• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[18.08.1972] Horyzont w szkarłatnej koronie || Morpheus, Roselyn & Ambroise

[18.08.1972] Horyzont w szkarłatnej koronie || Morpheus, Roselyn & Ambroise
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
06.12.2024, 03:35  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.12.2024, 13:28 przez Ambroise Greengrass.)  
Poranek osiemnastego sierpnia w Dolinie Godryka powitała gęsta, zdecydowanie jesienna mgła i porywisty wiatr. Od samego rana w powietrzu unosiła się lekka mżawka. Nic szczególnie uciążliwego, zwłaszcza dla mieszkańców tych terenów zaznajomionych z pogodą na ogół zmieniającą się jak w kalejdoskopie, ale z przewagą tych ponurych dni, chmur i deszczu.
Tego dnia nie było inaczej. Niebo przybrało jasnoszary kolor a słońce nie wychyliło się nawet na minutę. Na próżno było szukać jasnych promieni. Wszystko było mokre, zimne i szarawe, jakby ktoś rzucił nieudane zaklęcie w efekcie pozbawiając świat większości kolorów. To znaczy - nadal tam były, ale nie tak nasycone, nie jasne. Piękne lato, które jeszcze kilka dni wcześniej zdawało się być stałym gościem bytującym w okolicy, teraz na długie godziny stało się mętnym wspomnieniem.
Co gorsza, Londyn wyglądał dokładnie tak samo. Również szary i ponury, tyle tylko, że zlany w deszczu, nie w siąpiącej mżawce. Choć gdyby tak Ambroise głębiej się nad tym zastanowił to przeskok z ciepłego słonecznego miasta do ponurego klimatu w Dolinie chyba byłby znacznie gorszy. Tak przynajmniej zachowała się pewna jednorodność.
Zresztą ten dzień chyba był pod jej znakiem.
Ojca, rzecz jasna, nie było. Tak właściwie to Roise nie był w stanie przywołać z pamięci ostatniego momentu, kiedy widzieli się dłużej niż kilka minut. Jasne - korespondowali, gdy to było konieczne. Czasami wyłącznie z czystej chęci, bo przecież mieli ze sobą naprawdę dobre relacje, natomiast to ostatnio zrobiło się częstym motywem w życiu młodszego Greengrassa i Ambroise nie do końca wiedział, co o tym sądzić.
Korespondencyjnie utrzymywał wiele bliskich kontaktów. Korespondencyjnie budował nawet całkiem niezłe i względnie stałe przyjaźnie. Korespondencyjnie ewidentnie był też dobrym synem.
Tyle tylko, że jako człowiek, który nigdy nie uważał się za mistrza w doborze słów i musiał naprawdę mocno przykładać się do tego, żeby być choć trochę czytelnym (lekarskie pismo i tak ujawniało się w kaligrafii, nieważne jak bardzo się starał) raczej nigdy nie planował, by tyle jego kontaktów przeniosło się w sferę wymiany sów. Po prostu mijał się z ludźmi, nie mając obecnie zbyt wiele czasu. Na własne życzenie, oczywiście, ale tego nie był już tak bardzo skory przyznawać.
To, że ciężko pracował, aby dojść tam, gdzie był i usiłował pójść jeszcze dalej, to było jasne. Nie stanowiło najmniejszego problemu. Natomiast stopień zaangażowania w pracę już tak.
Szczególnie, że (czego też by nie przyznał) wcale nie potrzebował spędzać tam większości życia. Po prostu w ten sposób karmił swoją potrzebę ucieczki przed bezsennością, samotnością i poczuciem bezcelowości w życiu innej niż to, by zakopywać się w jednej czy w drugiej pracy.
Zresztą nie minął nawet dzień od tamtych cholernie trudnych wydarzeń w Kniei a jego już z powrotem wywiało do Londynu. Całkiem dogodnie na dyżur w zastępstwie kolegi z Munga, którego rozłożyła nagła choroba. Niemal zapomniał przy tym o umówionym spotkaniu, od dwóch dni samemu również czując się chorym, lecz nie na coś fizycznie zaleczalnego, tylko na to przejmujące wrażenie pustki i lodowatego zimna wewnątrz ciała.
Niby wizualnie nie był już niemal trupioblady pod letnią opalenizną, znowu wyglądał jak ktoś spędzający większość pozazawodowego czasu na zewnątrz w słońcu. Niby już się nie trząsł, całkowicie normalnie rozmawiał z ludźmi, nie dając po sobie poznać tego, że coś mogło być źle. Zresztą przecież robił to nie od wczoraj, tylko mniej więcej ostatnie półtora roku.
Natomiast, gdy pojawił się w rodzinnym domu, miał na sobie sweter z golfem i długie spodnie. Temperatura na zewnątrz tego nie wymagała, pomimo znacznego ochłodzenia i mżawki, nie było aż tak zimno, natomiast dla niego było. I to zdecydowanie. Nie wiedział, ile to potrwa. Nie chciał myśleć, kiedy ustąpi. Czy kiedykolwiek. Całkowicie świadomie wypierał ten temat.
Odstawił swoje rzeczy do siebie, o wpół do dziesiątej pojawiając się w bibliotece z wielkim kominkiem wypełnionym uprzednio przygotowanym drewnem. Bez namysłu rozpalił w nim ogień, przy czym ani przez chwilę nie zastanawiał się, w jaki sposób powinien to zrobić. Tym razem nie zaklęciem. Teraz chciał poczuć trochę ciepła na dłoniach, które przy okazji nieznacznie ubrudził, ale miał na tyle czasu, żeby zdążyć doprowadzić się do porządku.
Nie zamierzał jeszcze przeszkadzać Roselyn. Wiedział, że gdziekolwiek była i cokolwiek robiła, była przygotowana. A odpoczynek, choć wątpił, że go doznawała, też bardzo by jej się przydał.
Szczególnie, że Evelyn poinformowana uprzednio o dacie wizyty, zdążyła zarządzić skrzatami domowymi w taki sposób, aby niemal wszystko było gotowe. Tyle tylko, że nie w tym pomieszczeniu, co wprowadziło odrobinę zamieszania, ale ostatecznie zostało naprostowane. Na dwadzieścia minut przed jedenastą, gdy za oknem nareszcie zaczęło się rozpogadzać, sterta małych kanapeczek, koreczków z oliwkami, słodkich ciepłych wypieków i absurdalnie słodkich lukrowanych babeczek piętrzyła się na stoliku kawowym obok dzbanków z kawą i herbatą, porcelanowej zastawy i najlepszych sztućców. Patera ze słodyczami była przyozdobiona kaskadą jadalnych kwiatów. Zaś słone przekąski miały na sobie niezliczone ilości ziół i wytrawnych liści nasturcji, jakby dekorowano wszystko co najmniej dla angielskiej królowej.
No cóż. Jak na oko Roisa, jego macocha lubiła wieszczów, szczególnie takich jak ich gość i najchętniej sama poprowadziłaby to spotkanie, gdyby tylko miała taką możliwość. Całe szczęście nie miała. Jeszcze szczęśliwiej, nawet nie próbowała, choć w pewnym momencie prawie pognała go, by szukał Roselyn, bo zaczął mieszać jej w szykach, próbując wyjąć najbardziej absurdalną część ozdóbek z jedzenia, którego również było zbyt wiele.
Całe szczęście nie musiał tego robić. Za piętnaście jedenasta wymienił spojrzenie z siostrą, kiwając głową w jej stronę i wymieniając z nią jednoznacznie badawcze spojrzenie. Było zimno, nie? Kurewsko zimno, ale mogło zrobić się gorąco. Ostatnio cały świat płonął raz za razem, czasem tylko płomienie były utkane z lodu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#2
06.12.2024, 09:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.12.2024, 10:15 przez Morpheus Longbottom.)  

