Nie była pewna ile czasu spędziła pochylona nad nieprzytomnym Liamem w namiocie, gdy już do niego dotarła. Deszcz zdążył już przestać wybijać miarowy rytm o płachtę namiotu, która była magicznie chroniona przed wodą z zewnątrz. Wokół panował bałagan, który nie był raczej podobny do raczej zorganizowanej Guinevere, po podłodze walały się zakrwawione chusty, czekające na uprzątnięcie i porządne ich wyczyszczenie, zresztą tak samo jak narzędzia.
Sam Liam wyglądał jakby spał na łóżku polowym, przykryty kocem. Jego oddech był miarowy, cokolwiek uzdrowicielka zrobiła, najwyraźniej była w stanie ustabilizować jego stan. Nie było to proste, jego noga była w opłakanym stanie, ale nie było to też nic, czego magia nie potrafiła naprawić – biorąc pod uwagę, że magimedycy potrafili przyszyć ucięte kończyny, albo odtworzyć usunięte kości… Rzecz jasna magia też miała swoje granice, ale chyba nie były postawione akurat tutaj. Na poplamionym krwią stole stał zresztą flakon w groteskowym kształcie kościotrupa i kilka innych buteleczek, a skrzyneczka Ginevere leżała na szafeczce obok, otwarta na oścież. Jej piękna, żłobiona w hieroglify różdżka znajdowała się zresztą tuż obok, a sama czarownica opierała się pośladkami o blat. Długie, ciemne, proste włosy, spięte niedbale na karku, wyglądały jakby chciały się uwolnić z tasiemki. Stała zresztą plecami do wejścia do namiotu, oczy miała zamknięte, przykryte przedramieniem. Dłoń drżała jej od niedawnego wysiłku.
Jeden, dwa trzy. Z początku liczyła uderzenia swojego serca, później przeszła do odmierzania oddechów, gdy uspokajała swoje ciało, ale też umysł. Takie operacje zawsze były stresujące. Musiała się spiąć, działać jak najszybciej i jak najbardziej dokładnie, nie było w tym miejsca na błędy – ale ten cały stres wychodził z człowieka później, gdy już było po wszystkim.
Tak jak teraz.