19.04.2025, 16:46 ✶
8 września 1972, późne godziny wieczorne
dom rodziny Lestrange zaczyna płonąć
dom rodziny Lestrange zaczyna płonąć
W Lecznicy Dusz panował typowy dla późnego wieczoru półmrok przeplatany pomarańczowym światłem płonącego nieopodal sadu. Cichym skrzypnięciom podłogi towarzyszyły zaduch, szelest papierów, ciche westchnienia. W Dolinie było źle. Coraz więcej osób przybywało tutaj po pomoc, a Primrose… cóż, udzielała jej (jak ja uzdrowicielkę przystało!) ukrywając kompletne niewzruszenie losem tych, którzy tracili teraz swój dobytek. Lord Voldemort miał nieco bardziej radykalne poglądy niż ona, ale ostatecznie był po jej stronie, tak? Po stronie takich rodzin jak Lestrange właśnie! Pracowała więc w przeświadczeniu, że jej ani nikomu bliskiemu krzywda tej felernej nocy wyrządzona nie zostanie.
Myliła się.
Oh jakże Prim się teraz myliła!
Kończyła właśnie segregować fiolki i spisywać na pożółkłym arkuszu papieru ile medykamentów wciąż znajdowało się w asortymencie Lecznicy (niewiele, zdecydowanie zbyt mało jak na rosnące zapotrzebowanie), kiedy drzwi gabinetu otworzyły się z impetem, a do środka wbiegł uzdrowiciel Woolsey. Był o wiele bledszy niż zwijany przez nią pergamin, z potarganą czupryną i rozszerzonymi od paniki źrenicami przekazał jej coś, w co w pierwszej sekundzie zwyczajnie nie uwierzyła.
– Panno Lestrange… – aż się zachłysnął powietrzem na widok jej zdziwionej miny. – Twój dom… On się… Właśnie pali…
Cisza. Jeszcze głębsza niż wcześniej. Nawet świerszcze nie zadzwoniły jej w uszach, bo pewnie uciekły hen daleko przed łuną gorejącego miasta. Na moment świat zamarł, jej serce również, a potem zaczęło bić z takim impetem, że aż zrobiło jej się niedobrze.
– Co? – Na początku odepchnęła od siebie myśl, że to mogła być prawda. – Że cooo proszęęęęę? – Później pojawiło się wycie. Tak, to był skowyt konającego wilka. Bezwiednie wypuściła tenże arkusz z danymi na kafelki i jeżeli pojawiła się jakaś odpowiedź, to Primrose jej zwyczajnie nie usłyszała. Już biegła – przez drzwi, przez ulicę, z różdżką w dłoni, ale bez żadnego planu. Ludzie coś do niej wołali, ktoś próbował ją zatrzymać, chwycić za rękaw – nic nie docierało. Nic oprócz świadomości tego, że płomienie tańczące na dachu posiadłości nie są wytworem jej wyobraźni, lecz faktem. I prawie wywróciła się o pieprzonego Bertiego Botta!
– MON DIEU!!! AAAAAAAAAA!!!
Po okolicy poniósł się jej głośny, irytujący pisk. Od lat była największą, lokalną histeryczką, ale tym razem świat dał jej prawdziwy, wyraźny, sensowny powód. Powietrze było gęste od dymu, a ogień łapał już gzymsy okien i piął się po ścianie jak te pierdolone czarne róże niszczące jej ukochany ogród. Krzyknęła jeszcze raz, jeszcze głośniej.
– JAPIERDOLE!! KURWA MAĆ!! SALEM. JEBAĆ VOLDEMORTA!!! MÓJ KOT UMRZE. SALEM?! – Z pewnością nie zastanawiała się nad tym zbyt długo, skoro pierwszą jej myślą był kot, a nie matka. Poza tym – kto normalny wbiega do płonącego budynku? Ale Primrose to zrobiła, zaspana, w kryzysie tożsamości, zupełnie jakby akurat jej te płomienie nie miały zrobić nic.