Mglisty poranek w Dolinie Godryka przypominał mu o tym, że niedługo zaczną żółknąć liście, że niedługo wszystko pochłonie pożar. Siedząc jeszcze w swoim domu, w Warowni, pił herbatę, patrząc, jak złociste mgły przeciwstawiają się słońcu. Odpoczynek od spiekoty lata, a przecież tak niedawno świętowali jego kulminację na Lammas. Żniwa kończyły się powoli, zaczynały dożynki. Morpheus nie był rolnikiem, a od czasu, gdy trzymał w dłoniach kosę, minęły niemal trzy dekady. Tego poranka, jednak gdy przez otwarte okno wpadała pochmurność dnia, miał ochotę porzucić siebie samego i sięgnąć po tak proste narzędzie, należące do ludzkości od tysięcy lat i dokonać najprostszego aktu troski, najbardziej brutalnego dobra. Ściąć zboże. Tego dnia jednak nikt na pewno nie szedł tam kosić, za dużo wilgoci. Zgnilizna.

Dlatego, po tym jak się ogolił i ubrał w czarne szaty Niewymownego, wyjął z kieszeni karty tarota i sięgnął po jedną.


Rzut  na kartę dnia, 1 pozycja pionowa, 2 pozycja odwrócona
Rzut Tarot 1d78 - 61
Piątka Mieczy

Rzut 1d2 - 2


Potarł kartonik kciukiem. Odwrócona piątka mieczy była dobrym znakiem. Zablokowana energia agresji. Mówiła o refleksji nad wcześniejszymi decyzjami i zaakceptowaniu ich konsekwencji. Nie eskaluj problemu. Pozycja pokory. Uśmiechnął się nad tą dobrą gwiazdą i w podziękowaniu, zapalił bogom kadzidełko, które otrzymał od Antoniusza z jakiejś egzotycznej wycieczki. Dym to dym. To ofiara. Możliwe, że dlatego, gdy stał przed domostwem Greengrassów, odziany w kir omenu, całkiem prostą szatę jeśli chodzi o kolor i ogólny krój, ale z bardzo skomplikowanymi zakładkami na klatce piersiowej, utrudniającymi zrozumienie, jak się ją właściwie zakłada, pachniał nieco cynamonem, kadzidłem i głęboką, rumową śliwką swojej wody po goleniu. Przyjemna kombinacja, chociaż bardziej nocna.

Za nim lewitowała mała skrzyneczka, emaliowana na czarno, z emblematem Departamentu Tajemnic. Stał, wyprostowany jak struna, co nie dodawało mu wiele wzrostu, z bardzo nijakim wyrazem twarzy, mara wyłaniająca się z mgły. Nawet przeszedł się do Greengrassów, zamiast się teleportować, przez co włoski na potylicy i karku nieco się skręciły od wilgoci w powietrzu. Nadal jednak zachował wygląd dojrzałego, szpakowatego troskami mężczyzny.

Spojrzał na zegarek i gdy sekundnik dokładnie odmierzył wskazaną godzinę, zaanonsował swoje przybycie. Uniósł dłoń i zastukał do drzwi trzykrotnie. Raz na odesłanie złych duchów, drugi raz na zdrowie dla gospodarzy, trzeci raz na szczęście. Przyglądał się aranżacji ogrodu, zastanawiając się, którą część mógłby użyć jako inspiracji w Little Hangleton, zwłaszcza że tam zwykle było tak ponuro i deszczowo.

Czekał cierpliwie, aż zostanie wprowadzony. Znał protokół, życie według niego było o wiele prostsze. W świecie magicznej arystokracji panowały zasady, wystarczyło ich przestrzegać, aby płynąć.




And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#3
08.12.2024, 14:30  ✶  
Roselyn nie podobało się, że ktoś planuje mieszać im szyki. Starała się utrzymywać dobrą minę do złej gry, lecz gdy tylko dostała list od Longbottoma, na dodatek okraszonego papeterią z Departamentu Tajemnic, niemalże od razu przyjęła pozycję defensywną. Nikt nie miał prawa wiedzieć, co się stało w Kniei - wyraziła się wtedy jasno. Ani ona, ani Ambroise nie pisnęli nikomu ani słowa. Sam? Nie, nie mógłby. Wierzyła, że Samuel również dotrzymał tajemnicy. W końcu stanowili niemalże jedność. To, co przywiało Morpheusa do ich domu, musiało mieć zupełnie inne podłoże, chociaż podejrzewała, że również było związane z ostatnimi wydarzeniami w Dolinie Godryka.

Przygotowała się na to spotkanie tak, jak obiecała - mimo że matka wydawała polecenie skrzatom, zadbała o to, by ani jej, ani ojca nie było w domu. Nie było to trudne: mieli wyjechać tak czy siak, zostawiając wszystko w rękach jej samej. Oprócz pracy, oczywiście, mimo że Roselyn była piekielnie zdolna, to jednak nie weszła jeszcze na szczebel wyżej w drabinie kariery. Thomas Greengrass wyznaczył zastępcę w pracy, lecz jeżeli chodziło o dom, to pozostawiono go w jej rękach. Wszystko szło tak, jak powinno - poza zapowiedzianą, nieprzyjemną wizytą Longbottoma. Nie znała go, nie utrzymywała z nim kontaktów, lecz doskonale wiedziała, kim jest. Ciężko było o nim nie słyszeć. Denerwowała się więc tym listem jak mało czym. Pewnie byłaby stabilniejsza, gdyby nie doszło do wypadku w Kniei, którego Roise, ona i Sam byli częścią. Tłumaczyła sobie, że Morpheus oraz Ministerstwo nie mogli wiedzieć, co się tam stało, lecz ciężko było jej oddzielić własne obawy od głosu rozsądku.

