• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[13.09.1972 - wieczór] z rejestru strasznych snów| Erik, Roise, Benjy, Corio i Norka

[13.09.1972 - wieczór] z rejestru strasznych snów| Erik, Roise, Benjy, Corio i Norka
Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#1
27.06.2025, 09:10  ✶  
Nora Nory, 13.09.1972 - późny wieczór

Dzień jakoś minął. Figgówna była zapracowana jeszcze bardziej, niż wcześniej. Nie ma się co dziwić, w końcu Londyn spłonął, no częściowo, niektóre kamienice tylko nieco się zwęgliły, jak ta jej, w której znajdowała się klubokawiarnia. Miała świadomość, że mogło być gorzej, starała się patrzeć na problem pozytywnie, jak to miała w zwyczaju, ale nawet osoby z jej nastawieniem mogły miewać problemów z szukaniem plusów podczas takich tragedii. Cóż, nikt z jej bliskich nie umarł, to chyba też było całkiem dobrym znakiem, mieli szczęście, szczególnie, że spora część z nich walczyła z żywiołem na ulicach Londynu.

Powoli doprowadzała do porządku swoje miejsce pracy, a zarazem swój dom, który podczas tragedii służył za azyl dla potrzebujących, których ratowali członkowie Zakonu Feniksa. Nie widziała innej możliwości. Przynajmniej na coś przydała się innym członkom organizacji, bo oczywiste było, że akurat ona nie powinna znajdować się z nimi na ulicach - byłaby tylko ciężarem. Tutaj mogła się nieco wykazać, wesprzeć tych, którzy tego potrzebowali, w tym czuła się najlepiej.

Udało jej się ogarnąć większość spraw, w między czasie gotowała kolejne porcje eliksirów, które mogły przydać się jej bliskim, którzy ucierpieli podczas tej okropnej nocy. Była zapracowana jeszcze bardziej niż zwykle, zapewne jak wszyscy inni. Szybko się nie podniosą po tym, co się wydarzyło, nie wydawało jej się aby powrót do codzienności miał się wydarzyć ot tak.

Jako, że okazja sama się nadarzyła postanowiła zaprosić do siebie kilka bliskich osób. Plan ułożył się sam, dość szybko, pretekst też nie był najgorszy, bo mieli pozbyć się klątwy, która zaczęła utrudniać Norze funkcjonowanie w jej miejscu na ziemi. Klątwołamacz wysłany przez Ambroisa okazał się być bardzo konkretną osobą, która znała się na rzeczy. Wierzyła, że uda mu się znaleźć źródło problemu. Jakoś tak całkiem logiczne wydawało jej się zaproszenie Ambroisa, szczególnie po tym, czego dowiedziała się z listów, które do niej pisał. Musiała pogratulować mu osobiście, a Erikowi zdecydowanie przyda się oderwanie od doprowadzania warowni do porządku, wiedziała, że takie niewinne spotkania mogły nieco podnieść morale, dlatego też postanowiła ściągnąć wszystkich do siebie w jednym momencie. Taka była sprytna, no i sama potrzebowała nieco pozytywnej energii, a że należała do osób, które czerpały ją od ludzi, to postanowiła ich do siebie ściągnąć. Wszyscy powinni być zadowoleni, szczególnie, że Erik wspomniał o bimbrze od Malwy... co mogło być również tragiczne, zważając na to, jak skończyło się ostatnie spożywanie tego alkoholu. Wydawało jej się jednak, że w tej chwili każdemu przyda się nieco rozrywki, do tego zapewniała zabawę, którą było ściąganie paskudnej klątwy. No trudno byłoby odmówić temu pakietowi.

Układała butelki na ladzie, było już dość późno, towarzyszyła jej tylko Lady, urocza kotka, która nie odstępowała Nory na krok. Było tu wyjątkowo pusto, poza Figgówną w cukierni nie było żywego ducha, co naprawdę nie zdarzało się często. Liczyła na to, że niedługo znowu to miejsce zapełni się ludźmi, bo nie była przyzwyczajona do tej aury, która tutaj aktualnie panowała.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#2
28.06.2025, 14:15  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.06.2025, 14:19 przez Benjy Fenwick.)  
Spędziłem dobre kilka godzin na analizowaniu przestrzeni - najpierw samej klubokawiarni, potem całego zaplecza, przyległych pomieszczeń, to było jedno z tych zleceń, gdzie nic nie waliło po oczach od razu, ale czuło się, że coś jest nie tak - jak zaciągnięta kurtyna, przez którą prześwituje blade światło - coś wisiało w powietrzu i nie był to tylko pył czy popiół widoczny gołym okiem. Z każdą minutą coraz bardziej upewniałem się, że Nora faktycznie trafiła na coś paskudnego, i że to coś było rozciągnięte w czasie, sprzężone z cyklem dnia i nocy. Reagowało, owszem, ale tylko do pewnego stopnia, najprawdopodobniej dopiero po zmroku zaczynało się porządnie budzić. Musiałem przyznać, że znajoma mojego przyjaciela miała głowę na karku - nie panikowała, nie próbowała niczego ukrywać, nie robiła scen, co w mojej pracy wcale nie było standardem. Ostatecznie, po kilku próbach prowokacji tego, co osiadło na lokalu, doszliśmy do wniosku, że na tym etapie nic więcej nie zdziałamy - nie za dnia - a, by być zupełnie pewnym, że pomogę, nie zaszkodzę, musiałem zobaczyć to w akcji, zaobserwować i ocenić objawy, gdy klątwa wzbiera, kiedy przechodzi w fazę jawnej ingerencji. Cała reszta, która mogłaby mieć znaczenie miała sens tylko wtedy, gdy przekleństwo zaczynało się naprawdę objawiać, a to, jak przypuszczałem, działo się dopiero późnym wieczorem.
Powiedziałem jej to wprost - że wrócę wieczorem, lepiej przygotowany, kiedy wszystko się nasili. Pożegnałem się więc uprzejmie, ale konkretnie - nie byłem typem, który przesiaduje bez celu, zwłaszcza mając świadomość, iż mogę wystraszyć albo zmieszać jej klientów, a wpuszczanie kogoś obcego na zaplecze albo do części mieszkalnej i zostawianie go tam samego na wiele godzin jest... No, cóż - głupie. Poza tym, nie chciałem nadużywać zaufania, zresztą, miałem w Londynie inne sprawy - drobne zlecenia, kilka konsultacji, parę rozmów z ludźmi, których lepiej było nie ignorować, jeśli chciało się utrzymać pozycję, nawet na chwilę. Nie musiałem zostawać na miejscu, ani tym bardziej wracać na wieś tylko po to, żeby znów zaraz ruszać z powrotem.
Wróciłem na miejsce dopiero późnym wieczorem, kiedy miasto wreszcie przycichło. Tym razem nie szedłem od frontu - nie miałem zamiaru dostarczać sąsiadom powodów do plotek o dziwnych typach kręcących się wokół  lokalu po zmroku. Nie chciałem, by ktoś z okolicznych domów zobaczył, że po raz drugi tego samego dnia pojawia się u niej jakiś mężczyzna - wysoki, w ciemnym płaszczu, z torbą pełną rzeczy, których nikt przy zdrowych zmysłach nie używa w kawiarni. To było duże miasto, żywe, plotki potrafiły się tu rozpełzać szybciej niż karaluchy w lokalach na Nokturnie, gdy ktoś zapalił światło na zapleczu, a ja nie zamierzałem dokładać Norze kłopotów. Zamiast tego obszedłem kamienicę i ruszyłem ku zapleczu, zatrzymując się przy znanych już drzwiach. Przez chwilę nasłuchiwałem - odruch, nie podejrzenie - i dopiero wtedy, unosząc dłoń, zapukałem cicho - dwa razy - zdecydowanie, ale nie nachalnie. Po wszystkim wsunąłem rękę do kieszeni płaszcza, czując pod palcami chłód zapalniczki. Korciło mnie, by jeszcze zapalić, ale raczej już nie było na to czasu.


