skrzyły się jesiennymi barwami i drobiazgami? Czy szyldy ulubionej kawiarni nie kusiłyby jej najnowszym wymysłem jakim była kawa z dodatkiem korzennych przypraw i purée dyniowego?
Nie.
Śmierć Roberta nie zmieniła nic, równocześnie zmieniając absolutnie wszystko.

Dlatego właśnie normalność tkwiła w tym drobnym ciele pani Mulciber, która ku zgrozie czarodzieja oskarżonego o podszywanie się pod mugoli i zaciąganie na ich nazwiska poważnych kredytów przy użyciu eliksiru wielosokowego i zaklęć modyfikujących pamięć, pojawiła się na progu sali sądowej nr 7.
Normalność malowała się w jej niemal martwych oczach, w lekko ściągniętych brwiach i kącikach ust wykrzywionych w wyuczonym, pobłażliwym uśmieszku, gdy odczytywała akt oskarżenia i unosiła pozbawioną obrączki dłoń do góry podczas głosowania.
Normalność była oświadczeniem winy. Była zesłaniem zbyt pewnego siebie cwaniaczka na długie lata do Clerkenwell. Była cichym podszeptem, by wnioskować o zaostrzenie wyroku; niewidzialną kościstą dłonią, która obejmowała czule jej policzek.

Ale nic już nie było normalne.
Dlatego Lorien robiła to, co całe życie robiła najlepiej. Udawała. Gdy tylko otwierały się drzwi do gabinetu na drugim piętrze, czarownica nasuwała na twarz czarny woal żałoby. Kryła twarz za delikatną koronką nie po to by oddać cześć zmarłym, lecz po to by usatysfakcjonować żywych. Nawet jeśli jej serce pozostawało głuche, a w umyśle tliła się jedynie irytacja - pani Mulciber przedstawiała sobą obraz wdowy doskonałej. A jednak nie zaciskała dłoni w modlitwie, zaciskała je za to na piórze - pisząc listy, zbierając rozszalałe myśli na skrawkach pergaminów, wyrwanych kartkach z notesów. Nic nie było takie proste jak z początku zakładała, niektóre kawałki rodzinnej układanki nie chciały posłusznie wpaść na swoje miejsce. Ale tym się nie przejmowała - przyjdzie czas, kiedy każdy z Mulciberów zacznie nareszcie grać swoją rolę. Wystarczyło tylko przeczekać ten burzliwy okres.

- * -

Miała powoli dość sztucznych kondolencji, wzdychania starych bab z administracji nad kruchością życia i ciekawskich spojrzeń rzucanych jej przez stażystów. Zupełnie jakby oczekiwali, że lada moment się złamie, a po korytarzach radośnie będzie paradował nie pani sędzia a mały wilgowron. Jej własny gabinet przypominał mauzoleum wypełnione bukietami kwiatów, których słodki zapach tak bardzo łatwo szło pomylić ze zgnilizną.
Wystarczy na dziś.- Postanowiła, przybijając z trudem pieczęć na protokole z ostatniej rozprawy.
Nadal była obolała po ostatniej przemianie, raz po raz odczuwając fantomowe bóle skrzydeł; momentami tak proste czynności jak poruszanie się powodowało dyskomfort; drobne ranki piekły przy najmniejszym kontakcie z materiałem jej sukni i szaty sędziowskiej;

Mimo wszystko w Little Hangleton czarownica pojawiła się dość późno. Wyszła z kominka, przytrzymując się ostrożnie gzymsu. Nie chciała po sobie pokazać, że podróże są trudne. Powinna odpocząć i zapewne wystarczyłoby kilka dni spędzonych w domu - wiedziała o tym. Ale nie chciała, żeby dowiedział się o tym Anthony.
Westchnęła głęboko, zsuwając z głowy sędziowską tiarę.
Ta zaraz trafiła w ręce Wergiliusza, który zmaterializował się niemal bezszelestnie przy kominku. Reszta sędziowskich, złotych regaliów w tym brosze rodu Crouch'ów i Ministerstwa Magii wciąż jeszcze zdobiły jej purpurową togę.
- Czy Anthony jest w domu? - Zapytała tylko skrzata. Chciała żeby Shafiq tu był. Chciała spędzić miło wieczór w ogrodzie przy lampce wina albo jesiennej herbacie i najnowszej książce Bagshot'a, która od miesięcy leżała niedokończona jak kolejny drobny wyrzut sumienia. Chciała, ale była gotowa usłyszeć, że już go nie ma.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#2
22.11.2024, 00:13  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.03.2025, 22:54 przez Anthony Shafiq.)  
Jego głowa, która jeszcze przed chwilą skąpana była czernią żałobnego kiru, lśniącą głębokim kobaltem poszumu jej skrzydeł, teraz eksplodowała feerią barw - nawet jeśli jego ograniczenia chorych oczu sprawiały, że były to wszelkie tony niebieskiego, żółtego i zgniłego.

Było to męczące.

A jednak, każde kolejne spotkanie rozbryzgiwało się paskudnym, nieuporządkowanym chlustem nieskrępowanej kreatywności, której paliwo strachu nadawało rozpędu szalonej parowej lokomotywy pozbawionej jakiegokolwiek maszynisty.