Matka pogoniła Ambroise, by poszukał Roselyn, a gdy w końcu rodzeństwo się odnalazło, Evelyn tęsknie spojrzała na przygotowane jedzenie.
- Musimy iść - upomniał ją mąż, delikatnie biorąc żonę pod ramię. - Dopilnujcie, by panu Longbottomowi niczego nie zabrakło. Wrócimy za dwa dni.
Roselyn kiwnęła tylko głową na znak, że rozumie. Rodzice i tak byli spóźnieni przez to, co wyprawiała jej matka. Powinni zniknąć o świcie, lecz ona uparła się, by wszystko przygotować. Ewidentnie nie chciała jechać, czując że traci okazję do poznania tego Longbottoma, lecz Thomas zapewnił ją, że rodzeństwo sobie poradzi. A potem z cichym trzaskiem aportowali się tam, dokąd mieli z samego rana, a rodzeństwo zostało samo.

Roselyn wygładziła materiał ciemnozielonej spódnicy, pochwytując spojrzenie brata. Usiadła na jednym z foteli, nogę zarzucając na nogę jak prawdziwa dama. Bawiła się różdżką, którą miała w dłoniach. Wodziła opuszkami palców po żłobieniach, nie patrząc na brata. Milczała.
- Otworzysz? - zapytała, doskonale maskując swoją niechęć co do tego spotkania. Wstała jednak, chowając różdżkę do jednej z długich kieszeni spódnicy. Świeżo wyprana, biała bluzka, niemalże lśniła na tle domostwa, które urządzone było w typowym dla ich rodziny stylu. Ogród, dom - wszystko było zrobione z natury. Wnętrze było jasne, przestronne, jednak usłane kwiatami i roślinami, które tak kochali. Również na jej odzieniu znajdowały się roślinne motywy, od których nie chciała lub nie mogła uciec. Podobnież we włosach, które spięła w niedbały kok, tkwiła szpilka z motywem bluszczu. Ruszyła za Ambroise do drzwi, chcąc powitać ich gościa. Trzymała się jednak z tyłu, tak jak powinna kobieta. I chociaż jej wzrok był podejrzliwy, tak całą sobą starała się zachować spokój, który został nieco zachwiany, gdy drzwi odsłoniły Morpheusa. I tę cholerną skrzyneczkę. Czego chciał od nich Departament Tajemnic?
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
09.12.2024, 13:27  ✶  
Wnętrze posiadłości emanowało spokojem. Może odrobinę surowym, nawet mimo wszechobecnej jasności i przestronności, obecności roślin i kwiatów. Motywy związane z naturą miały to do siebie, że potrafiły wydawać się odrobinę przytłaczające, jednak Roise zawsze czuł się dobrze w tym otoczeniu. Może nie najlepiej, bo to w dalszym ciągu nie było całkowicie jego miejsce, ale to miejsce bez wątpienia było obecnie najbliższym odpowiednikiem domu, jaki miał.
Nawet przy trochę gorzkiej świadomości tego, że wrócił tu z podkulonymi ogonem wiele lat po tym jak już zaczął budować sobie własny. Ten, którego już nie miał zgodnie z własnymi decyzjami, więc tak - Dolina Godryka bez wątpienia była jego domem w fizycznym znaczeniu tego słowa. Zawsze miał ją traktować, zawsze miał o nią dbać, nawet jeśli częściej go tu nie było niż był.
Ostatnie dwa dni były całkiem inne. Pozbawione tego przyjemnego wrażenia poczucia bezpieczeństwa. W swojej historii na myśl o rodzinnej posiadłości odczuwał wiele różnych emocji. Zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych, ale jeszcze nigdy nie czuł tego, co teraz. I choć wiedział, że nie jest w tym sam, było to raczej marnym pocieszeniem. Tak właściwie to żadnym.
Zanim zostali całkowicie sami, nie postanowił usiąść. Stał przy oknie, wpatrując się w krajobraz, który rozciągał się przed nim. W wierzchołki drzew w Dolinie. W połacie trawnika, ogród i szklarnie, pagórki i zarys Kniei. Przede wszystkim w zarys Kniei. To, co się tam wydarzyło... ...to, co najpewniej w dalszym ciągu się tam działo, to wyprowadzało go z równowagi.
Nie był niespokojny o powód wizyty Longbottoma, raczej nie wiązał ze sobą tych dwóch sytuacji. Najpewniej, gdyby zdecydował się poruszyć ten temat z Roo zamiast trwać w milczeniu, gdy już mogli ze sobą swobodnie rozmawiać, spróbowałby ją na swój specyficzny sposób uspokoić. Nie obawiał się przebiegu spotkania, natomiast to wcale nie oznaczało, że łatwo mu było się na czymkolwiek skupić.
Nie nosiło go, przynajmniej nie z zewnątrz, jednak przejmujący wewnętrzny chłód w dalszym ciągu sprawiał, że Ambroise czuł się obco, cholernie nieswojo. Usiłował panować nad całkowicie neutralnym wyrazem twarzy, ale jego wzrok mimowolnie uciekał w kierunku okna.
Paskudna, fatalna pogoda. Aura dramatyzmu, rozpacz natury a może zły omen?
Jego perfekcyjnie skrojona ciemnozielona marynarka podkreślała sylwetkę a dopasowane, choć trochę luźniejsze, nie garniturowe spodnie były pozbawione jakichkolwiek niepożądanych zagięć. Każdy detal, od eleganckiej koszuli w odcieniu pół tonu bardziej zgaszonym od zieleni Dartmouth po buty z miękkiej brązowej skóry, zdawał się mówić o dbałości przykładanej do tego, aby prezentować się jak najlepiej. Krawat w odcieniu ciemnego brązu z lekko wytłaczanym roślinnym motywem liści drzew był zawiązany z niemalże chirurgiczną precyzją a na klapie marynarki błyszczała dyskretna złota spinka w kształcie listka dębu.
Rozjaśnione od słońca gdzieniegdzie niemal do bieli (za cholerę nie był gotów przyznać, że przez ostatni rok po prostu bieleje) blond włosy opadały mu na czoło. Częściowo luźne, po części spięte, ale w kontrolowany sposób. Wyłącznie podkrążone oczy zdradzały zmęczenie, które nie miało nic wspólnego z fizycznym wysiłkiem.
Pomimo staranności w doborze stroju, w jego oczach czaiła się matowość wyczerpania. Cienie pod oczami mogłyby zdradzać długie i bezsenne noce spędzone na przemyśleniach, analizach i nieustannym zmaganiu z konsekwencjami tego, co rzucał im los, ale przynajmniej mógł to zwalić na wynik częstych nocnych dyżurów w pracy.
W rzeczywistości były to oczy, które widziały zbyt wiele. Zbyt często musiały znosić ciężar emocji, które zdecydowanie starał się stłumić. Zresztą był całkowicie świadomy, że wewnętrzny chłód, który odczuwał od czasu wydarzeń w Kniei, był bardziej stanem umysłu niż dyktaturą warunków panujących w pomieszczeniu czy na zewnątrz.
Aura narastającego wyczerpania, która go otaczało, nie była jedynie fizycznym przebodźcowaniem albo przeforsowaniem, lecz raczej emocjonalnym znużeniem, które pojawiało się za każdym razem, gdy musiał stawić czoła kolejnym wymaganiom, które stawiał przed nim świat. A tych ostatnio było cholernie dużo.
Nie wiedział, czego powinni się spodziewać, ale nie obawiał się tej wizyty. W jego umyśle sprawy związane z Ministerstwem Magii i ludźmi tam pracującymi były jak porządkowanie papierów piętrzących się w biurku do momentu, w którym nie dało się zamknąć szuflady. Albo jak wypełnianie dokumentacji w Mungu. Nieprzyjemne, ale konieczne.
Podchodził do tego konkretnie, sucho. No, przynajmniej się starał. Zamierzał wysłuchać tego, co Morpheus miał im do powiedzenia, nie okazując przy tym zmęczenia wynikającego nie tylko z licznych obowiązków, ale z braku pozytywnych emocji, które mogłyby ożywić jego duszę, rozwiewając tamten widmowy chłód. Nie planował nim emanować, ale cholera to nie był odpowiedni moment.