!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
28.06.2025, 21:22  ✶  
Mieli przed sobą całkiem spore wyzwanie. Większe niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka, choć przecież i ten nie nasuwał zbyt wielu pozytywnych myśli do głowy. W rzeczywistości okazywało się jednak, że sytuacja może być jeszcze bardziej skomplikowana. Nie wystarczyło bowiem, że całe mieszkanie Ambroisa przy Horyzontalnej zostało strawione przez szalejące płomienie. No, prawie całe, prócz jednego osobliwego, nieco niepokojącego krzesła, które powodowało w nim bardzo mieszane uczucia.
O nie, to nie był koniec. Wszystko, dosłownie wszystko, co mogłoby mieć dla niego znaczenie zostało pożarte przez ogień. Stracił notatki do publikacji w magazynie herbologicznym, oryginalną wersję maszynopisu własnej książki, kilka bardziej wartościowych woluminów napisanych przez kogoś innego. Miał tyle szczęścia, że większość jego dobytku znajdowała się w Dolinie Godryka, bo tam oficjalnie mieszkał. W Londynie nocował i przebywał głównie w związku z pracą.
Sporo dało również to, o ironio, że rozstając się z Yaxleyówną, nie zabrał swoich rzeczy ani z Whitby, ani z jej mieszkania. Przeklinał wtedy swój marny los również z powodu tego, że wycofując się z jej życia, nie był w stanie wrócić po jego własność. Nie mógł i nie, choćby nawet była ona cholernie cenna. Nie potrafił tego zrobić. Nie myślał o tym nawet przez chwilę, bujda, robił sobie z tego pretekst, z którego nigdy nie skorzystał szczególnie, że to wymagałoby od niego znacznie więcej aniżeli wyłącznie wydania pieniędzy na duplikaty.
Nie potrafił napisać lakonicznego listu. Nie zamierzał korzystać z jakiegokolwiek wsparcia. Nie był też na tyle bezczelny, nie w tym wypadku, aby skorzystać z posiadanych kluczy i po prostu spakować się pod nieobecność Geraldine. Zabrać własność i zniknąć. Nie był w stanie stanąć z nią twarzą w twarz i przeprowadzić rozmowy. Tak właśnie, to przez wiele miesięcy.
Zdawał sobie sprawę z tego, co faktycznie okazało się nie tylko jego wyobrażeniem, lecz szczerą prawdą. Gdyby to zrobił, prawdopodobnie niemal od razu by się złamał. Powiedziałby zbyt wiele. Nie powstrzymałby się od tłumaczenia. Żałośnie szybko dochodząc do wniosku, do którego, ironia, doszedł i tak. Wtedy tego nie chciał. Teraz?
W efekcie w tym momencie teoretycznie mógł uważać się za szczęściarza. Straty oszacowano na całe dwa galeony. No, może nie aż tak. Więcej była warta jego koszula robiona na wymiar z jakościowej bawełny. Straty oszacowano na, mimo wszystko, całkiem niebotyczną kwotę. Generalny remont mieszkania i jak się okazało: również części klatki schodowej, która stanowiła największy problem.
Miał swoje oryginalne wydania książek. Leżały bezpieczne w domu nad morzem albo w mieszkaniu jego dziewczyny, która szczęśliwie je zachowała. Większość ubrań wisiała w szafie w rodzinnej posiadłości. Romulus uratował jego kota. Ucierpiały meble i kwiaty, naprawdę sporo roślin, w tym część całkiem wartościowych. Ucierpiały elementy wyposażenia wnętrz.
Najwyraźniej miał również ucierpieć jego portfel i to nie na remont kuchni, salonu czy sypialni. Nie. Przeklęta klatka schodowa. Tak, kamienica była prywatna. Należała w całości do ich grona. Jednakże kwalifikowała się już pod określanie jej zabytkiem. Prosto w twarz nazwano mu ją zabytkową perłą magicznej architektury, bla, bla, bla. W oczy jego i jego towarzysza, który był z tego powodu równie zadowolony, co sam Greengrass, szczególnie że to Lestrange w lwiej części załatwiał wszelkie sprawy dotyczące remontu. Wydawało im się, że się na tym zna. Otóż nie. Nie w starciu z czarodziejską biurokracją wyższego szczebla.
Wychodząc z rozmowy z wyjątkowo pomocną starą babą, mieli więc nie jeden dokument, nie dwa, nawet nie dwadzieścia dwa. Dzierżyli całą teczkę druczków do wypełnienia. A warto byłoby dodać, że mieli ich już stertę (wypełnioną stertę), kiedy wchodzili do siódmego kręgu piekła pokoiku samozwańczej przedstawicielki towarzystwa historyczno-architektonicznego. Tudzież do naczelnej jędzy z biura konserwatora zabytków.
O ile więc Ambroise już wcześniej zdecydowanie nie zamierzał poradzić propozycją, jaką złożyła mu Nora, o tyle po całym dniu walczenia z biurokracją, drinki w towarzystwie nabierały znacznie głębszego, lepszego znaczenia. Nie wahał się więc ani przez chwilę, tylko zatwierdził plan. Co prawda, nie zamierzał też jakoś specjalnie zasiadywać się w Norze Nory ani tym bardziej zostawać do rana, ale zważywszy na to, że godzina była dosyć późna, nie przewidywał, że do Exmoor wrócą jeszcze dzisiaj.
W ostatnich miesiącach myśl o tym, że był to całkiem istotny fakt nie przeszłaby mu przez głowę. Mieszkał w domku na terenie rodzinnej posiadłości albo zostawał w mieszkaniu w Londynie. Nieczęsto dawał bliskim znać, gdzie akurat będzie. Nie potrzebował nikogo informować, jednak to uległo zmianie. Musiał o tym pamiętać, pierwszy raz od dawna.
I pamiętał. Całkiem intuicyjnie. To zdecydowanie nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Zrobił to jeszcze wciągu dnia, w tym momencie już nie potrzebując zaprzątać tym sobie głowy. Mimo to, myśl o tym, że faktycznie miał dokąd wracać była naprawdę dobra. Wywoływała u niego mimowolny uśmieszek w kącikach ust.
Jak na wieści, jakie usłyszał, ogólnie miał naprawdę dobry humor. Kiedy pojawili się we dwóch w głównych drzwiach prowadzących do klubokawiarni, nawet nie próbował ukrywać tego, że od dawna nie czuł się tak bardzo w porządku. Jasne, miał problemy. Jak każdy tutaj. Jednakże w gruncie rzeczy czuł się szczęśliwszy od niejednego mijającego go przechodnia.
Może nie do jakiegoś wariackiego stopnia, nadal zachowywał się dokładnie tak samo jak zazwyczaj. Nie szczerzył zębów w szerokim uśmiechu, nie potupywał nogą, nie ekscytował się na wizję zwieńczenia dnia, nawet jeśli miała być wyjątkowo przyjemna, mimo klątwy wiszącej na lokalu, która nadal wymagała zdjęcia. Był jednak ogólnie zadowolony z życia, co było widoczne w jego ruchach, minie i postawie, gdy zapukał do frontowych drzwi przybytku Figgówny, posyłając spojrzenie w kierunku towarzyszącego mu przyjaciela.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
viscount of empathy
show me the most damaged
parts of your soul,
and I will show you
how it still shines like gold
wiecznie zamyślony wyraz twarzy; złote obwódki wokół źrenic; zielone oczy; ciemnobrązowe włosy; gęste brwi; parodniowy zarost; słuszny wzrost 192 cm; wyraźnie zarysowana muskulatura; blizna na lewym boku po oparzeniu; dźwięczny głos; dobra dykcja; praworęczny