Jego sieć przestawała być jego. Zaczynała być ich. Syndykat, to była beznadziejna nazwa, ale słowo adekwatne do tego co chciał utworzyć. Gdyby mógł, narzuciłby odgórnie nazwę Stowarzyszenia Jadeitowego Smoka, w głowie mimowolnie pisał się statut spotkań, zbiór dopuszczonych rozrywek, bajońskie wpisowe, które miało pójść na piękne szaty dla Mistrzów swoich dziedzin. Och i pierścienie z dedykowaną perłą, jak to pięknie by wyglądało, każdy otrzymałby przynależność do pięciu kręgów zainteresowań. Szmaragdowe Drzewo Życia, Onyksowa Woda Tajemnic, Rubinowy Ogień Wojny, Złocista Ziemia Bogactwa i Lśniący Srebrzyście Metal Kultury, opowieści sprzedawanej masą. Przechadzając się korytarzem rezydencji w głowie katalogował najbliższych sobie przyjaciół, specjalistów, działaczy. Anglia, jutro to samo zrobi z zagranicznymi kontaktami. Liczyła się motywacja, ale też bardzo, wręcz szalenie, liczyły się możliwości. A czego nie dotknął zamieniał w złoto koncepcji, zapominając o jedzeniu piciu, zapominając o czasie, który upływał na planowaniu, pisaniu, na walce, do której nie potrzeba było miecza.

– Pan kończy już swoje ćwiczenia. Pytał, czy życzy sobie pani zjeść w ogrodzie, czy preferuje salon? – Wergiliusz wyglądał tak śmiesznie i dziwnie w tym swoim miniaturowym fraku, ale można było bardzo szybko się przyzwyczaić do tego, gdy za strojem szła nienaganna prezencja, język, wysublimowane gesty. Po kilku pytaniach dotyczących preferencji potraw, oraz ofiarowania pomocy w czymkolwiek Lorien sobie zażyczyła, skrzat zniknął, aby móc przygotować posiłek.

Minęło kilka minut, kilka bardzo długich minut dla Shafiqa, który wiedział, że jego gość już powrócił w progi domostwa, ale nie chciał odstąpić od rutyny ćwiczeń, skoro wciąż tego potrzebował, a był pewien, że gdy zasiądą razem, to nie powróci. Liść zapłonął. Płomień zatrzymał się. Drobny gest, jak najlżejszy, jak najłagodniejszy. Zabrał dłoń, gdy liść pozostał w miejscu. Nie było to pozornie nic wielkiego, ale wymagało precyzji. Rozmysłu. Skupienia na najdrobniejszym podmuchu magicznego splotu. Wypuścił powietrze i rozluźnił się, czując jak pulsują mu skronie, nagle zdając sobie sprawę z ssania w okolicy żeber. Czyż ostatnim jego posiłkiem nie była kawa na śniadanie i kilka ciastek zjedzonych z Lorraine?

Zszedł na dół w poszukiwaniu Lorien, jeszcze nim ją ujrzał pozwalając sobie na niewymuszony uśmiech. Pomijając okoliczności, zwyczajnie cieszył się z jej obecności tutaj.
– Jak się bawiłaś moja droga? Mam nadzieję, że nie doskwierał Ci zbytnio brak papierowych dementorków? – Opuszki palców piekły od wczorajszych prób skutecznego zagniatania zbyt grubej papeterii ministerialnej. Będzie musiał zaopatrzyć się w coś bardziej... cienkiego. – Co wybrałaś na kolację?– dodał przysiadając się, a wtedy obrzydliwie głośno zaburczało mu w brzuchu, co zaowocowało niezwykle ciekawą miną osoby bardzo poważnej przyłapanej na byciu człowiekiem.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#3
27.11.2024, 00:32  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.11.2024, 00:33 przez Lorien Mulciber.)  
- W ogrodzie.
To zawsze było słuszną odpowiedzią i Wergiliusz już wkrótce miał się nauczyć, że nie trzeba Pani o to pytać.
Choć początkowo chciała też skrzatu odmówić i uznać, że zadowoli się filiżanką cierpkiej herbaty - ostatecznie zdecydowała się na wyjątkowo prostą, bezpieczną kolację. Wolała to od słuchania niewygodnych pytań czy porad, nawet jeśli te zdawały się wynikać z czystej troski.

I rzeczywiście - to właśnie w ogrodzie zastał ją Anthony. Nie było w tym nic dziwnego. Można było odnieść wrażenie, że niemal instynktownie Lorien unikała od pewnego czasu zamknięcia. Gdy odwiedzała rodziców - powracała z płatkami kwiatu pomarańczy w lokach, gdy siedziała w kamienicy - cieplejsze wieczory spędzała na balkonie. Jakby jej małej, uśpionej ptasiej naturze, brakowało widoku nieba i ciepła słońca na policzkach.
Choć nadal ubrana w sędziowską togę - kobieta zdawała się być poza ramami ciasnej roli, którą tak ukochała. Czy to możliwe, że Anthony, może nawet po raz pierwszy w życiu, dostąpił zaszczytu wglądu za kulisy życia pani Mulciber? Czy taką przez ostatnie miesiące widywał ją Robert?
Pochyloną nad zniszczonym kalendarzem, w którym żarliwie zapisywała kolejne słowa. Z włosami leniwie owiniętymi wokół różdżki, by nie wpadały jej do oczu. Można było odnieść wrażenie, że nawet teraz, gdy jej służba się skończyła - myśli Lorien krążyły w głębokich wodach i meandrach tajemnic prawa - zbrodni i kary.

Pod krzesłem czarownicy, na świeżej trawie leżał ogromny, puchaty kot w popielatym kolorze. Dziwaczne to było zwierzę - Lorien pojawiła się z nim na pogrzebie, gdzie zdawał się nie odstępować wdowy na krok. W Little Hangleton nie czuło się zbytnio jego obecności. Spędzał czas rozwalony na przeróżnych parapetach (gdzie akurat padało słońce) albo znikał na całe dnie spacerując po miasteczku i załatwiając swoje bardzo ważne kocie sprawy. Kot nie miał imienia, podobno reagował na shu shu petit chat, ale Wergiliusz zarzekał się, że to nie działa.
Gdy tylko Lorien wracała pojawiał się przy jej boku jak bezszelestny cień, który brała na ręce i szeptała do kociego uszka swoje małe tajemnice. Wbrew wszelkim instynktom ptaszyna znajdowała pocieszenie i spokój duszy w miękkim futrze swojego towarzysza - jedynej pamiątki, która jej pozostała po przeszłości.