Choć czy właściwie istniał jeszcze jakikolwiek właściwy moment? To nie tak, że Knieja dopiero teraz znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie tak, że świat czarodziejów dopiero teraz znalazł się w obliczu nadciągającego zagrożenia. Nie tak, że wszystkie kolejne przytłaczające wydarzenia dotyczyły ostatnich dni albo nawet tygodni. Nie, to wszystko trwało już od dawna. Po prostu coraz bardziej się nawarstwiało, intensyfikowało.
Rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku okna, po czym niespiesznie przeszedł w kierunku jednego z foteli, nie patrząc już na przesadnie zastawioną ławę przykrytą jedwabnym obrusem i stojące na niej eleganckie filiżanki gotowe na przyjęcie gościa.
Zamiast odczuwać ekscytację przed nadchodzącym spotkaniem, odczuwał jedynie chłód, który zdawał się przenikać do jego wnętrza. Nieistotne, że instynktownie wybrał fotel przy rozpalonym kominku. Jeśli w pomieszczeniu było gorąco to równie dobrze mógłby przykryć się jeszcze kilkoma futrzanymi kocami. Niewiele by to zmieniło, prócz tego, że wyglądałby co najmniej niepokojąco siedzący tak w fotelu.
Zresztą nie miał okazji, aby rozsiąść się tam na zbyt długo. W oczekiwaniu na wizytę, obserwował jak zegar na ścianie odmierza czas, każdy tyk i przesunięcie wskazówki przypominał mu o nieuchronności nadchodzącego spotkania. Trzy minuty, dwie, jedna. Nawet nie dostrzegał, że zawiesił wzrok na tarczy.
Pukanie do drzwi przerwało jego rozmyślania. Głos Roselyn całkowicie wybił go ze stanu zawieszenia. Zareagował natychmiast, przenosząc wzrok w kierunku młodszej Greengrassówny, jakby ten dźwięk obudził w nim instynkt do działania w kontraście do wcześniejszej bezczynności.
Teoretycznie powinni tam posłać skrzata. Jak na niewypowiedziane życzenie, jedna z nich pojawiła się w drzwiach pokoju. Gotowa przyjąć polecenie, zapewne uprzedzona przez Evelyn i poinformowana o swojej roli w tym spotkaniu, jakakolwiek by ona nie była. Ambroise ją odprawił.
Zgodnie z pytaniem ze strony siostry, które w istocie nie było żadnym pytaniem, kiwnął głową i podniósł się z miejsca. Otrzepał ubranie z niewidzialnego kurzu i pyłu, obciągnął mankiety, poprawił przypinki i sygnet na palcu. Nie zajęło mu to długo, jego ruchy a następnie też kroki były zdecydowane, a jednak nie spieszył się. Tym bardziej, że gdzieś w połowie drogi w kierunku wyjścia na korytarz zatrzymał się w pół ruchu.
- Roo... ...możemy nie znać przyszłości jak ten tam, ale jesteśmy w stanie stawić jej czoła - odezwał się, nie obracając głowy, dopóki się z nim nie zrównała, wtedy na nią spojrzał. - Przygotuj się na wszystko, ale pamiętaj, jesteśmy w tym razem. Zawsze możesz na mnie liczyć, nawet jeśli nie mówię tego na głos - powoli kiwnął głową, sięgając przy tym do kieszeni spodni.
- W razie czego - bardzo nieznacznie uniósł kąciki ust, na chwilę odzyskując trochę zwyczajowego humoru, choć starając się zachować powagę - toast. Na pohybel ministralnym skurwysynom - mruknął do Roselyn, wsuwając jej miniaturową fioleczkę eliksiru przeczyszczającego do kieszeni spódnicy.
No cóż. Kobiety z natury były znacznie lepszymi trucicielkami. Ktoś pracujący w zakresie leczenia skutków zatruć co nieco o tym wiedział. Nie to, aby dopuszczał możliwość, że to faktycznie mogło pójść do użytku, jednak przede wszystkim chciał poprawić nastrój Roselyn. Może w stosunku do większości osób był całkowicie neutralny, ale nie do niej.
Do niej nigdy nie miał być neutralny. Zrozumiał to na tyle dawno temu, że teraz nawet nie próbował tego kwestionować.
Po prostu ruszył dalej korytarzem. W dalszym ciągu uśmiechając się pod nosem, nawet jeśli niespecjalnie było mu do śmiechu. W momencie, gdy sięgnął do klamki, na jego twarzy pojawił się wyraz nie zdradzający ani emocji, ani oczekiwań. Otworzył drzwi z spokojem, który był niemalże nawykiem. W jego twarzy nie zagościł żaden uśmiech, mina pozostała niezmienna, wyraz oczu tak samo - zmęczony, ale neutralny, wyważenie zainteresowany, swobodny jak na to, że za cholerę nie wiedzieli, o co chodzi.
Mżawka wciąż opadała z nieba, tworząc w powietrzu delikatną wodną mgiełkę. Zwrócił na to uwagę, zauważając jak kropelki deszczu osadzają się na ubraniu gościa. Cóż za nieprzyjemna pogoda - mógłby rzucić, aby przerwać ciszę, ale jego słowa brzmiałyby jak puste frazesy, które nie miałyby na celu nawiązania żadnej więzi. A on poza pracą raczej szanował brak niepotrzebnej gadaniny.
- Witam pana - kiwnął głową, wyciągając rękę ku Morpheusowi. - Ambroise Greengrass - przedstawił się krótko ze staranną dykcją. - Pozwoli pan, że przedstawię moją siostrę - wskazał na dziewczynę, która stała nieco z tyłu. - Roselyn Greengrass - doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Roo miała własny język w gębie i mogła w każdej chwili włączyć się do rozmowy, ale konwenanse były konwenansami.
Należało je odbębnić, aby móc mieć je z głowy. Później najpewniej nie zamierzał odzywać się częściej od niej.
- Muszę przyznać, że niezmiernie rzadko gościmy osoby z tak poważnych instytucji - uśmiechnął się lekko a jego głos był chłodny, ale uprzejmy.
Zauważył, że przybyły mężczyzna, wysłannik z Departamentu Tajemnic, przybył przygotowany. Ze skrzyneczką. Ministralną.
Ambroise przyjrzał mu się uważnie, dostrzegając w nim coś, co budziło w nim nieufność. Wzrok profety, jak go określano, był przenikliwy, choć chyba... ...zatroskany? Zmęczony? O czym to świadczyło? Głębokie oczy zdawały się widzieć więcej, niż powinny a szaty, choć proste, emanowały dziwną aurą, jakby otaczała go mistyczna mgiełka, nie tylko zwykła mżawka. Roztaczał wokół siebie atmosferę mistycyzmu, która zdawała się przenikać przestrzeń między nimi. A może to była ta skrzyneczka? Cała persona wraz z otoczką?
- Zapraszam Pana do środka - dodał, gestykulując ręką w stronę wnętrza.
Zaraz po tych słowach, ustąpił miejsca poprzez przesunięcie się bliżej ściany, umożliwiając gościowi przekroczenie progu. Rzucił przelotne spojrzenie w kierunku Roselyn, licząc na to, że jego siostra postanowi poprowadzić Longbottoma w głąb korytarza. Tak, aby on zajął się zamknięciem drzwi i przez chwilę kroczył z tyłu. Miał ku temu tendencję, przynajmniej w ich dynamice. Nie wycofywał się, ale wolał robić jej za plecy.
- Będziemy mieli okazję omówić sprawy, które jak przypuszczam są powodem Pana wizyty w bardziej kameralnym gronie - powiedział, wciąż z tym samym, wyraźnie wyważonym tonem, który miał na celu utrzymanie dystansu. W jego głosie nie było ani cienia serdeczności a jedynie chłodna uprzejmość, która maskowała podejrzliwość.
Wchodząc z korytarza do biblioteki, nawet się nie wzdrygnął. W dalszym ciągu czuł chłód, nawet jeśli ciepło ognia w kominku kontrastowało z zimnym powietrzem na zewnątrz.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#5
09.12.2024, 19:36  ✶  