Erik Longbottom
#4
28.06.2025, 23:45  ✶  
Są na tym świecie prawdy tak oczywiste, że nie wymagają przydługich dywagacji i nudnych wykładów. Każdy wiedział, że po nocy nastaje dzień, a ogień parzy zbyt ciekawską dłoń. W przyszłości do grona tych oczywistości miała dołączyć kolejna, o której świat miał dowiedzieć się z prywatnych dzienników Erika Longbottoma z okresu wojny domowej między Ministerstwem Magii a Śmierciożercami Czarnego Pana. Szkoda tylko, że jeszcze nie wiem, czy poświecę temu tylko małą sekcję, czy raczej cały rozdział, skomentował w myślach mężczyzna, maszerując niepewnym krokiem przez Ulicę Pokątną. Już na tym etapie wiedział jednak jaki będzie tytuł tego fragmentu: wrzesień 1972 - zapowiedź jednej, wielkiej katastrofy.

Jak inaczej miałby opisać ten miesiąc? Wydarzenia minionego lata pomimo paru wpadek zdawały się sugerować, że sytuacja s kraju miała się nieco uspokoić po ataku Śmierciożerców na Beltane. Towarzysząca wszystkim przez długie tygodnie niepewność zaczynała powoli ustępować nadziei na to, że atak terrorystyczny był odosobnionym przypadkiem. W końcu podczas festynu w Londynie nie doszło do żadnego wielkiego wypadku, a co by nie mówić o czarnoksiężnikach dowodzonych przez Czarnego Pana... Nie można było ich winić za decyzje byłej arcykapłanki lokalnego kowenu. Zdawało się, że wszystko zmierzało ku lepszemu. No właśnie: zdawało się.

Londyn w ogniu. Dolina Godryka w ogniu. Miasto pogrążone w chaosie. Wieś próbująca się zorganizować wobec niespodziewanej fali pożarów. Ministerstwo Magii działające w gruncie rzeczy po omacku i bez większego planu. Szpital św. Munga robiący co w jego mocy, aby wesprzeć ofiary pożarów i walących się kamienic w centrum magicznej dzielnicy miasta. Erik wzdrygał się, ilekroć wracały do niego wspomnienia tamtej nocy: widok pierwszych palących się chat, szybki wypad do Manchesteru i lądowanie w stolicy, którą ogień i pył zdążył już wziąć w swe władanie. I powrót do Warowni Longbottomów, żeby tylko przekonać się, że to nie atak na Londyn miał najbardziej zaboleć jej mieszkańców.

Warownia padła. To brzmiało tak... nierealnie. Na liście rzeczy, których Erik nie spodziewał się usłyszeć, ta była praktycznie na samym szczycie listy. Równie wysoko mógłby jeszcze tylko co najwyżej umieścić treść listu gratulacyjnego z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w sprawie nadzwyczajnego włączenia go do grona sędziów Wizengamotu i zaproszenie od swojej siostry na jej ślub z kimś pokroju Atreusa Bulstrode'a lub kogoś z arystokratycznych rodów czystej krwi. Może jakiegoś Blacka? Mulcibera? Malfoya? Wszystkie te scenariusze wydawały się nierealne, a jednak pożar rezydencji Longbottomów stał się faktem. Wydarzył się. I to akurat wtedy, kiedy znaczna część jego mieszkańców przebywała pół kraju dalej, próbując ratować stolicę.