Słysząc jego kroki na ścieżce, odwróciła powoli głowę. Nieśpiesznie. Wciąż jeszcze nieobecna, gdy jej spojrzenie zdawało się sięgać daleko ponad jego ramię, gdzieś za horyzont. Nieświadomie uniosła nieznacznie lewą dłoń w geście przywitania - pozwalając ją ucałować. Szczupłych dłoni nie zdobiły dziś żadne pierścienie i obrączki - z wyjątkiem jednego. Nieważne jak trudny do zniesienia był ciężar - Lorien nie ściągała z palca wskazującego pierścionka, który nasunęła na palec 8 lat wcześniej wśród złotych piasków Jordanii. Drgnęła orientując się w swoim geście i spróbowała, niemal zawstydzona cofnąć dłoń.
- To był… dobry dzień.- Stwierdziła ostatecznie, analizując słowa Anthony’ego.- Nie miałam czasu o nich myśleć Antonio.- Przyznała, a ciszę, która zapadła na parę sekund przerwał jej delikatny, cichy śmiech. Ciężko powiedzieć czy był jednak szczery. Lorien nie miała zwyczaju się śmiać zbyt często.- Jeden ze skrzatów sprzątających w Departamencie postanowił umyć gablotę z moją makietą. Przez przypadek uwolnił z pół tuzina moich pupili. -Westchnęła bezgłośnie. Było coś miłego w tym, że na jej widok azkabanowe dzieci porzuciły terroryzowanie biednego skrzata, zlatując się do pani Mulciber, stęsknione jej obecności.- A i tak jednego nie mogę nadal znaleźć. Mam poważne podejrzenie, że załapał się na lot naszą wewnętrzną korespondencją..
Pierwszy w historii dementor pocztowy zapewne śmigał radośnie papierowymi samolocikami napędzając stracha połowie Ministerstwa. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy te spragnione wolności psotniki znajdowały sobie absurdalne zajęcie albo ofiarę, którą dręczyły tak długo aż nie otrzymały zasłużonej atencji. Część zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, część wracała do “domu” zwykle w szczelnie zapakowanych pojemnikach, a Lorien mogłaby przysiąc, że widziała jednego w księgowości bawiącego się jakimś przedpotopowym liczydłem w dodatku ubranego w zrobiony na drutach kolorowy kardiganek.

Na dźwięk burczenia w brzuchu, odwróciła grzecznie wzrok. Nie zamierzała go zawstydzać czy sobie żartować z czegoś tak prozaicznego. Pozwoliła mu się pozbierać po wstydliwej chwili bez słowa komentarza.
- Caponatę.- Odpowiedziała. Lubiła wracać do sycylijskich, znanych sobie smaków. Lekkich. Niewymagających od niej przesadnego wysiłku. Może nieszczególnie przy okazji sycących, ale wolała lekkie uczucie głodu nad ból szczęki i problemów z przełykaniem. Bolączki ciała przychodziły i odchodziły jako wierne przypomnienie, że nadal jest chora.- Ale Wergiliusz przygotowuje też jagnięcinę.
Dopiero teraz, gdy miała pewność, że tusz już dawno wysechł, zamknęła ostrożnie kalendarz. Odsunęła go od siebie.
- Jak spędziłeś dzień, Antonio?- Zapytała po części z czystej kultury, po części z ciekawości.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#4
29.11.2024, 12:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.03.2025, 22:54 przez Anthony Shafiq.)  
Nie była piękna.

Tak daleka od estetycznych standardów wyznaczanych przez perfekcyjne rysy rzeźb stojących tak w ogrodzie jak i podziemiu. Włosy w nieładzie błagały o rękę fryzjera, skóra domagała się lepszego traktowania i kilku godzin więcej snu, ciało potrzebowało mniej bólu, a więcej troski i miękkości. Jej dłonie, choć zmieniały się w skrzydła, teraz przypominały szpony harpii, wzrok wbity w notatnik w kompulsywnym zbieraniu każdej minuty, każdej sekundy, które gwałtownie i nieprzebranie kończył się. Zamykały. Znikały w niebycie.

Była doskonała.

Wspomnienie makiety pewnej bardzo charakterystycznej wyspy pełnej bardzo charakterystycznych istot wzbudził śmiech w jego piersi. Nie wiedział dlaczego Lorien darzy tak wielką estymą jedne z najbardziej przerażających istot, które nosił ten świat, ale nie przeszkadzało mu to. Było częścią jej tożsamości, tak samo jak jego częścią były smoki.

– Caponata? Wybornie, nie pamiętam kiedy jadłem ją po raz ostatni... – odpowiedział jej miękko po włosku, siadając na przeciwko. Wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego, tym dobrym zmęczeniem, które oznaczało czas spędzony na pracy. Jakiejś pracy. W palce ujął srebrną łyżeczkę i zaczął nią niespiesznie obracać, próbując zebrać myśli, które wciąż i wciąż rozbiegały się w nogawki nieoznaczoności. Pozostawali w superpozycji, ale on chciał patrzeć, chciał dostrzec i zrozumieć w którą stronę ukierunkować swoją energię. Gdzie uderzyć najpierw.

– Jutro wyjeżdżam, więc dopinam sprawy lokalne, być może jak najskuteczniej odsuwając od siebie wizję spotkania z ojcem po tych... ośmiu latach. – Czuł się tak, jakby szykował się na śmierć. Widmo niedawnego pogrzebu wciąż ciążyło nad nim, ale też i własnych rozterek. Własnych lęków, którym pozwolił wybrzmieć kilka wieczorów wcześniej. Czy to pomogło im pierzchnąć? A może nabrały mocy, ukorzeniły się w nim lepiej, mocniej... Skrzywił się nieco, nie chciał psuć wojną tego spokojnego popołudnia, tej słodkiej idylli.

