Ten dzień przyniósł zaskakująco łagodną pogodę. Słońce unosiło się leniwie nad dachami mugolskiego Londynu, rozlewając ciepłe światło po brukowanej uliczce ukrytej między szerszymi arteriami miasta. Dzień zapowiadał się spokojnie – aż zbyt spokojnie, ale żaden z lokalnych jasnowidzów nie miał pojęcia cóż takiego miało mieć miejsce za kilka godzin. Był adres, spotkanie na godzinę szesnastą, sporo nerwów, długi mur z ciemnej cegły biegł wzdłuż alejki, odcinając wzrok przechodniów od tego, co znajdowało się za nim. Był zbyt wysoki, by ktokolwiek mógł zajrzeć ponad niego, zbyt wysoki nawet i dla samego Dolohova. Nie miał żadnych tabliczek, żadnych znaków – tylko gładką, nieprzerwaną powierzchnię. Trochę zbyt surowy, aby nie wzbudzać podejrzeń. Zwłaszcza przez zupełnie świeżą tabliczkę adresową – dokładnie tą, pod którą miała spotkać się dwójka mężczyzn należących do grona najwybitniejszych wieszczy swojego pokolenia.
Po obu stronach muru znajdowały się dwie kamienice. Jedna z nich, jasna i nieco odrapana, miała na parterze kawiarnię z kilkoma stolikami wystawionymi na zewnątrz. W powietrzu unosił się zapach świeżo mielonej kawy i cynamonu. Gołębie kręciły się pod nogami klientów, a starsza pani w kapeluszu z piórkiem przeglądała gazetę, popijając espresso. Ktoś śmiał się cicho przy sąsiednim stoliku, kelner niósł tacę z dwoma croissantami z pistacjowym nadzieniem.
Z pozoru – zwyczajny, leniwy poranek w sercu miasta. Ale coś w powietrzu zdawało się drżeć, cichutko, ledwie wyczuwalnie – jakby ulica wstrzymywała oddech.
Bo oto nadchodził on.
Vasilij Dolohov nie należał do osób szeroko rozpoznawalnych w mugolskim świecie, ale niektórzy ludzie nie potrzebowali rangi celebryty do tego, aby zwracać na siebie uwagę. Wysoki, chudziutki jak szczypior, ubrany skromnie jak na niego, ale wciąż zdecydowanie zbyt wyszukanie jak na standardy współczesnej mody. Szedł, a każdy krok stawiał w akompaniamencie świergotu ptaków, które wzięły się tu znikąd, skąpany w łunie światła przedzierającej się przez powoli gęstniejące chmury. Jego chód miał w sobie coś z arystokratycznej nonszalancji, przy jednoczesnym (o dziwo) braku wywyższania się ponad resztę. Świat należał do niego, ale on zdawał się nie przywiązywać do niego większej wagi i nie mieć wobec tego świata żadnych większych oczekiwań. Niósł ze sobą blask niepasujący do skromności tych okolic, nic w tym człowieku skromne nie było, nawet jeżeli nieco niezręcznie stanął dokładnie w miejscu pod tabliczką z rękoma głęboko wsuniętymi w kieszenie. Znieruchomiał, zadzierając głowę do góry, mrużąc oczy i tak niewidoczne zza przeciwsłonecznych okularów i westchnął. Patrzył na ten mur, na tablicę. Nie na ludzi, ani na ulicę – tylko na ten pozbawiony znaków mur, zupełnie jakby miał w nim znaleźć odpowiedź na jakieś istotne w skali całego wszechświata pytanie. W rzeczywistości próbował nie myśleć o niczym. Cała jego egzystencja była jedną, wielką grą, a jednak… No właśnie, wciąż istnieli ludzie wzbudzający w nim o wiele więcej emocji niż chciałby przyznać.