— Dobrze, że chociaż tyle przetrwało — skomentował pod nosem, zerkając do płóciennej torby w którą spakował kilka butelek skrzaciego bimbru produkcji Malwy.

No dobra, może delikatnie dramatyzował. Warownia nie spłonęła doszczętnie, a wiele z jej elementów zapewne uda się odratować lub odrestaurować, ale cios zadany rodzinie przez zaprószenie ognia na długo pozostanie niezaleczony. Kwestie szeroko zakrojonego remontu to było jedno, ale poniekąd odarto ich z jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa. A przecież nie mieszkali tam sami. Dora i jej rodzina, Thomas... I każdy, kto wpadał tam przejazdem. Jeszcze przed orędziem Czarnego Pana Warownia służyła przyjaciołom rodziny za schronienie. A teraz nawet trudno było określić, czy jej zabezpieczenia były cokolwiek warte. A skoro ich główna siedziba mogła tak łatwo paść, to co jeszcze mogło się rozpaść, jeśli wróg obierze ich za cel?

Erik wziął głęboki oddech, zatrzymując się przed głównym wejściem do lokalu Nory. Nie miał czasu na to, żeby się zbytnio stroić, toteż złapał pierwsze, co wpadło mu w ręce: znoszone, lekko przetarte w okolicy nogawek ciemne spodnie, względnie biały t-shirt i ciemno-zieloną flanelową koszulę. Mogło być gorzej, ale zazwyczaj pojawiłby się w Londynie w nieco lepszych ciuchach. Tyle dobrego, że raczej żaden fotoreporter go tutaj nie złapie. Ledwie parę dni po Spalonej Nocy zapewne mieli inne rzeczy do roboty. I ciekawsze wiadomości.

— Heej — rzucił słabym głosem na powitanie, kiedy został już wpuszczony do środka. Dopiero wtedy zorientował się, że nie był wcale pierwszym gościem. Na miejscu znajdował się już Ambroise i... jeszcze jeden facet, którego Erik za cholerę nie mógł skojarzyć z żadnym nazwiskiem.. — Przychodzę z darami. We względnie dobrym stanie.


the he-wolf of godric's hollow
❝On some nights, the moon thinks about ramming into Earth,
slamming into civilization like some kind of intergalactic wrecking ball.
On other nights, it's pretty content just to make werewolves.
❞
Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#5
30.06.2025, 20:39  ✶  

Dzień, który zaczął się od względnego spokoju, zamienił się w serię potyczek z konserwatorami zabytków, miejskimi urzędnikami i samozwańczymi strażnikami „ducha miasta”, którzy zdawali się nie zauważać, że część tej architektury właśnie się spaliła. Pożar, który zniszczył część budynku należącego do ciotki mężczyzny i kamienicy, w której mieszkali z przyjaciółmi, nadszarpnął także jego cierpliwość, choć Lestrange, oczywiście, usiłował nie dawać tego po sobie poznać. W duecie zdołał przeprowadzić dwie rozmowy na temat części strat, jedną z konserwatorem miejskim, który zdawał się wierzyć, że zgliszcza obu własności mają większą wartość historyczną niż cokolwiek, co mogłoby je zastąpić, i drugą - z kobietą z Towarzystwa Ochrony Zabytków, która nie tyle rozmawiała, co deklamowała. Przez kilka godzin słuchali przesadnie rozwlekłego, wzniosłego monologu na temat tego, które fragmenty ściany kamienicy jego ciotki można było wyburzyć, a potem, które części ich własnej klatki schodowej należało odtworzyć „w duchu epoki, bez naruszania pierwotnej struktury”, co, jak im zgrabnie wyjaśniono, oznaczało, że nie wolno zrobić „tego, ani tego, ani tamtego, a to też będzie niewskazane”. To nie były jego pierwsze spotkania z tymi ludźmi, warto dodać, wciąż było coś do uregulowania, kolejny dokument do podpisania i ktoś do przekonania. Kręgi konserwatorskie i Towarzystwo Ochrony Zabytków zdawały się mieć więcej do powiedzenia niż sami właściciele, a ich upór graniczył z groteską.

Przez większą część dnia Cornelius poruszał się po Londynie, z zaciętością człowieka przyzwyczajonego do zarządzania kryzysami przez uporządkowany, metodyczny wysiłek, który nie dopuszczał zbędnych emocji, tylko operowanie faktami, jednak i on miał swoje granice. Szkody po pożarze wymagały nie tylko środków i czasu, lecz przede wszystkim dyplomacji, zdolności rozmawiania z urzędnikami tak, aby nie czuli się pomijani, ale też nie przypisywali sobie praw do każdego centymetra cegły, która ucierpiała. W okolicach szesnastej przeżył pierwszy moment zwątpienia. Nawet on nie był do końca odporny na kontakt z ludźmi, którzy wiedzieli zbyt wiele i rozumieli zbyt mało.

Cornelius nigdy nie uważał się za człowieka przesadnie towarzyskiego, a już na pewno nie za takiego, który chadzałby po domach, korzystając z zaproszeń składanych mimochodem i „mimo wszystko”, bo gdzieś z kimś był i wypadało uwzględnić również jego obecność. Owszem, był uprzejmy, elokwentny, skory do rozmowy, lecz zazwyczaj składał wizyty na swoich warunkach, z wyczuciem. Tak właśnie został wychowany, by znać wartość słów „naprawdę nie trzeba” oraz granice gościnności, których nie przekracza się bez wyraźnego zaproszenia, złożonego w sposób na tyle bezpośredni, aby nie pozostawiało ono wątpliwości, że zapraszający faktycznie chciał mieć na głowie dodatkowych gości. Dlatego, kiedy Ambroise wspomniał o Eleonorze Figg i jej liście, Lestrange, bez przekonania, uniósł brwi. Nie miał zwyczaju wpraszać się do nikogo, jako przypadkowe plus jeden, niekoniecznie chcąc to robić w przypadku kobiety, której niemal nie znał, nawet jeśli Nora stwierdziła, że to żaden problem. Corio nie był pieskiem, aby przyjaciel nie mógł go zostawić samego sobie, mógł wrócić do domu, nawet jeśli załatwiali wspólne sprawy.