– Chyba najbardziej boję się tego, że musiałbym przyznać mu rację – zwierzenie wysmyknęło się z ust. Celowe, w chłodzie tonu zduszonego gniewu. Spojrzał się na nią przepraszająco, ale przecież taki chciał być wobec niej - uczciwy. Czy świat był na to gotowy? Lorien jawiła mu się jako pani losu wielu, ale niekoniecznie jego własnego. Podjęła decyzję, żeby nie być tak ważną częścią jego życia. Teraz siedząc razem w ogrodzie w Little Hangleton zastanawiał się gdzie na spektrum możliwości on umiejscowiony jest w jej sercu. Gdzie ona umiejscowiona jest w jego. – Moje biuro jest dla mnie za ciasne. – uściślił. – Wydaje mi się, że czas, abym poszedł dalej. Zgodnie z jego słowami... Nie. Zgodnie z własną wolą mierzył wyżej.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#5
30.11.2024, 22:29  ✶  
Azkaban był mikrokosmosem, któremu Lorien zdawała się poświęcać każdą sekundę swojego istnienia. Zawieszonym w próżni projektem, zapożyczonym dziedzictwem wiedźmy, która swojego własnego mieć nie mogła. Odbijał się cieniem w jej martwych oczach, bliższa momentami koszmarnym strażnikom niż istocie z ciała i krwi.
Ale nie dziś. Teraz biło od niej ciepło i spokój. Grzeczna kurtuazja, którą okazywała Anthony’emu od tylu lat, jakby próbowała spuścić zasłonę milczenia na to co wydarzyło się zaledwie kilka nocy wcześniej. Nie rozmawiali o tym. Nie chciała o tym rozmawiać.
Dlatego opowiadała ckliwe, nieznaczące opowiastki o swoich pociechach i kryła się za pustymi słowami. Przypominała teraz tą miłą i uprzejmą kobietę, którą niemal równy miesiąc wcześniej zaprosił do siebie na wino. Coś co zdawało się być tak niedawno - od teraźniejszości dzieliła przepaść.

Przechyliła głowę słysząc rodzimą mowę, ale zamiast odpowiedzieć zaczęła się Anthony’emu nieco uważniej, gdy usiadł naprzeciwko. Wyglądał na zmęczonego, ale któż nie był! Obserwowała stary, dobrze znany sobie tik - bawił się łyżeczką jak zawsze, kiedy próbował zebrać niekontrolowane myśli. Może w innych czasach, w jakiejś dziwacznej innej rzeczywistości Lorien przechyliłaby się przez stół i ujęła ostrożnie jego dłoń. Pomogła rozsupłać splątane nici planów i scenariuszy, trochę jak łagodnym ruchem dłoni rozprasowuje się zmarszczki na zagięciach koszuli. Ale nie zrobiła tego.
Teraz jedynie słuchała. O wyjeździe, którego szczegółów nie znała. Jedynie destynację.
Zmarszczyła delikatnie brwi, gdy temat zszedł na ojca Anthony’ego, ale przygryzła delikatnie język, by nie powiedzieć nic głupiego i nieprzemyślanego. Lorien Mulciber, choć może bardziej Crouch miała komfort życia w relacji jakiej mogło doświadczyć niewiele czystokrwistych dziewcząt. Komfort  posiadania rodziców, którzy pozwolili swojej chorej córce być sobą.
Czy Adeline była apodyktyczną, cwaną manipulatorką, która każdy zarzut potrafiła obrócić tak by wyjść na ofiarę? Oczywiście. Ale była również kobietą, która dbała, żeby córka nie zapomniała jaka krew płynie w jej żyłach. Gdy zamykała oczy wspominała matkę pachnącą drogimi perfumami i kwiatem pomarańczy, spokojnie muskającą jej czarne loki podczas czytania włoskich baśni na dobranoc.
Czy Philip był wycofanym,  zamkniętym w sobie mężczyzną, który nad wszystko cenił sobie święty spokój i codzienną, poranną gazetę?
Owszem. Ale był też ukochanym ojcem, który budował swojemu dziecku przepiękne, pełne detali makiety. Człowiekiem, który wyśmiewał próby zeswatania swojej własnej jedynaczki i przygotował ją do pracy w Wizengamocie.

W międzyczasie przy ich stole pojawił się Wergiliusz. Zakomunikował, że kolacja zaraz będzie podana, nalał szkarłatnego, ciężkiego wina do kieliszków i zniknął. Ale nim zdążyła zapytać czy naprawdę przyznanie ojcu racji byłoby aż taką skazą na honorze, usłyszała coś co na moment zmroziło jej krew w żyłach.