Uścisnął dłoń Ambroise'owi, skłonił głowę Roselyn, pełniącej w jego głowie rolę najważniejszą, gospodyni (chyba że ta również wyciągnęła swoją rękę w jego stronę, wtedy też ją uścisnął). Nie musiał się rozgląda po posiadłości, pamiętał mniej więcej jak wyglądała z bankietu kilkanaście lat temu. Nie pamiętał już z jakiej okazji, ale na pewno nie miał wtedy przyjemności z dwójką, która to przywitała. Chyba byli też na to za młodzi, tak jak teraz o tym myślał. Koła czasu kręciły się nieubłaganie.

— Niewymowny Morpheus Longbottom, z ramienia Komnaty Przepowiedni — przywitał się. Głos miał zaskakująco wysoki, w kontraście do dość mało zgrabej budowy. Mężczyzna był nieco przysadzisty, prostokątny i zwykle tacy mężczyźni szczycili się tubalnym tonem, który niósł się daleko ponad polami. Tymczasem Morpheus miał aksamitny, łagodny głos, miękki niemal, ze śpiewnym akcentem. To był głos, który mógł usypiać dzieci, raczej nie taki, który sięga ponad czas i włada jego strukturami.

Tylko te oczy. Oczy zdradziłby go nawet, gdyby nie mówił, kim jest, nawet gdyby ubrać go w barwne szaty błazna. Leniwie przeciągające się spojrzenie, które nie obiecywało jutra, a jedynie koszmary dnia teraźniejszego, w mglistym dniu czarne, bez rozróżnienia pomiędzy źrenicą i tęczówką. U każdego innego wyglądałyby to jak spojrzenie łani, lecz to nie była wystraszona łagodność z nakrapianym zadem, a jeleń, na którego porożu gniło truchło tego, co próbowało go zaatakować poprzednio.

Szkoda, że to truchło było nim samym.

Z pewnością kogoś, kto spodziewa się wszystkiego, wszedł w głąb domu, jak kapłan, chroniony od przodu i tyłu przez wiernych akolitów, magiczna szata szemrała niczym jesienne liście po podłodze.

Próbował ukryć uśmieszek na słowa o szanowanej instytucji. Jemu by to przez gardło nie przeszło, jedyne co go interesowało w Ministerstwie Magii to obsydianowe ściany i wiedza, którą mu to miejsce dawało. Wiedza to potęga.

— Dziękuję za przyjęcie mnie w tak krótkim czasie. Jestem wdzięczny. Będę mieć najpierw kilka pytań do państwa, aby zebrać niesugerowany wywiad, następnie wyjaśnię powód mojej wizyty i ostatecznie dodam pytania pomocnicze, konkludujące wizytę — wyjaśnił procedurę dwójce. — Nieczęsto korzystamy z zewnętrznych konsultantów, więc tego typu wizyty z reguły są nieczęste. Przewiduję miejsce na odpowiedzi na państwa pytania, w zależności od tego, jak daleko będą zakrawały.

Dokończył, dopełniając spraw technicznych. Niewymowny, nie dowiedzą się wszystkiego, to było oczywiste. Departament Tajemnic musiał utrzymywać pewną mgłę niedostępności, aby ukrywać, że są zbieraniną okularników, która uwielbia drążyć, jak świat jest zbudowany i niekoniecznie się tym dzielić.


Percepcja (jeszcze 4): Wykaz Intencji (III) Wyskakujcie z intencji dzieciaki, co macie w głowach (proszę o podkreślenie intencji, żebym nie pomyliła z introspekcją)
Rzut PO 1d100 - 15
Akcja nieudana
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#6
16.12.2024, 10:38  ✶  
- Wiem - posłała bratu nieco zmęczony uśmiech. Nie był to jeden z tych uśmiechów, które można było zaliczyć do pełnych niepokoju, lecz z pewnością nie był to uśmiech radosny, który sięgał oczu. To, co stało się wtedy w Kniei, odcisnęło na niej ogromne piętno, którego nie była w stanie zmazać. W zasadzie to nawet nie próbowała: takiej tragedii nie wymaże ani czas, ani alkohol, ani narkotyki. Tragedii, która była ich małą tajemnicą. Tajemnicą, którą dzielili nie we dwoje, a we troje. Trzy osoby to był już tłum, nie zamierzała dopuścić do tego, by ktokolwiek więcej się dowiedział o tym, co widzieli. Być może kiedyś będą musieli przyznać się do złamania zakazu, lecz na pewno nie teraz. - Na pohybel.
Odmruknęła konspiracyjnym szeptem, a na moment w jej niebieskich oczach zagrały złośliwe chochliki. Nie: to, że jakaś część jej duszy umarła tamtego dnia w Kniei wcale nie znaczyło, że zatraciła siebie w całości. Wciąż była Roselyn Greengrass, kobietą o dwóch twarzach, z których jedną właśnie prezentowała bratu, zanim założy maskę słodkiej, przykładnej następczyni Thomasa.