Nie zrobił tego. Częściowo przez zmęczenie, a może po prostu dlatego, że z Ambroise’em trudno było wygrać w takich sprawach, gdy już ten stwierdził, że idą razem, a sam Cornelius wolał wybrać moment kapitulacji, niż być do niej zmuszonym.

- Jesteś pewien, że to nie było z grzeczności? - Zapytał z powątpiewaniem, po raz ostatni, dopinając kieszeń płaszcza, kiedy stanęli przed drzwiami klubokawiarni Nory. Lubił kobietę, niedawno mieli całkiem miłą, choć krótkotrwałą, interakcję. Spotkali się wówczas przelotnie, wymienili kilka zdań, on zachował się, jak zawsze, poprawnie, a może nawet nieco cieplej, niż to miał w zwyczaju, ale nie był to kontakt, który upoważniałby do swobodnego wstępowania w progi jej domu, jakby byli swoimi bliskimi przyjaciółmi. Mimo wszystko, Lestrange czuł się odrobinę zaskoczony nagłą ofertą bycia częścią grupowego wieczoru z łamaniem klątwy i kolorowymi drinkami. Nie pamiętał, kiedy ostatnio robił coś podobnego, musiało minąć całkiem sporo czasu, zazwyczaj trzymał się z kolegami, nie spędzał czasu na poznawaniu nowych osób, szczególnie, jeszcze, panien. Jeszcze, bo przecież Nota była przyszłą mężatką.

Kiedy znaleźli się u progu lokalu, Cornelius, jak zawsze nienagannie wyglądający, choć nieco zmęczony, stanął z boku, nieco cofnięty względem Ambroise’a. Płaszcz miał ciemny, klasyczny, ledwie przyprószony pyłem, tak wszechobecnym w mieście, ręce trzymał splecione przed sobą, w pozornie niedbałym, ale kontrolowanym geście. Spojrzenie skierował na drzwi, zresztą całkiem ładne, chociaż nieco dotknięte działaniem temperatury, prawdopodobnie wymagały odświeżenia, ale właścicielka bez wątpienia miała ważniejsze rzeczy na głowie.

W dłoni trzymał drobny podarunek, nie bukiet, broń Merlinie, to byłaby przesada, ani nie flaszkę, lecz skromną, doniczkową roślinę, o wąskich, błyszczących liściach. Raz jeszcze obrócił doniczkę, ceramiczną, wyraźnie widoczną, bardzo jaskrawą, poprawiając dużą kokardę w kolorze fuksji, po czym kiwnął głową, był zadowolony. Wybrał ją celowo, wiedział, że Nora nie była osobą stonowaną, lubiła kolory, a jej świat najpewniej nigdy nie był beżowy - i dobrze. Roślina wewnątrz była zupełnym przeciwieństwem oprawy, egzemplarz był ciemnozielony, niewielki, ale zdrowy, gatunek z rodzaju tych, które filtrują powietrze, stanowiło to rozsądny wybór po tym, co działo się w Londynie. I tak, może trochę chciał ją rozbawić, a może tylko chciał upewnić się, że nie popełni żadnego faux pas, przynosząc niewłaściwy alkohol, ale też, że nie przyjdzie zupełnie z pustymi rękami, bo to zawsze, niezależnie od okoliczności, byłoby nie do przyjęcia. Kwiatek doniczkowy był nie za duży, nie za drogi, nie za osobisty, lecz wystarczający, by zasygnalizować, że pomyślał o ich gospodyni.

- Dobry wieczór, Eleonoro. - Powiedział, gdy wreszcie weszli do lokalu, z naturalną uprzejmością, jaką rezerwował dla tych nielicznych, których lubił, choć nie znał ich dobrze. - Pomyślałem, że nie wypada przychodzić z pustymi rękami, więc... - Wyciągnął przed siebie doniczkę - jaskrawe, ceramiczne cacko z ogromną kokardą, trochę absurdalne w rękach mężczyzny jego pokroju, ale trzymane pewnie, z takim wyrazem twarzy, jakby wręczał coś znacznie bardziej konwencjonalnego. - Po pożarach wszyscy potrzebujemy nieco świeższego powietrza. - Nie ujął tego całkowicie poważnie, bez wątpienia dało się odczuć, że mówił to żartobliwie, chociaż ton miał spokojny, rzeczowy, z lekkim, bardzo lekko słyszalnym uśmiechem, który to właśnie sugerował, że Cornelius zdawał sobie sprawę z odrobinę ironicznego przekazu związanego z podarunkiem. Nieznacznie się przy tym uśmiechnął, również oczami.


•••

Cornelius wychylił się zza filara, delikatnie kiwając głową w geście powitania, z dyskretnym uśmiechem, nie chcąc przeszkadzać Norze w witaniu jej przyjaciela, ale jednocześnie dając znać, że zauważył obecność nowej osoby. Głos należał do Erika Longbottoma, wiedział to jeszcze zanim zobaczył przybysza, nazwisko przyszło mu do głowy z miejsca, niosąc ze sobą niepokojący cień wydarzeń ostatnich dni. Mimo że nie znał go dobrze, widok mężczyzny w tym miejscu był pokrzepiający. Nie zamierzał komentować stanu Erika, ani wspominać pożarów czy ich tragicznych skutków. Nie była to chwila na roztrząsanie nieszczęść, a już na pewno nie w miejscu, gdzie każdy zdawał się szukać choć odrobiny normalności po chaosie. Przeciwnie - Lestrange skinął lekko głową, odzywając się miło, choć bez przesadnej serdeczności.

- Witaj, Erik. Dobrze znów cię zobaczyć. - Stwierdził, nie dodając nic więcej, przynajmniej na tamten moment.

Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#6
30.06.2025, 22:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.06.2025, 22:04 przez Nora Figg.)  