- Chcesz… Opuścić Ministerstwo?
Pytanie zostało wypowiedziane zduszonym szeptem. Nie potrafiła w to uwierzyć, bo nawet będąc wielki nieobecnym Anthony wpisywał się w krajobraz tak dobrze znanego jej miejsca.
Alexander ją opuścił. Morpheus ją opuścił. Stanley ją opuścił. Robert miał tupet i w dodatku bezczelnie umarł. Dlaczego tak naiwnie sądziła, że nie zrobi tego Anthony?
Głupiutka Lorien. Głupiutka ptaszyna.
Zręcznie ukryła grymas niedowierzania, zastępując go wyuczoną ciekawością.. Ukryła drżenie palców zaciskając je na szklanej nóżce kieliszka. Uniosła do góry w geście toastu.
- Jeśli wierzysz, że to twoja droga… Za rozwój, Anthony. Za chwalebną ewolucję.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#6
30.11.2024, 23:25  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.03.2025, 22:54 przez Anthony Shafiq.)  
Rodzice Anthony'ego pozostawali tematem tabu od zawsze. Wiecznie nieobecni, wiecznie pochłonięci wieczną praca, niczym wiekowe piramidy, doglądali spraw innego kontynentu. Gdyby mężczyzna miałby powiedzieć, kto jest jego matką - wskazałby zapewne na Esmeraldę Parkinson, ciotkę, która mimo swojej niechęci do chłopców doglądała jego edukacji i pilnowała aby delegowani do opieki nad nim guwernerzy wypełniali powierzoną im misję. A może raczej Gytha, która jako jedna z nielicznych osób okazywała mu ciepło, choć były to zapewne czasy, których nie pamiętał, ledwie mgliste wspomnienie zapachu tytoniu, ostrej woni podpijanego jabłecznika i bolesnych lekcji pokory wobec kotów. Jeśli miałby wskazać ojca, być może byłby to Sahak, jeden z wielu jego nauczycieli, który jednak był na swój sposób fascynujący, przekazujący mu miłość do zaklętej w piasku pustyni duchowości, która kruszyła narzuconą stal intelektu.

Nigdy nie był to jednak prawdziwy ojciec, prawdziwa matka, choć świat takie właśnie tytuły im ofiarował. Miał ponad czterdzieści lat, gdzieś jednak - zwłaszcza w okolicy urodzin - drastycznie cierpiał z powodu nawet nie samych rodziców, ale ich idei w swojej głowie, zmuszającej do nieustannej perfekcji. Ostatnie lata, gdy w końcu został szefem biura, gdy ostatecznie ugruntował swoją rolę wyżej w hierarchii niż ambasado Shafiq, ostatnie lata spędził na słodkim bumelowaniu, cichym buncie przeciwko oczekiwaniom, skupiając się jak soczewka, na krotochwilach rozkoszy spędzonych z sezonowym kochankiem, gdy nikt i nic nie śmiało im przeszkadzać. Z dala od Anglii. Z dala od codzienności.

Czy jednak zatrzymując swój rozwój, nie postępował też wbrew sobie samemu? Czy jego pragnienie wzrostu nie było wpisane w duszę pokrytą szadzią oportunizmu i wygodnictwa? Mierzyć tam, gdzie wzrok nie sięga. Być drogowskazem, być inspiracją, wytaczać nowe szlaki...? Co prawdziwie stanowiło jego istotę, co było zasiane przez wiecznie nieobecnych...?

To były pytania, które pojawiały się teraz, w nagłym przebudzeniu ze snu, w obliczu wojny, kryzysu, w obliczu piekielnych wizji wypełnionych spalonymi ciałami. Pytania obok tego jednego, najważniejszego - czy nie jest już za późno?

Łyżeczka stanęła w miejscu, zakończyła, a może tylko przerwała swój taniec. Stalowe oczy, lekko nieobecne chwilę temu, skupiły się znów na drobnej siedzącej przed nim postaci, która wznosiła kielich do toastu. Opuścić Ministerstwo – wybrzmiało to w jego uszach, w całej surrealistycznym brzmieniu. Mogła dostrzec zdziwienie w jego oczach, jakby dopiero jej słowa uświadomiły mu inklinacje wcześniejszej wypowiedzi. Mimowolnie zaśmiał się z tego zdania, myśląc o nim z dwóch perspektyw, dwóch oczywistych pytań: czy po dwudziestu latach było to w ogóle możliwe? Lecz z drugiej strony, czy nie opuścił tegoż Ministerstwa już dawno, pracując głównie z domu, o kontakty dbając raczej na przyjęciach niż podziemnych korytarzach?

– Nie wiem. Pewnie nie, choć nie ukrywam, że z przyjemnością przyjąłbym od Jenkins nominację na stanowisko szefa jakiegoś świeżo utworzonego Departamentu, z siedzibą w 11 kręgu, tuż pod prowadzonymi przez Ciebie rozprawami. – Odetchnął głęboko, rozsiadając się wygodniej. – Kultura i sztuka. Kultura i dziedzictwo narodowe. Nie obraziłbym się, jestem ostatnią osobą, która chciałaby wysiudać Bletchey'a ze stołka. – Odłożył łyżeczkę i ujął kielich z winem, zapatrując się na jego tak czerwoną, że niemal czarną konsystencję, ale nie wzniósł toastu. Nie żeby ewolucja i rozwój nie były tym, za co warto było pić. To pierwszy człon o wierze we właściwą drogę wytrącał go z rytmu. – To co chodzi mi po głowie, równie dobrze mogę robić po godzinach – powiedział jakby znów do siebie, choć czy osoba tak nawykła do blichtru kapryśnej popularności przyjęłaby łatwo działania, które musiałyby pozostać ukryte. – Chciałbym zakończyć ten idiotyczny konflikt moja droga Lorien, ten, który wykrwawia od niemal dwóch lat nasze ulice. Czy można mierzyć wyżej? Nie sądzę, żeby mój awans był gwarantem sukcesu w tym... szalonym planie – przyznał jej się w końcu, bo czemu nie miałoby tak być. Ufał jej, liczył się z jej zdaniem, z jej perspektywą, pomysłami. Nie spodziewał się jednak w żadnej mierze wybuchu entuzjazmu. W sumie sam nie wiedział czego się spodziewał. – Za koniec wojny. Za to mogę wypić – dodał nieco szybciej, ze świeżym powiewem w żaglach.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#7
04.12.2024, 23:13  ✶  
Przechyliła delikatnie głowę jakby chciała go zapytać “a nie wierzysz?”.
Anthony Shafiq mógł uważać, że jego obecność czy też jej brak w Ministerstwie nikomu nie robiły różnicy. Miał wszystko poukładane, wiernego Jonathana, który królował w jego własnym gabinecie, pomniejsze pionki rozstawione na szachownicy tak, by Biuro pracowało sprawnie, jak dobrze naoliwiona maszyna.
Ale dla Lorien te krótkie chwile, gdy rzeczywiście raczył się pojawić miały ogromne znaczenie. Przeklinała się w myślach, że zgrywa cierpliwie wyczekującą Penelopę, kiedy doskonale wiedziała jak często powstrzymuje się w połowie kroku przez przekroczeniem progu własnego gabinetu.
Czekając aż wreszcie przyjdzie do niej. Ale nie tęsknił na tyle, by porzucić swoją słodką wolność. Korytarze, które powinny należeć do nich, nie należy aktualnie do nikogo.
Z trudem utrzymywała uśmiech na twarzy.
“Nie wiem”.
“Pewnie nie”.
To nie były słowa, które dawałyby jej jakąkolwiek gwarancję - migał się? Był dokładnie w miejscu, w którym potrzebowała, żeby był, po co próbował to zmieniać?
Chciała ująć twarz czarodzieja w dłonie, przesunąć opuszkami po każdej zmarszczce i śladzie zmęczenia. Szepnąć, że nie musi się już dłużej wahać. Nie był przecież już dzieckiem porzuconym przez zapracowanych rodziców. Wyrósł na kogoś tak ważnego. Dla świata czarodziejów, dla Ministerstwa, dla niej.
Nie dała po sobie poznać, że ten zapewne bezwiedny śmiech mężczyzny ugodził niczym szpilka prosto w serce.