Dla pewności wygładziła materiał bluzki i spódnicy, poprawiła włosy w chodzie i gdy Ambroise otworzył drzwi, powitała Morpheusa szerokim, przyjaznym uśmiechem. Być może powinni byli wysłać skrzata, lecz czy nie zostałoby to wtedy uznane za potwarz? Nie był to byle gość, to był Morpheus Longbottom. Mężczyzna o konkretnej reputacji, znany nie tylko w Dolinie Godryka, ale i w Londynie. Osoba, która przyszła tu - jak się chyba okazuje - z ramienia Ministerstwa Magii. Omiotła skrzyneczkę spojrzeniem, lecz trwało to zaledwie kilka sekund. Było jednak to na tyle zauważalne, że Morpheus nie mógł mieć wątpliwości, że została zauważona. Roselyn dygnęła lekko, unosząc nieznacznie spódnicę i pochylając głowę. Gdzie z wyciąganiem rąk, nie godziło się, chociaż zdecydowanie męskie powitania były bardziej w jej guście.
- To dla nas zaszczyt, że postanowił pan nas odwiedzić - odezwała się miękkim głosem, cofając się nieznacznie, by zrobić mężczyźnie przejście i zaprosić go do środka. - Flora, weź od pana płaszcz.
Mimo iż ton głosu kobiety był miękki i przyjazny, pobrzmiewały w nim nuty nieznoszącego sprzeciwu rozkazu. Niemalże natychmiast obok Longbottoma pojawiła się skrzatka, zgięta w pół i niepatrząca na gościa jakby w obawie, że zostanie ukarana. Oczywistym było, że nie dotknie jego płaszcza przy pomocy skrzacich rąk, a przy pomocy magii, tak samo jak przy pomocy magii płaszcz zostałby osuszony w kilka chwil.
- Proszę przyjąć nasze najszczersze przeprosiny, lecz rodzice nie mogli uczestniczyć w tym spotkaniu - dodała, prowadząc Morpheusa w głąb domu. Dla niego zarezerwowany był najlepszy, najwygodniejszy fotel, znajdujący się naprzeciwko ciemnozielonej kanapy. Pomiędzy nimi umieszczono niewielki stolik kawowy w ciepłych odcieniach ciemnego drewna, nakryty śnieżnobiałym obrusem i ciemnozielonym bieżnikiem, który aż uginał się od poczęstunku.
- Życzy pan sobie kawy, herbaty? - zapytała uprzejmie, pozwalając mężczyźnie usiąść jako pierwszemu. Pstryknęła palcami, przywołując tym samym Florę, ich skrzatkę. Ambroise już rozpoczął rozmowę, a na wieść o niezależnych konsultantach Roselyn nieco przekrzywiła głowę, jakby nie do końca rozumiała, o co mu chodzi. Nie dopytywała jednak: wiedziała, że ten konkretny Departament rządził się innymi zasadami niż pozostałe. Cud, że w ogóle mogli rozmawiać, przemknęło jej złośliwie przez myśl.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
16.12.2024, 22:23  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.12.2024, 23:05 przez Ambroise Greengrass.)  
Cóż. Co jak co, ale nie wymagał od Roselyn uśmiechu. Nie w tej sytuacji. Nie w momencie, w którym jemu również było bardzo daleko od tego, by jakiekolwiek próby uniesienia kącików ust tak, aby te sięgały wyżej, angażując oczy. Nie, cokolwiek robili, nie dało się tak po prostu odegnać tego wrażenia spadania. Zimna i lodu ogarniającego ciało, lodowatej zasłony spowijającej nie tylko myśli, ale także przytępiającej zmysły.
Gdyby nie ta wizyta i niemożność odwołania spotkania w dosłownie ostatniej chwili bez odpowiadania na pytania i wzbudzania podejrzeń, pewnie w dalszym ciągu snuliby się każde swoją drogą, odwlekając konieczność rozmowy. Bo i o czym mieli obecnie rozmawiać? I czy mieli angażować w to również Sama, skoro cała sytuacja dotyczyła nie tylko ich dwojga?
Tak, dwoje to było dużo. Troje - już tłum. Tym bardziej, że mimo dzielenia problemu na kilka osób, rozwiązania w dalszym ciągu nie cisnęły się do głowy Ambroisa, w której dominował raczej niepokój i ponure myśli. Odpowiedzi z pewnością miały nadejść, ale raczej nie dzisiejszego dnia.
Zresztą zdecydowanie wolałby uniknąć zagłębiania się w tę część wydarzeń w obecności przedstawiciela Ministerstwa, choć jednocześnie nie miał zielonego pojęcia, czego ten od nich chciał. Najchętniej pozostawiłby temat w rękach ojca, ale to nie wchodziło w grę. To była ich kwestia, ich obowiązek. Kolejny z wielu.
Lista coraz bardziej się piętrzyła, niedługo najpewniej nie mieli widzieć końca, bo Thomasowi z pewnością całkiem wygodnie było przewalać wszystko, co nieciekawe na kogoś innego, samemu prowadząc swoje innowacyjne badania.
Roise nie miał wątpliwości, że mieli sobie z tym poradzić, niezależnie od intencji wizytora, jednak konieczność zapewnienia Longbottoma o tym, że było im przykro z powodu nieobecności ojca z pewnością nie przeszłaby mu przez usta tak gładko jak to planowała zrobić jego siostra.
Nie uprzedzając jednak faktów, w chwili, w której ich rozmówca wypowiedział swoje pierwsze słowa, starszy Greengrass powoli skinął głową, dając do zrozumienia, że byli gotowi na dialog. Próbował nie okazywać przy tym znużenia informacjami o przebiegu wizyty. Spodziewał się, że wizyta urzędnika miała wiązać się z formalnościami, jednak nie sądził, iż miał to być aż tak szczegółowy proces, tym bardziej ślepy - przynajmniej na początku. Konieczność odpowiadania na pytania bez znajomości celu nie brzmiała jak coś, co chciał robić.
Ale czego mogliby oczekiwać od Ministerstwa, prawda? To nie był koncert życzeń a zażalenia mogli zostawić na inną okazję, skoro już zgodzili się na tę farsę.
Ambroise był tak daleki od szanowania Ministerstwa Magii jak tylko mógł być. Zresztą był także całkowicie świadomy, że wbrew zaręczynom z pracownikiem tegoż kurwidołka, jego siostra również nie pałała szacunkiem do instytucji, z której ramienia pojawił się u nich Longbottom. Mimo to, nie miał zamiaru wychylać się ze swoją awersją, przynajmniej nie od razu, bo cholera wiedziała, co miały przynieść kolejne minuty.
Tak. Ta cholera wchodziła do ich domu jak do siebie, stawiając kolejne kroki w głąb korytarza.
- Rozumiem, dziękuję za wyjaśnienie. Czasami sytuacje wymagają szybkich działań, a ta sprawa zdecydowanie brzmiała nagląco, toteż zarówno ja jak i Roselyn także cieszymy się, że mogliśmy zorganizować to spotkanie w tak krótkim czasie - odpowiedział spokojnie, starając się nie zdradzić zbyt wielu emocji. - Mam nadzieję, że nasze odpowiedzi będą dla pana pomocne - na chwilę przerwał, pozwalając Morpheusowi na swobodne wejście  do wnętrza.
Spokojnym gestem wskazał kierunek za Roselyn, która miała zaprowadzić ich do salonu, gdzie już czekał na nich stół z herbatą i drobnymi przekąskami, jednocześnie rzucając spojrzenie w kierunku skrzatki.
Jego twarz była neutralna, dokładnie tak samo jak cała postawa. Mina nie zdradzała ani ekscytacji, ani zniecierpliwienia. W żadnym razie nie cieszył się z tego, że na spółkę z siostrą mógł spełnić rolę gospodarza, jednak mimo że nie był to dla niego typowy dzień, zdecydowanie nie zamierzał tego okazywać.
Trzymał się z tyłu nawet w momencie, w którym weszli do pomieszczenia. Zachowywał powściągliwość w gestach, nie pozwalając sobie na zbyt duże rozluźnienie ani na przesadne spoufalanie się z Longbottomem.
Mimo tej całej szopki z wystrojem ławy i przyjmowaniem gościa w iście królewski sposób, Ambroise chciał, aby rozmówca wiedział, że mimo jego uprzejmości istniały granice, których nie należało przekraczać. Tym bardziej, że pomimo krótkiego wyjaśnienia, jakie padło ze strony Longbottoma (a może wręcz przez wzgląd na nie) w jego głowie w dalszym ciągu kłębiły się myśli sprowadzające się do jednego prostego pytania: czy Morpheus był naprawdę zainteresowany szczerym wywiadem, czy może miał inne, mniej oczywiste intencje?
Nie ufał Ministerstwu, być może teraz tego nie pokazywał, uciekając się nawet do słów o szanowanej instytucji, jednak ta sytuacja zdecydowanie nie sprzyjała budowaniu tego zaufania. Nie, gdy powód wizyty w dalszym ciągu pozostawał tajemnicą a wpierw miały pojawić się pytania. Te, które mimowolnie sam przyspieszył, nakierowując rozmowę z powrotem na cel.
Co prawda wpierw zasiadając w swoim miejscu, gdy pozostali również zajęli miejsca (jeśli tego nie zrobili, on także nie usiadł), pozwalając reszcie towarzystwa rozsiąść się wygodnie przy stoliku i skorzystać z możliwości nalania sobie napoju czy wzięcia czegoś więcej z poczęstunku, jednak nie zamierzając jakoś specjalnie się rozdrabniać.
Odezwał się w pierwszej chwili, która na to pozwalała. Mogli zachować kulturę bez konieczności spędzania tu całego dnia. Nie musieli rozmawiać o pogodzie, prawda? Wszyscy widzieli, że była pod psem.
- Proszę pytać, gdy będzie pan gotowy, postaramy się odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie się pojawią - stwierdził neutralnie, przelotnie zerkając w stronę okna, zatrzymując wzrok na zarysie Kniei rozciągającym się na horyzoncie, moment później przenosząc go na szklarnie i z powrotem na resztę towarzystwa.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#8
13.01.2025, 23:29  ✶  