Spodziewała się gości. To powodowało, że Norka była czujna, w pomieszczeniu nie było słychać muzyki, która zazwyczaj towarzyszyła jej podczas wieczorów, które spędzała w tym miejscu w samotności. Nie lubiła ciszy, przeszkadzała jej. Doszukiwała się wtedy w dźwiękach, które dochodziły z różnych stron (nic nadzwyczajnego, kamienice miały to do siebie) niebezpieczeństwa, czy jakichś nie do końca mile widzianych przybyszów. Wiadomo, czasy były wątpliwe, nie można było niczego zakładać, a w szczególności tego, że wszyscy mieli dobre zamiary. Nie po tej okrutnej nocy. Dzisiaj było inaczej, wiedziała, kto i dlaczego ma się tutaj pojawić, więc nie było powodu, aby niepotrzebnie panikowała słysząc dźwięk dochodzący z zewnątrz.

Usłyszała pukanie, co ciekawe, pierwszy gość pojawił się od strony zaplecza. Było to całkiem rozsądnym posunięciem, zważając na to, że godzina była późna i mogło to wzbudzić kontrowersje, chociaż, czy na pewno? Zapewne wszyscy byli zajęci swoim życiem, szczególnie po takim dramacie, ale strzeżonego Merlin strzeże, czy coś. Pomknęła w tych swoich wysokich butach na obcasie, całkiem zgrabnie, by nie musiał na nią czekać. Nie znosiła się ślamazarzyć, chociaż w jej przypadku to byłoby zdecydowanie bezpieczniejsze. Norka miewała problemy z panowaniem nad równowagą, okropna z niej była niezdara. Otworzyła mu drzwi bez wahania, powitała Benjy'ego z uśmiechem na ustach i zaprosiła do środka. Ledwie zdążyli wejść do pomieszczenia, tak naprawdę to nawet nie miała szansy jakoś za bardzo go przywitać, a rozległ się kolejny dźwięk, tym razem dochodzący z drugiej strony.

Przeprosiła go uprzejmie i ruszyła w stronę drugich drzwi, skąd tym razem dochodził dźwięk zwiastujący przybycie gości. Nie pamiętała, czy wspomniała klątwołamaczowi Ambroisa o tym, że zaprosiła tutaj i jego i jeszcze inne osoby. Wydawało jej się, że nie powinno to w niczym przeszkadzać. Założyła, że nie będą utrudniać mu pracy, a przy okazji, być może wszyscy będą mieli szansę nieco się odstresować. Sama Figgówna zdecydowanie potrzebowała odskoczni, a najlepiej jej było zapomnieć o wszystkim co złe otaczając się osobami, za którymi przepadała. No, może nie wszystkich w tym gronie znała zbyt blisko, jednak wystarczyło, że miała przy sobie Greengrassa i Erika, a wieczór na pewno musiał okazać się być całkiem przyjemnym. Oczywiście, że musiała wspomnieć Ambroisowi o tym, że ma ze sobą przyprowadzić przyjaciela, z którym mieli zajmować się sprawami związanymi ze szkodami w ich kamienicy, czuła, że i jemu przyda się coś mocniejszego po przeprawie z urzędnikami - niestety wiedziała, jak wygląda załatwianie podobnych spraw.

- Zgubiłeś klucze? - Była zdziwiona tym, że Ambroise postanowił zapukać, nie wszedł jak do siebie, ale różnie to bywa. Nie miałaby mu za złe, gdyby faktycznie jego zestaw kluczy gdzieś przepadł, wiadomo, że ostatnio można było zgubić, czy stracić zdecydowanie cenniejsze rzeczy od nich.

Nie spieszyła się jakoś specjalnie z otwieraniem drzwi, nieszczególnie przejmowała się plotkami na swój temat. Och, mogła się spodziewać, że ktoś coś zauważy i postanowi szepnąć to dalej, zwłaszcza, że na jej placu nie było już pierścionka zaręczynowego, a ledwie kilka dni po tym od kiedy się go pozbyła w jej cukierni pojawiła się spora grupa mężczyzn. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie lubili o niej mówić, wiele razy czytała plotki na temat swojego domniemanego romansu z Erikiem, który zresztą również miał się tutaj pojawić. Nawet ją to bawiło, jak łatwo ludziom przychodziło dopisywanie sobie historii.

Oczywiście, przytuliła Greengrassa gdy tylko wszedł do środka. Naprawdę cieszyła się, że udało mu się przetrwać ten trudny czas, zresztą nie spodziewała się, że mogłoby być inaczej. Akurat on potrafił sobie poradzić ze wszystkim. - Lila cała? - Chciała się upewnić, że kotka, którą adoptował z kociego azylu jej rodziców miała się dobrze. Sporo już przeżyła w swoim życiu, bardzo by jej było przykro gdyby nie udało jej się przeżyć tamtej nocy, zwłaszcza, że ledwie kilka tygodni wcześniej udało jej się znaleźć kochający dom.

-Witam w moich skromnych progach. - Przeszła w końcu do Corneliusa, który pojawił się tutaj z jej przyjacielem, dygnęła przy tym delikatnie, chcąc dodać lekkości temu przywitaniu. Nie najlepiej czuła się, kiedy robiło się zbyt oficjalnie, zresztą znajdowali się w jej domu, jej miejscu na ziemi, nie musieli się tutaj jakoś specjalnie trzymać konwenansów, czy tych wyuczonych manier. Zależało jej na tym, aby każdy czuł się w tym miejscu dobrze.

- Och. - Mruknęła cicho widząc roślinkę w rękach mężczyzny, wymsknęło jej się, ale podarunek był naprawdę uroczy, kolory rzucały się w oczy, tak jak lubiła. Naprawdę trafił w jej gust, co niby nie było najtrudniejsze, bo spoglądając na Figgównę można było się domyślić, że uwielbia wszystko, co rzuca się w oczy, jednak nie dla wszystkich było to takie logiczne. - Nie trzeba było się fatygować. - Dodała jeszcze, chociaż rozumiała z czego to wynika, sama również rzadko kiedy przychodziła w odwiedziny do kogokolwiek z pustymi rękami. - Nie mogłeś jednak lepiej trafić. - Uśmiechnęła się do niego ciepło i przejęła kwiatka, ustawiła go na ladzie, tuż obok swojej kotki, która w tym momencie uniosła głowę do góry, rozejrzała się po pomieszczeniu, zmierzyła wzrokiem każdego z mężczyzn, którzy pojawili się w cukierni, po czym ziewnęła i znowu zwinęła się w kłębek.