Wyciągnęła wolną rękę w jego stronę, pochylając się delikatnie nad drewnianym blatem stolika, by sięgnąć nieco dalej Ta zwykle statyczna istota, stroniąca od wszelkiej bliskości, zrobiła pierwszy krok. Zacisnęła palce na jego dłoni, ale brakowało w tym wszystkim sił. W niczym nie przypominało to rozpaczliwego uścisku z jakim trzymała się ramienia Anthony’ego na pogrzebie; kurczowego zaciskania szponów na połach szlafroka czarodzieja, gdy zdołała powrócić z więzienia własnej klątwy. Było za to w tym coś bardziej ludzkiego - emocje, które pani Mulciber skrzętnie skrywała przed ciekawskim wzrokiem innych.
Przypominała w tej chwili obraz samej siebie sprzed lat. Ten, który tak rozpaczliwie starała się pogrzebać w pustynnych piaskach, by nikt nie spojrzał na nią z miłością już nigdy więcej.
Mimo wszystko starała się nie być zbyt nachalna w tym dotyku, doskonale pamiętając ich rozmowę z początku miesiąca.
Nie była jego słońcem. Nie chciała nim być, nie chciała go w żadnym stopniu zastąpić.
Jeśli przypadła jej rola biernego, teatralnego widza - przystała na nią z typową dla siebie godnością, tłumiąc w sobie wyniszczającą zazdrość.

- Byłoby jednak miło mieć cię może nieco bliżej...- Powiedziała, wpatrując się w połyskujący czerwienią alkohol. Po raz pierwszy odwróciła wzrok od samego Anthony’ego pozwalając słowom wybrzmieć w pełnej swej mocy. Kogo obchodził Bletchey. Kogo obchodziły jakieś pomniejsze departamenty. Zdawały się być tak nieistotne w obliczu tego po co mogli sięgnąć. Po co powinni sięgnąć. Mijały dni, tygodnie, nasilał się strach, a w ludziach narastała bezsilność i to okropne, przejmujące poczucie niesprawiedliwości.- Bardziej myślałam… o pierwszym piętrze.- Zniżyła głos do melodyjnego szeptu. Zdrada stanu ofiarowana na srebrzystej tacy, ubrana w piękne słowa o ambicji i rozwoju.
Nie chciała wznosić toastu za koniec wojny, bo zwyczajnie nie wierzyła, że go doczeka.
Nie teraz, gdy znała prognoz i żyła pożyczonym czasem od miesięcy. Mimo to posłusznie uniosła kieliszek do ust. Cierpkie wino niosło ze sobą wiele wspomnień, równie słodkich co bolesnych. Takimi spotkaniami była usłana ich wspólna droga. Bez względu jak często z niej zbaczali, jak trudne zdawały się być powroty - jakimś cudem za każdym razem los wiązał ich nici ze sobą.
- Mógłby być.- Odpowiedziała miękko. Zazwyczaj czuła się pewnie, gdy szeptała ludziom po wielokroć ważniejszym od siebie swoje piękne wizje do ucha. Karmiła swoją potrzebę kontroli, tkając baśnie i opowieści o pięknym świecie, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki Wystarczyło tylko sięgnąć, wysłuchać. Uwierzyć w ten niekończący się sen.
Ale teraz Lorien grała z godnym siebie przeciwnikiem. Stąpała po niepewnym gruncie, każdy jeden krok stawiając z obawą, że go od siebie odstręczy, a odbudowana więź umrze na zawsze.
Taki awans zmieniłby wszystko.
Wystarczyło tylko go przekonać, że jej marzenia są jego własnymi. Zatruć umysł, tak jak od lat truła samą siebie. Przecież nie różnili się tak bardzo od siebie, prawda?
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#8
09.12.2024, 22:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.03.2025, 22:54 przez Anthony Shafiq.)  
Anthony lubił wiedzieć. Lubił kolekcjonować informacje, jak smoki na przestronnych korytarzach swojej rezydencji, tak nad, jak i pod ziemią, jak ludzi - młodych, starych, wszelkich talentów i specjalności. Anthony lubił wiedzieć rzeczy, lubił czytać nie tylko książki, ale też historie ludzi zapisane w ich skórze, w blasku oczu, w sposobie wysławiania się.