Morpheus usiadł we wskazanym miejscu, wyprostował plecy, chociaż pierwotnie próbował usiąść w dużo bardziej swobodny sposób, zaokrąglając plecy, jakby ma barkach ciążył mu jakiś niewidzialny ciężar, rozrysowany na skórze srebrnymi wzorami, ukrytymi pod ubraniem i cienką warstwą zaklęcia.

Kiedy wyciągnął ze skrzyneczki pergamin i pióro, jego dłonie poruszały się miękko, ale z dostateczną wprawą i mechanicznością, aby stwierdzić, że była to część rutyny, w jakiej odbywały się tego typu wywiady. Różdżka wskoczyła mu w dłoń, z mankietu, prawdopodobnie dzięki jakiemuś mechanizmowi na przedramieniu, który to ułatwiał i dotknął nią obu przedmiotów. Te uniosły się w powietrzu, pergamin nieco się rozwinął, a pióro czekało na znak, aby zacząć pisać.

— Osiemnasty sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, Niewymowny Morpheus Longbottom przeprowadza wywiad z Roselyn Greengrass oraz Ambroise Greengrass na temat sprawy P72/07/26DTKPML799.

Samonotujące pióro usłużnie zaczęło notować słowa Longbottoma, pozostawiając jego dłonie wolnymi. Splótł je przed sobą, ułożył palce na sygnecie i obkręcił go nieświadomie dookoła; tik nerwowy. Sygnet nie był ciężki, a po wewnętrznej stronie nosił niewielką oznakę amatorskiego poszerzania, jakby właściciel, może nawet Morpheus, nie ufali nikomu na tyle, aby powierzyć go w czyjeś ręce. Na herbie jaśniał niebieski kryształ, prawdopodobnie akwamaryn, z fasetami oszlifowanymi w gwiazdę, a na srebrnej oprawie zapisano jakieś słowa, które już się częściowo zatarły i ledwie dało się je rozczytać czy w ogóle zauważyć z dalszej odległości.

— Chciałbym wiedzieć czy odczuwają państwo lub rodzina, dalsi krewni, niepokojące wrażenia związane z Knieją oraz jej naturalnymi mieszkańcami. Ogólne wrażenia.

Morpheus zachęcił ich sympatycznym uśmiechem do odpowiedzi. Nie spodziewał się niczego konkretnego na razie, stosując formę od ogółu do szczegółu, aby rozruszać swoich rozmówców i zachęcić ich do mówienia. Im więcej słów padnie, tym łatwiej będzie określić, co dręczy drzew i jak tego się pozbyć. Jednocześnie też, czekając na odpowiedzi na to dość ogólnikowe pytanie, zaglądał dalej, w minuty rozmowy, które dopiero nadejdą, o których ta dwójka nie mogła wiedzieć, jak się potoczą, a on i owszem. Jeśli bogowie będą mu sprzyjać.



Percepcja (PO]:Wykaz intencji na dwójkę, jakie opcje dialogowe zaskarbią sobie ich przychylność?

Rzut PO 1d100 - 74
Sukces!


