14.05.2025, 22:53 ✶
Najpierw pomyślał, że to przypadek.
Raz — że filiżanka została przestawiona. Dwa — że zaklęcia ochronne pękły jak stary materiał. Trzy — że ktoś napisał do niego list czerwonym atramentem. Po czwartym liście przestał udawać, że było to normalne. Po piątym zaczął zakładać, że to jakiś były pacjent. Po szóstym — że może wcale nie były. Po siódmym… Odys przestał sypiać.
Zaczął zostawiać zapalone światło w przedpokoju, zamykać drzwi i sprawdzać, czy jego własne odbicie w lustrze nie oddychało za szybko. Paranoja? U niego? Nigdy w życiu, ale nie potrafił klarownie odpowiedzieć na pytanie Lucy Rosewood, kiedy to się zaczęło. Odpowiedział jej wtedy, że od kilku dni. Rzecz w tym, że w rzeczywistości przez parę dobrych tygodni budził się w nocy z przeświadczeniem, że coś zaraz się miało wydarzyć. Nie potrafił tego nazwać, więc nadawał temu formę w głowie: może dźwięk tłuczonego szkła, dotyk zimnego palca przesuwającego się po ciele. Potem zaczęły wypadać mu z rąk rzeczy. Pękały talerze, tłukły się szkła. Noże.
Była kobietą. Być może, a przynajmniej w lustrze kiedyś pozostawione niedomknięte w jego łazience, odbiła się sylwetka drżąca, bo ulepiona z ludzkiego mięsa i tęsknoty. Finalnie natomiast jebnął, gdy zorientował się, że przez ostatnie dwie noce mówił przez sen imię, którego de facto nie znał.
— List, który pani przekazałem, stanowił ostatni prezent od mojego… Hojnego darczyńcy, pani Rosewood — odparł do szczupłej kobiety stojącej obok niego. — Nie pojmuję jednak w jaki sposób uzasadnione było spotkanie się tutaj? — dodał po chwili, a drobny cień irytacji prześlizgnął się przez maskę obojętności. Odys uniósł wzrok na zadbany front redakcji Proroka Codziennego. Było już późno i o ile zwykle nie miał nic przeciwko porom nocnym, to po kiego grzyba przyszli właśnie na Pokątną? Czyżby czekali jeszcze na kogoś?
Raz — że filiżanka została przestawiona. Dwa — że zaklęcia ochronne pękły jak stary materiał. Trzy — że ktoś napisał do niego list czerwonym atramentem. Po czwartym liście przestał udawać, że było to normalne. Po piątym zaczął zakładać, że to jakiś były pacjent. Po szóstym — że może wcale nie były. Po siódmym… Odys przestał sypiać.
Zaczął zostawiać zapalone światło w przedpokoju, zamykać drzwi i sprawdzać, czy jego własne odbicie w lustrze nie oddychało za szybko. Paranoja? U niego? Nigdy w życiu, ale nie potrafił klarownie odpowiedzieć na pytanie Lucy Rosewood, kiedy to się zaczęło. Odpowiedział jej wtedy, że od kilku dni. Rzecz w tym, że w rzeczywistości przez parę dobrych tygodni budził się w nocy z przeświadczeniem, że coś zaraz się miało wydarzyć. Nie potrafił tego nazwać, więc nadawał temu formę w głowie: może dźwięk tłuczonego szkła, dotyk zimnego palca przesuwającego się po ciele. Potem zaczęły wypadać mu z rąk rzeczy. Pękały talerze, tłukły się szkła. Noże.
Była kobietą. Być może, a przynajmniej w lustrze kiedyś pozostawione niedomknięte w jego łazience, odbiła się sylwetka drżąca, bo ulepiona z ludzkiego mięsa i tęsknoty. Finalnie natomiast jebnął, gdy zorientował się, że przez ostatnie dwie noce mówił przez sen imię, którego de facto nie znał.
— List, który pani przekazałem, stanowił ostatni prezent od mojego… Hojnego darczyńcy, pani Rosewood — odparł do szczupłej kobiety stojącej obok niego. — Nie pojmuję jednak w jaki sposób uzasadnione było spotkanie się tutaj? — dodał po chwili, a drobny cień irytacji prześlizgnął się przez maskę obojętności. Odys uniósł wzrok na zadbany front redakcji Proroka Codziennego. Było już późno i o ile zwykle nie miał nic przeciwko porom nocnym, to po kiego grzyba przyszli właśnie na Pokątną? Czyżby czekali jeszcze na kogoś?