Po raz kolejny potuptała do drzwi, bo rozległo się pukanie. Erika przytuliła bez słowa, pozwoliła sobie go ściskać dłuższą chwilę. Wiedziała, że był to dla niego trudny czas. Warownia padła, musieli odbudować swój dom, nie wyglądał najlepiej, nie dało się nie zauważyć tego, że to co się wydarzyło mocno dało mu w kości, ale przeżył, to był chyba jakiś plus, też nie było to do końca takie oczywiste, bo przecież wiedziała, że biegał po ulicach i ratował mugolaków. - Wyglądasz... - nie mogła powiedzieć, że dobrze, że źle też, musiała poszukać innego słowa, które mogło by określić to, co widziała. - Wyglądasz, jak ktoś kto potrzebuje kolorowych drinków. - To było zdecydowanie dużo bardziej neutralnym określeniem.

- Może warto uprzedzić wszystkich, że Twoje dary bywają zdradliwe. - Odwróciła się do pozostałej części towarzystwa spoglądając przy tym na butelki Erika. Wiele wyrobów Malwy mieli szansę spróbować i zazwyczaj kończyło się to w podobny sposób, ich skrzatka nie była najlepszym bimbrownikiem, ale nadal pozwalali jej zajmować się pędzeniem alkoholu. - Rozgośćcie się, nie wygląda to wszystko najlepiej, ale musicie mi wybaczyć, ale pożary nie ominęły również tego miejsca. Powinniśmy zacząć od tej oficjalnej części, czy możemy pozwolić sobie najpierw na jednego lub dwa kolorowe drinki? - Tutaj przeniosła wzrok na Benjy'ego, który był mózgiem całej operacji, to on znał się na klątwach, a głównym powodem wizyty ich wszystkich tutaj była ta nieszczęsna klątwa, która zaczęła dawać się we znaki po pożarach. Nie miała pojęcia, czy odrobina alkoholu mogłaby mu przeszkadzać w pracy, więc wolała się o to zapytać, by nie daj Merlinie nie być jedną z tych osób, które nie dają specjalistom pracować.

viscount of empathy
show me the most damaged
parts of your soul,
and I will show you
how it still shines like gold
wiecznie zamyślony wyraz twarzy; złote obwódki wokół źrenic; zielone oczy; ciemnobrązowe włosy; gęste brwi; parodniowy zarost; słuszny wzrost 192 cm; wyraźnie zarysowana muskulatura; blizna na lewym boku po oparzeniu; dźwięczny głos; dobra dykcja; praworęczny

Erik Longbottom
#7
01.07.2025, 20:51  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.07.2025, 20:52 przez Erik Longbottom.)  
wiadomość pozafabularna
Rzucam tylko kością ze Spalonej, bo zapomniałem (znowu):
!Strach przed imieniem


the he-wolf of godric's hollow
❝On some nights, the moon thinks about ramming into Earth,
slamming into civilization like some kind of intergalactic wrecking ball.
On other nights, it's pretty content just to make werewolves.
❞
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#8
01.07.2025, 20:51  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#9
01.07.2025, 21:25  ✶  
Nie musiałem czekać zbyt długo - ledwie zdążyłem się oprzeć barkiem o framugę, gdy z wnętrza zaplecza dobiegły dźwięki i w drzwiach stanęła Nora. Otworzyła je szybko, podeszła tak sprawnie, że mógłbym zacząć żywić przekonanie, iż wyczuła moją obecność jeszcze na kilka sekund przed pukaniem. Może i tak było - nie zdziwiłbym się. Skinąłem głową w powitaniu, bez słów, ani bez wyciągania rąk - uprzejmie, ale bez spoufalania się, tym bardziej, że byłem tu wcześniej tego samego dnia. Owszem, mówiliśmy sobie na ty, ale ani myślałem traktować jej jak znajomej, poza tym celowo wszedłem od zaplecza, żeby nie wdawać się w coś, co mogłoby zostać źle zinterpretowane przez kogoś trzecioplanowego, za to znającego połowę miasta. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ją ściskać ani podawać jej dłoń. Prawie od razu zauważyłem też kota, który przemykał jej przy kostkach. Spojrzałem na niego przelotnie, a on odwzajemnił to spojrzenie z zupełnie niewzruszoną dezaprobatą. Zmierzył mnie wzrokiem, który sugerował, że wie więcej niż powinien, po czym niespiesznie się odwrócił i zniknął w głębi korytarza, nie zaszczyciwszy mnie większym zainteresowaniem.
W środku było ciepło, o kilka stopni za bardzo jak na moją tolerancję. Zdjąłem płaszcz i zawiesiłem go na najbliższym haczyku, zostając w czarnej koszulce z krótkim rękawem i ciemnych, roboczych spodniach. Odstawiłem torbę przy ścianie - starannie, nie rzucając jej byle gdzie, bo sprzęt miał swoje miejsce, nawet jeśli sam nie zawsze je miałem - rozpinając górny zatrzask, żeby w razie czego mieć szybki dostęp do zawartości. Nie zdążyłem nawet wyjąć niczego ze środka, gdy od frontu dobiegło stukanie i Nora, bez zbędnej zwłoki, poszła otworzyć. Przez uchylone drzwi zobaczyłem, jak wpuszcza do środka dwie osoby - znacząco większe od niej, co nie było szczególnie trudne, ale tym razem kontrast był wyjątkowo wyraźny. Wyglądała przy nich jak miniatura, zwłaszcza przy Greengrassie, który zdawał się zajmować więcej przestrzeni, niż powinien - zdecydowanie jeszcze bardziej rozrósł się przez te wszystkie lata, względem tego, kogo pamiętałem - Cornelius, dla odmiany, wyglądał tak samo, równie poważnie, co zawsze, tylko starzej - zawsze był z niego kawał elegancika. Tak właściwie, to obaj przez moment mogli wyglądać jak ochrona bardzo ekskluzywnego lokalu, gdyby nie to, że znałem ich zbyt dobrze. Nie przywitałem się z nimi - nie było takiej potrzeby, ledwo kilka godzin temu mijaliśmy się w kuchni u ciotki Corneliusa. Chwilowo i tak mieszkaliśmy razem w letniej posiadłości Ursuli, a to oznaczało, że dzieliliśmy nie tylko przestrzeń, ale i znaczną część czasu. Poza tym - chcąc nie chcąc - mieliśmy całkiem niezły wgląd w swoje humory, przyzwyczajenia i zasoby cierpliwości, więc w tym wypadku raczej wystarczyło kiwnięcie brodą - naprawdę nie było sensu rozgrywać sceny spotkania po latach.
Zanim zdążyłem wymienić z którymkolwiek z nich jakiekolwiek słowo, znów rozległo się pukanie, a gospodyni po raz kolejny potuptała do drzwi, co samo w sobie było już prawie śmieszne - taki ciąg ludzi zjawiających się jeden po drugim miał w sobie coś lekko komicznego, szczególnie że chyba nikt się ze sobą nie umawiał - ja z pewnością nie miałem o tym pojęcia, chociaż wiedziałem, że Nora chciała kogoś zaprosić na wieczór. Przelotnie przeszło mi nawet przez myśl, że słusznie - po to, by nie być sama ze mną, zrozumiałe, raczej nie wzbudzałem zaufania.
Tym razem, kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłem kolejnego mężczyznę - również wysokiego - Figg wpuściła go z uśmiechem, który mówił, że zna go nie od dziś. Zresztą nie trzeba było być jasnowidzem, by zauważyć, że między nimi istniała jakaś nić porozumienia. Prawie prychnąłem śmiechem pod nosem, bo robiło się nie tylko tłoczno, lecz przez ludzi, którzy musieli się pochylać, żeby przejść przez drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem, bo Nora wyglądała przy nas, jak skrócona do połowy wersja człowieka, a i tak zachowywała się, jakby to wszyscy byli dodatkiem do niej, nie odwrotnie - i słusznie, w końcu to był jej lokal, ona tu rządziła.
Spojrzałem na nowego przybysza, najpierw z obojętnym zaciekawieniem, potem z coraz większym namysłem - kojarzyłem tę twarz, gdzieś ją już widziałem. W gazetach? W jakimś wywiadzie? Przyglądałem się mężczyźnie przez chwilę - kojarzyłem jego twarz, ale nie od razu udało mi się przypisać ją do konkretnego nazwiska. Coś mi się nie składało, moje wewnętrzne notatki były niepełne, i dopiero, kiedy padło jego imię - Erik - tryby w głowie przeskoczyły na właściwe miejsce. Tak - to zdecydowanie była medialna persona. Nawet ja, z moim dość selektywnym zainteresowaniem tym, co się dzieje w świecie elity - będąc w Wielkiej Brytanii dopiero od końca sierpnia - wiedziałem, kim jest. Trochę za dużo szumu działo się wokół tej rodziny, żeby to przeoczyć, chociaż, jeśli miałbym oceniać tylko po spojrzeniu, to nie wyglądał na kogoś, kto lubi błysk fleszy.
Nora przywitała go inaczej niż nas wszystkich - po prostu przytuliła go, mocno i bez słowa, jakby chciała coś w ten sposób przekazać bez konieczności mówienia. Patrzyłem na nich kątem oka, nie wścibiając nosa w ich prywatność, ale i nie udając, że nie widzę. Zresztą nie dało się nie zauważyć, że Erik nie był w najlepszej formie. Mimo cienia uśmiechu i grzecznego zachowania, wyglądał jak ktoś, kto w ciągu ostatnich tygodni zbyt wiele widział, za mało spał i zdecydowanie nie miał czasu, by przepracować wszystko, co musiał przeżyć. To znaczy - był cały, co w tych czasach naprawdę dużo znaczyło, ale dało się poznać, że przeszedł przez coś więcej. Nora najwyraźniej też to widziała, bo przytuliła go bez słowa, mocno i długo, nie przejmując się tym, że wciąż staliśmy tam wszyscy i patrzyliśmy. Miała do tego prawo. Każdy z nas miał zresztą własne rzeczy do przeżycia i przetrawienia, i swoje metody radzenia sobie z trudnościami. Eleonora wybrała dyskrecję, jaką kryła w słowach, które rzuciła do niego po krótkiej pauzie, jaka musiała pomieścić zbyt wiele myśli. I chociaż ton miała żartobliwy, wiedziałem, że to było najbliższe, co mogła powiedzieć w miejscu pełnym ludzi, żeby nie mówić: „Przykro mi.” albo „Cieszę się, że żyjesz.”... Wszyscy słyszeliśmy, co się stało, mniej lub bardziej szczegółowo. Widać było, że Longbottom nie doszedł jeszcze do siebie - coś w jego twarzy, w sposobie, w jaki stał, mówiło więcej niż wszelkie wyznania.
Uniósłem lekko brew, gdy gospodyni wspomniała o „kolorowych drinkach” - nie pierwszy raz używała tego określenia i zacząłem się szczerze zastanawiać, co właściwie wkładała do tych szklanek, skoro była tym tak podekscytowana. Z drugiej strony - kto pyta, ten czasem żałuje odpowiedzi. Minutę później jej wzrok zawisł na mnie, jakby to ode mnie zależało, czy będą się bawić, czy nie - w pewnym sensie miała rację, bo mogłem uprzeć się, żeby zająć się klątwą i zepsuć im plany, odwołując się do rzekomego niebezpieczeństwa, ale też nie widziałem przeszkód w tym, by pozostali mogli pić. To mnie przypadła niewdzięczna rola tego, który miał coś z tym wszystkim zrobić. Byłem gotów zabrać się do roboty, ale równie gotów, żeby dać tym ludziom, sobie zresztą też, pięć minut spokoju i może trochę alkoholu. W granicach rozsądku - na razie.
- Jeden czy dwa nie zaszkodzą. - Odpowiedziałem spokojnie, rozluźniony. - To nie opelasja na otwaltym selsu, a jeśli dobsze oceniam sytuację, i tak najpielw tszeba poczekaś, asz wsystko szię w pełni aktywuje. - Zakomunikowałem. Praca była pracą, ale nie widziałem powodu, żeby wszyscy siedzieli tu spięci jak przed egzaminem z OPCM-u.


Kość, bo nie zadziałała:

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#10
01.07.2025, 21:25  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości
Podsumowanie aktywności: Erik Longbottom (2516), Nora Figg (4079), Pan Losu (58), Ambroise Greengrass (4572), Cornelius Lestrange (4297), Benjy Fenwick (2848)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa