Tego dnia nie było inaczej. Niebo przybrało jasnoszary kolor a słońce nie wychyliło się nawet na minutę. Na próżno było szukać jasnych promieni. Wszystko było mokre, zimne i szarawe, jakby ktoś rzucił nieudane zaklęcie w efekcie pozbawiając świat większości kolorów. To znaczy - nadal tam były, ale nie tak nasycone, nie jasne. Piękne lato, które jeszcze kilka dni wcześniej zdawało się być stałym gościem bytującym w okolicy, teraz na długie godziny stało się mętnym wspomnieniem.
Co gorsza, Londyn wyglądał dokładnie tak samo. Również szary i ponury, tyle tylko, że zlany w deszczu, nie w siąpiącej mżawce. Choć gdyby tak Ambroise głębiej się nad tym zastanowił to przeskok z ciepłego słonecznego miasta do ponurego klimatu w Dolinie chyba byłby znacznie gorszy. Tak przynajmniej zachowała się pewna jednorodność.
Zresztą ten dzień chyba był pod jej znakiem.
Ojca, rzecz jasna, nie było. Tak właściwie to Roise nie był w stanie przywołać z pamięci ostatniego momentu, kiedy widzieli się dłużej niż kilka minut. Jasne - korespondowali, gdy to było konieczne. Czasami wyłącznie z czystej chęci, bo przecież mieli ze sobą naprawdę dobre relacje, natomiast to ostatnio zrobiło się częstym motywem w życiu młodszego Greengrassa i Ambroise nie do końca wiedział, co o tym sądzić.
Korespondencyjnie utrzymywał wiele bliskich kontaktów. Korespondencyjnie budował nawet całkiem niezłe i względnie stałe przyjaźnie. Korespondencyjnie ewidentnie był też dobrym synem.
Tyle tylko, że jako człowiek, który nigdy nie uważał się za mistrza w doborze słów i musiał naprawdę mocno przykładać się do tego, żeby być choć trochę czytelnym (lekarskie pismo i tak ujawniało się w kaligrafii, nieważne jak bardzo się starał) raczej nigdy nie planował, by tyle jego kontaktów przeniosło się w sferę wymiany sów. Po prostu mijał się z ludźmi, nie mając obecnie zbyt wiele czasu. Na własne życzenie, oczywiście, ale tego nie był już tak bardzo skory przyznawać.
To, że ciężko pracował, aby dojść tam, gdzie był i usiłował pójść jeszcze dalej, to było jasne. Nie stanowiło najmniejszego problemu. Natomiast stopień zaangażowania w pracę już tak.
Szczególnie, że (czego też by nie przyznał) wcale nie potrzebował spędzać tam większości życia. Po prostu w ten sposób karmił swoją potrzebę ucieczki przed bezsennością, samotnością i poczuciem bezcelowości w życiu innej niż to, by zakopywać się w jednej czy w drugiej pracy.
Zresztą nie minął nawet dzień od tamtych cholernie trudnych wydarzeń w Kniei a jego już z powrotem wywiało do Londynu. Całkiem dogodnie na dyżur w zastępstwie kolegi z Munga, którego rozłożyła nagła choroba. Niemal zapomniał przy tym o umówionym spotkaniu, od dwóch dni samemu również czując się chorym, lecz nie na coś fizycznie zaleczalnego, tylko na to przejmujące wrażenie pustki i lodowatego zimna wewnątrz ciała.
Niby wizualnie nie był już niemal trupioblady pod letnią opalenizną, znowu wyglądał jak ktoś spędzający większość pozazawodowego czasu na zewnątrz w słońcu. Niby już się nie trząsł, całkowicie normalnie rozmawiał z ludźmi, nie dając po sobie poznać tego, że coś mogło być źle. Zresztą przecież robił to nie od wczoraj, tylko mniej więcej ostatnie półtora roku.
Natomiast, gdy pojawił się w rodzinnym domu, miał na sobie sweter z golfem i długie spodnie. Temperatura na zewnątrz tego nie wymagała, pomimo znacznego ochłodzenia i mżawki, nie było aż tak zimno, natomiast dla niego było. I to zdecydowanie. Nie wiedział, ile to potrwa. Nie chciał myśleć, kiedy ustąpi. Czy kiedykolwiek. Całkowicie świadomie wypierał ten temat.
Odstawił swoje rzeczy do siebie, o wpół do dziesiątej pojawiając się w bibliotece z wielkim kominkiem wypełnionym uprzednio przygotowanym drewnem. Bez namysłu rozpalił w nim ogień, przy czym ani przez chwilę nie zastanawiał się, w jaki sposób powinien to zrobić. Tym razem nie zaklęciem. Teraz chciał poczuć trochę ciepła na dłoniach, które przy okazji nieznacznie ubrudził, ale miał na tyle czasu, żeby zdążyć doprowadzić się do porządku.
Nie zamierzał jeszcze przeszkadzać Roselyn. Wiedział, że gdziekolwiek była i cokolwiek robiła, była przygotowana. A odpoczynek, choć wątpił, że go doznawała, też bardzo by jej się przydał.
Szczególnie, że Evelyn poinformowana uprzednio o dacie wizyty, zdążyła zarządzić skrzatami domowymi w taki sposób, aby niemal wszystko było gotowe. Tyle tylko, że nie w tym pomieszczeniu, co wprowadziło odrobinę zamieszania, ale ostatecznie zostało naprostowane. Na dwadzieścia minut przed jedenastą, gdy za oknem nareszcie zaczęło się rozpogadzać, sterta małych kanapeczek, koreczków z oliwkami, słodkich ciepłych wypieków i absurdalnie słodkich lukrowanych babeczek piętrzyła się na stoliku kawowym obok dzbanków z kawą i herbatą, porcelanowej zastawy i najlepszych sztućców. Patera ze słodyczami była przyozdobiona kaskadą jadalnych kwiatów. Zaś słone przekąski miały na sobie niezliczone ilości ziół i wytrawnych liści nasturcji, jakby dekorowano wszystko co najmniej dla angielskiej królowej.
No cóż. Jak na oko Roisa, jego macocha lubiła wieszczów, szczególnie takich jak ich gość i najchętniej sama poprowadziłaby to spotkanie, gdyby tylko miała taką możliwość. Całe szczęście nie miała. Jeszcze szczęśliwiej, nawet nie próbowała, choć w pewnym momencie prawie pognała go, by szukał Roselyn, bo zaczął mieszać jej w szykach, próbując wyjąć najbardziej absurdalną część ozdóbek z jedzenia, którego również było zbyt wiele.
Całe szczęście nie musiał tego robić. Za piętnaście jedenasta wymienił spojrzenie z siostrą, kiwając głową w jej stronę i wymieniając z nią jednoznacznie badawcze spojrzenie. Było zimno, nie? Kurewsko zimno, ale mogło zrobić się gorąco. Ostatnio cały świat płonął raz za razem, czasem tylko płomienie były utkane z lodu.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down