And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#9
27.01.2025, 23:08  ✶  
Konsultantów-srantów. Roselyn co prawda uśmiechnęła się uprzejmie, lecz poza wymuszoną kurtuazją oraz grzecznością nie robiła nic, by nadskakiwać wysłannikowi Departamentu Tajemnic. Fakt, że jego imię pojawiło się w rozmowie z Samuelem, wcale nie poprawiał jego (i ich) sytuacji. Kąciki ust Roselyn były jednak dumnie uniesione w górę, a plecki: wyprostowane. Tak, jak uczyła ją mama. Zaproponowała coś do picia, nawet lekko przekrzywiła głowę, chociaż chyba tylko Ambroise wiedział, jak wiele ją to kosztowało. To nie tak, że pogardzała Ministerstwem Magii - zwykle miała do nich mocno neutralny stosunek, lecz to, co przeżyli, sprawiło że musiała się zatrzymać i pomyśleć. Nabrać powietrza w płuca, zamknąć oczy i zastanowić się, dlaczego ich ukochana Knieja nadal jest zamknięta, a oni jako dziedzice Greengrassów nie mieli żadnych informacji?

Roselyn założyła nogę na nogę i wygładziła materiał, zerkając spod opadających na czoło kosmyków ciemnych włosów na Morpheusa, jego pióro i pergamin. Roselyn milczała zarówno w chwili, gdy Morpheus mówił (przecież to było niegrzeczne by mu tak przerywać), jak i gdy skończył mówić. Zmieniła pozycję, opierając swobodnie plecy o oparcie fotela, który zajęła. Nieznacznie uniosła podbródek, jakby rzucała spojrzeniem wyzwanie staremu Longbottomowi. Jakby miały zetrzeć się teraz dwa pokolenia w walce o dominację. Oczywistym było, że Greengrassówna uważała jego podchody za irytujące i niepotrzebne, chociaż faktycznie - żeby przebić się przez tę śliczną maskę do zepsutego wnętrza, należało posiadać umiejętności Longbottoma. Roselyn nie podobało się, że tu był, ale nie zamierzała kłamać, póki pytania były ogólne i mało konkretne. Kto jak kto, ale ona potrafiła kłamać perfekcyjnie.
- Nie mogę odpowiadać za swoją rodzinę, ale faktycznie - wrażenia z Kniei są niepokojące - odpowiedziała swobodnie, przesuwając lekko dłonią po materiałowym, ciemnozielonym podłokietniku. Jej wzrok uparcie wpatrywał się w jeden punkt na czole Morpheusa, by wprawić go w zakłopotanie. Sztuczka stara jak świat, ale jakże skuteczna! - Ministerstwo Magii zamknęło Knieję. Nasz dom, nasze jestestwo i dziedzictwo. Boli nas to, ale rozumiemy, oczywiście, powagę sytuacji. Ciężko jednak nie odczuwać niepokoju, gdy widzi się taśmy lub Brygadzistów, których jest tu znacznie więcej, niż było w zeszłym roku.
Odpowiedziała uprzejmie, odrobinę przechylając głowę. Może i nie była kokietką, a ktośtam kiedyś napomknął że stary Longbottom to woli młodych chłopców, ale zwykle wystarczało, że się uśmiechała, żeby rozmówca tracił dryg w rozmowie. Może i teraz też się uda?

Rzut na charyzmę - czy jej słodkie oczka i śliczna buzia rozproszą trochę Morpheusa - 3 kropki
Rzut Z 1d100 - 92
Sukces!
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
05.02.2025, 20:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.02.2025, 20:39 przez Ambroise Greengrass.)  
Uśmiech, jakkolwiek czarujący i sympatyczny by nie był, nie był czymś, co zwykło wywierać na Greengrassie jakiekolwiek wrażenie. Ten cenił sobie konkrety. Nie łajnobomby zawijane w złote papierki. Nie gładkie i jakże kulturalne słówka - w te można było bawić się tygodniami, odbijając uprzejmości i nigdy nie dochodząc do szczerości. Nie powolne kluczenie do celu. Konkrety. Proste i zwarte - jakkolwiek nieprzyjemne czy trudne do przyjęcia by nie były. Tak jak w przypadku Roselyn - nie był zwolennikiem podchodów, tym bardziej, kiedy te były stosowane w stosunku do niego. Zazwyczaj nawet najgorsza szczera prawda była dla niego lepsza aniżeli piękne kłamstewko.
Oczywiście to nie oznaczało, że słysząc coś, z czym się nie zgadzał, lecz co w istocie było prawdziwe i szczere, miał od razu zacząć ochoczo kiwać głową. Nie był typem człowieka, któremu łatwo było zmienić zdanie. Nie bujał się niczym młoda brzózka na wietrze.
Nie. W żadnym wypadku. Analizował przekazywane mu fakty i komunikaty, reagując na nie w zależności od sytuacji i konieczności. W oficjalnych, bardzo sztywnych kontaktach towarzyskich raczej stroniąc od przesadnego spoufalania się (co innego pośród bliskich czy podczas przyjęć na salonach).
W tym konkretnym przypadku nie zamierzał przynosić jakiegokolwiek wstydu rodowi, którego dobro od zawsze było dla niego jedną z naczelnych wartości, toteż nie zamierzał być wyjątkowo wylewny. Szastać swoim zdaniem i opinią na temat wszystkiego, co bardziej nie wychodziło niżeli wychodziło Ministerstwu w kwestii działań w Kniei i wokół niej.
To mógł komentować prywatnie z siostrą. Dokładnie tak jak wszystkie inne kwestie dotyczące ich wspólnych bardziej newralgicznych, mniej prostych do wyjaśnienia powiązań z lasem. Tak, ostatnio odczuwamy cholerny dyskomfort psychiczny związany z widmami i cierpieniem drzew nie było zdaniem, które miało opuścić usta Ambroisa.
Czy zamierzał jednak kłamać? Nie. To było bardzo ogólnikowe pytanie, więc odpowiedź również mogła taka być. Na podchody najlepiej było odpowiadać w ten sam sposób - bez zbytniego zagłębiania się w szczegóły.
- Tak jak wspomniała - zaczął całkiem gładko i uprzejmie, kierując wzrok w stronę Roselyn i kiwając głową - moja droga siostra, nie sądzę, byśmy byli w stanie mówić za wszystkich naszych krewniaków. Z perspektywy tych, za których możemy się wypowiadać, wygląda to właśnie w ten sposób - tu ponownie bez dwóch zdań przyznał Roo rację, zdecydowanie zamierzając utrzymać z nią wspólny front i unikać szastania informacjami - trudno nie mieć niepokojących wrażeń, jak to pan ujmuje, w obliczu tak trudnych okoliczności - trzeci raz kiwnął głową i to byłoby na tyle.
Roselyn odpowiedziała dostatecznie konkretnie. Nie czuł się więc zobowiązany dodawać nic więcej.

@Morpheus Longbottom
@Roselyn Greengrass


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Morpheus Longbottom (1920), Roselyn Greengrass (1814), Ambroise Greengrass (4922)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa