22.09.2025, 19:40 ✶
Tragedia, istna tragedia...
Wydarzenia z tak zwanej Spalonej Nocy niejednego czarodzieja pozbawiły dachu nad głową. W tym zaszczytnym gronie znalazło się i miejsce dla Madame Velanair, która, choć jej kamienica według niektórych mogła wydawać się pozostawiona w niemal nienaruszonym stanie, nadal nosiła na sobie piętno tamtych wydarzeń. Przez to właśnie piętno zarówno zakład, jak i sklep były od kilku dni zamknięte, a wszelkie zamówienia były przyjmowane wyłącznie drogą pocztową bezpośrednio na ręce właścicielki.
Aliénor stała przed kamienicą i czuła, jak wielka gula rośnie jej w gardle – wiele lat ciężkiej pracy, aby uczynić ten butik rozpoznawalny; krwawica tak jej rodziców, jak i jej własna; w końcu – jej dom. Dom, który w tym momencie był dla niej nieosiągalny.
Niemal widziała, jak ciemna masa smrodu dymu, popiołu i zgnilizny unosi się nad fasadą i wyciąga po nią swoje brudne łapska. Ostatni raz czuła chyba takie obrzydzenie, kiedy natrafiła na wywiad z przedstawicielem Domu Mody Rosier na łamach Proroka Codziennego. W wywiadzie tym rzeczona osoba twierdziła, że jakoby to Rosierowie w głównej mierze przyłożyli się do zrewolucjonizowania mody w czarodziejskiej Anglii. Na brodę Merlina, gdyby nie kunszt Velanair, większość brytyjskich oficjeli i wyższych sfer nadal chodziłaby w worach na karfotle, których nie powstydziłby się niejeden średniowieczny asceta!
Bez dwóch zdań należało coś z tym zrobić. Madame jeszcze nie wiedziała, co dokładnie – co prawda finanse nie stanowiły tu absolutnie żadnego problemu, ale każdy specjalista, z którym kobieta zdążyła się rozmówić, rozkładał ręce, jakoby zapach wniknął w ściany tak głęboko, że tylko boska interwencja mogła tu cokolwiek zdziałać (nie żeby wszyscy byli czarodziejami, na psa urok).
Nagle, jakby znikąd, w jej dłoni znalazła się różdżka. Kobieta nakreśliła nad głową bliżej nieokreślony dla przypadkowego przechodnia symbol, pod nosem wymamrotała inkantację. Powietrze zawirowało delikatnie wokół jej głowy, otulając ją bańką świeżego powietrza. Nie było już smrodu dymu, popiołu i zgnilizny – teraz do jej nozdrzy dochodziła tylko woń lawendy i wody różanej. W końcu mogła wziąć głębszy oddech.
Pewnym krokiem podeszła do drzwi i obróciła klucz w zamku. Gdy naciskała na klamkę, w tyle głowy świtała jej myśl, co może być dobrym wyjściem z sytuacji, ale na ten moment pragnęła wyczerpać wszystkie inne możliwości.
Zdecydowanie mniejszym upokorzeniem byłoby, gdyby cała kamienica po prostu poszła z dymem.
Wydarzenia z tak zwanej Spalonej Nocy niejednego czarodzieja pozbawiły dachu nad głową. W tym zaszczytnym gronie znalazło się i miejsce dla Madame Velanair, która, choć jej kamienica według niektórych mogła wydawać się pozostawiona w niemal nienaruszonym stanie, nadal nosiła na sobie piętno tamtych wydarzeń. Przez to właśnie piętno zarówno zakład, jak i sklep były od kilku dni zamknięte, a wszelkie zamówienia były przyjmowane wyłącznie drogą pocztową bezpośrednio na ręce właścicielki.
Aliénor stała przed kamienicą i czuła, jak wielka gula rośnie jej w gardle – wiele lat ciężkiej pracy, aby uczynić ten butik rozpoznawalny; krwawica tak jej rodziców, jak i jej własna; w końcu – jej dom. Dom, który w tym momencie był dla niej nieosiągalny.
Niemal widziała, jak ciemna masa smrodu dymu, popiołu i zgnilizny unosi się nad fasadą i wyciąga po nią swoje brudne łapska. Ostatni raz czuła chyba takie obrzydzenie, kiedy natrafiła na wywiad z przedstawicielem Domu Mody Rosier na łamach Proroka Codziennego. W wywiadzie tym rzeczona osoba twierdziła, że jakoby to Rosierowie w głównej mierze przyłożyli się do zrewolucjonizowania mody w czarodziejskiej Anglii. Na brodę Merlina, gdyby nie kunszt Velanair, większość brytyjskich oficjeli i wyższych sfer nadal chodziłaby w worach na karfotle, których nie powstydziłby się niejeden średniowieczny asceta!
Bez dwóch zdań należało coś z tym zrobić. Madame jeszcze nie wiedziała, co dokładnie – co prawda finanse nie stanowiły tu absolutnie żadnego problemu, ale każdy specjalista, z którym kobieta zdążyła się rozmówić, rozkładał ręce, jakoby zapach wniknął w ściany tak głęboko, że tylko boska interwencja mogła tu cokolwiek zdziałać (nie żeby wszyscy byli czarodziejami, na psa urok).
Nagle, jakby znikąd, w jej dłoni znalazła się różdżka. Kobieta nakreśliła nad głową bliżej nieokreślony dla przypadkowego przechodnia symbol, pod nosem wymamrotała inkantację. Powietrze zawirowało delikatnie wokół jej głowy, otulając ją bańką świeżego powietrza. Nie było już smrodu dymu, popiołu i zgnilizny – teraz do jej nozdrzy dochodziła tylko woń lawendy i wody różanej. W końcu mogła wziąć głębszy oddech.
Pewnym krokiem podeszła do drzwi i obróciła klucz w zamku. Gdy naciskała na klamkę, w tyle głowy świtała jej myśl, co może być dobrym wyjściem z sytuacji, ale na ten moment pragnęła wyczerpać wszystkie inne możliwości.
Zdecydowanie mniejszym upokorzeniem byłoby, gdyby cała kamienica po prostu poszła z dymem.