A mimo to, Anthony bynajmniej nie wiedział o tych wszystkich rozterkach, które szarpały pierś jego przyjaciółki. Biuro kojarzyło mu się z okazjonalnym zaglądaniem, głównie do Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, szczególnie w ostatnich dwóch latach, kiedy z obawy przed spotkaniem na korytarzu Erika, w ogóle przestał się pojawiać korzystając z każdej nadarzającej się wymówki do tego, by pracować poza domem lub nie pracować wcale.

Może gdyby mu mówiła o swoich potrzebach.

Może, gdyby nie przysypała jego propozycji piaskiem zapomnieniania.

Może wtedy byłby bardziej świadomy, że ranił ją śmiejąc się, na początku nowej drogi, której szlak dopiero miał wytyczyć.

Kiedy jednak dotknęła go, a potem wspomniała o pierwszym piętrze, wtedy nieco spoważaniał, a wolną dłonią ujął jej śliczną, ostro zarysowaną twarz zapatrzony w jej rozbiegane oczy próbujące ukryć tak wiele. Jego skóra była miękka, ktoś z niższych sfer mógłby powiedzieć, że uczciwie nie przepracował ani jednego dnia, ale nie była to prawda. Posługiwał się po prostu innymi narzędziami.

Zapatrzył się w nią, bo choć nie była słońcem i to czasem zachodziło, pozostawiajac czarne niebo w samotnej pustce, nim zalśniły gwiazdy. Księżyc, ten był domeną Morpheusa, ale gdyby Anthony miał szukać odpowiedniej metafory, uczyniłby z Lorien nie jedną gwiazdę, a cały gwiazdozbiór, możliwie piękny, możliwie wzniosły choć nieoczywisty w swoim zakresie. Gwiazdy lśniące jak błyskotki na jej dłoniach, gwiazdy jak diamenty zdobiące ciężkie naszyjniki. Pogładził jej policzek gestem, którego nigdyby nie wykonał w jej kierunku, gdy jeszcze była mężatką człowieka prowadzącego sklep ze świecami i kadzidłami. Bo choć balansował na granicy prawa, był obrzydliwie wręcz przywiązany do pewnych obietnic dawanych przy świadkach.

Honorowy złodziej. Piekło prawdziwie powinno być już dawno zamarznięte.

- Mia cara.... mia carrissima - podjął, na moment nawet nie odwracając twarzy, jak żeglarz zapatrzony w północną gwiazdę wskazującą kierunek pośrodku niczego - To nie może być moja inicjatywa, a bez poparcia społecznego choćby i był stan krytyczny i wybory spadłyby na barki sędziów Wizengamotu... bez poparcia nie zrobię nic. Nie kiedy ta banda przebierańców biega i wykrwawia nasze ulice, w totalnym braku świadomości i poszanowania kastowej struktury w której żyliśmy i żyjemy z powodzeniem od wieków. - Jeśli pragnęła pieszczoty, jeśli tylko nastawiła głowę, podążyła za dłonią, którą chciał na moment odsunąć, wtedy powrócił małym palcem gładząc obrys drobnej szczęki, opuszkami gładząc wrażliwe miejsca na szyi, tuż pod uchem, jak ledwie kilka dni temu gładził ptasie piórka opłakując stratę przyjaciółki.

- Daję sobie pół roku, rok by ten kapitał zbudować. Zaplecze. Odpowiednie... zaangażowanie ze strony sojuszników. - Westchnął ciężko - Będę potrzebował w tym Twojej pomocy, bez względu na to, o który korytarz czy piętro będzie chodzić, wiesz o tym prawda? - Nie zostawiaj mnie. Może tak powinien uformować swoje myśli, będąc w emocjonalnym szachu i słabości wobec drobnej istotki jedzącej z nim kolację?
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#9
12.12.2024, 11:35  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.12.2024, 11:47 przez Lorien Mulciber.)  
Może gdyby oboje zrozumieli, że gdy jedno lubiło wiedzieć rzeczy, a inne oczekiwało, że ktoś się domyśli tego wszystkiego, ich komunikacja byłaby łatwiejsza. Ale kiedy jedno milczało, a drugie nie potrafiło zadać odpowiednich pytań - zdawali się być pomimo upływu lat równie zagubieni co w Jordanii. Lorien chowała się za zasłoną ciszy, metafor i niedopowiedzeń, a Anthony nigdy nie zdobył się na odwagę odsunąć woalu.
Cała historia tkwiła ukryta w starych cygańskich baśniach z książki głęboko ukrytej w jednej ze skrzyń, wepchniętej w kąt sypialni; w pierścieniach zwykle zdobiących jej palce; złotym naszyjniku z przywieszką wagi, który zdawał się znikać i pojawiać w życiu czarownicy.
Sztuką nie było posiadanie Lorien Mulciber w swojej kolekcji. Wbrew pozorom wkupienie się w jej łaski należało do najprostszych z zadań. Otaczała się pięknymi przedmiotami i lubiła ludzi, którzy mogli jej to ofiarować.
Sztuką było zrozumienie, dlaczego posiadanie Lorien Mulciber w swojej kolekcji zakrawa o masochizm. Kobieta, która opanowała sztukę umierania do tego stopnia, że zdawała się być z każdym uciekającym dniem coraz piękniejsza. Choroba obdzierała ją z ludzkich słabości, czyniąc bardziej eteryczną niż kiedykolwiek wcześniej, Anthony mógł tylko obserwować ten proces i przeklinać swoją własną dumę, a potem…? Tęsknić. Próbować zapomnieć.

Spoważniała, gdy ją objął, ale nie cofnęła się przed niespodziewaną pieszczotą. Taką, na którą z reguły nie pozwalała nikomu. Nie łaknęła dotyku, bo ten wiązał się z bolesnym przywiązaniem. Prawo do dotyku było zarezerwowane dla tych, którzy nie bali się sparzyć.
Dlatego każdy jej kolejny ruch wydawał się bardziej zbliżony do ptasiego niż ludzkiego. Zupełnie jakby to ta część duszy pozwalała sobie na moment mentalnego odpoczynku, cieszyła się znanym, niesprawiającym bólu dotykiem. Gdy przymknęła na moment powieki, westchnęła bezgłośnie. Nie poruszyła się jeszcze, jak gdyby łaskawie pozwoliła tej jednej chwili trwać.Dla siebie? Dla niego?
Nie rozumiała dlaczego tak wszystko utrudnia! Dlaczego się z nią nie zgadza, gdy plan wydawał się być oczywisty, prosty i zrozumiały! Mogła być tylko diabelskim podszeptem na jego ramieniu. Ale zdawało się, że nie miała mu zbyt wiele do ofiarowania poza samą sobą. A to nigdy nie było wystarczające.
Jeśli tego nie zrobisz przyjdzie ktoś pokroju Fortinbrasa, a terror stanie się naszą codziennością.- Chciała szepnąć, gdy cofnęła dłonie, by ułożyć je na swoich kolanach.
Jeśli dojdzie do wprowadzenia stanu wyjątkowego, będzie już dla was wszystkich za późno.- Cisnęło jej się na usta, gdy ze wszystkich sił starała się powstrzymać grymas rozczarowania.
Nie chcesz mojego szczęścia? - Zapytała bezgłośnie, po czym… cofnęła się. Ruch na tyle wyważony, by nie zarzucić jej ostentacyjności czy obrazy majestatu, ale okraszony surowym, nieprzejednanym milczeniem.

Daję sobie pół roku.
Drgnęła niespokojnie. I to był jedyny sygnał, że coś mogło być nie tak, bo na jej twarzy pojawił się charakterystyczny, wręcz zadziorny uśmieszek. Lekko zmarszczony nos. Przewrócenie oczami w nonszalanckim geście.
- Nie przetrwałbyś beze mnie nawet jednego dnia.- Odparła żartobliwie, nie pozwalając sobie na zawahanie, choć pod stołem wbijała ostre paznokcie we wnętrze dłoni. Ból fizyczny trzymał w ryzach narastający napad paniki. Nie miała tych sześciu miesięcy!
- Anthony…
Może gdyby mu powiedziała… Nie. Nie mogła. Miał teraz dużo istotniejsze rzeczy na głowie - wyjazd, kontrakty, spotkanie z ojcem. Nie była potworem, żeby dokładać mu kolejnych zmartwień. To mogło poczekać. Tak długo jak to konieczne.
-... gdy będziesz w Egipcie mógłbyś mi przywieźć jedną rzecz?- Zapytała zamiast tego.

Wino stało nietknięte na stole. Straciła ochotę na wszelkie toasty.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#10
20.12.2024, 14:39  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.03.2025, 22:54 przez Anthony Shafiq.)  
Operował faktami wobec przedstawionego planu, gdy ona próbowała wątłą ręką znów zagrać na jego emocjach. To był bardzo stary taniec i znał jego kroki, choć w przeciwieństwie do wdowy po Robercie Mulciberze nie zamierzał poddawać się pulsowi ciszy, sztywności, dystansu pomiędzy złotymi, lepkimi kroplami miodowego przywiązania, lat wysługi, ściekającymi teraz po marmurowej fasadzie posiadłości.

Powiedziała mu nie.

Odpowiedź wypalona rozognionym żelazem, na białym długim wężu statecznie przemieszczającym się wzdłuż morza złotych monet. Znaki niczym markery hańby, każde jedno wspomnienie odrzucenia. Były bowiem osoby droższe mu od diamentów i droższe niż zbiornik wypełniony lśniącym metalem. Były mu osoby droższe niż posiadany stołek i wpływy, dla których tak wiele poświęcił. I były chwile, momenty decyzji, w których z dwóch słów winno zostać tylko tak.

Ona powiedziała mu nie.

Spoglądał na nią i zastanawiał się cóż się działo pod tą chaotyczną czupryną, był ciekaw jej notatek, korzeni miłości do jednych z najbardziej przerażających istot na ziemi, był ciekaw obecności kota brudzącego mu ubrania. Spoglądał na nią i był ciekaw, jak długo to potrwa, kiedy rzuci mu w twarz, że ją niewoli w tej rezydencji, jak kilka osób wcześniej zarzucało jego propozycjom manipulację i próbę przejęcia kontroli. Słuchał jej słów świadom, że każdym stoją potoki myśli i uczuć, których nie chciała mu pokazać - znali się zbyt długo, by nie dostrzegł maski, w przeciwieństwie jednak do konfrotnacji z początku sierpnia, nie zamierzał zaogniać sprawy. Nie zamierzał nawet reagować bardziej niż było to konieczne. To było miłe popołudnie. Leniwe. Złote.

...a jej nie paliło go teraz bardziej niż wspomnienie dłoni Słonecznego Bożka, popielącego stęsknioną skórę

Nie byłaby wdową, może nie byłaby tak nieszczęśliwa, może on nie szukałby miłości i przygód związany przysięgą wierności, do której zwykł podchodzić z wielkim szacunkiem, zaskakująco wielkim jak na złodziejski dyplomatyczny fach.

– To prawda – odpowiedział jej w lekkim rozproszeniu, w przeciwieństwie do niej wypijając cały trunek, by zaraz potem znów poświęcić całą uwagę drobnemu gościowi otoczonemu marmurem posiadłości, w miodowym miesiącu małżeństwa, którego nigdy nie było. – Cóż byś chciała dostać, moja droga? Zamieniam się w słuch.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (3823), Lorien Mulciber (5057)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa