10 sierpnia 1972
Łąka na obrzeżach Londynu
Diana Mulciber, Alexander Mulciber i Loretta Lestrange
Letnia pora rozpościerała swoje połacie barwą świeżej, zielone trawy, szeleszczącym listowiem drzew tak rozłożystych, jakby były z samej waty cukrowej stworzone, niebem, po których sunęły zbłąkane obłoki i słońcem, które językami miło otulały ciało. Skąpana w jego blasku, ciemnowłosa istota, bardziej jak mara, aniżeli rzeczywiste istnienie – oparłszy się o drzewo, poczuła prędko jego fakturę, odznaczającą się na ubraniu i niewielkimi kroplami późnoletniej żywicy. Babie lato rozgościło się na dobre, swoimi nitkami przemierzając podniebne arkana, a mlecze już dawno przestały razić żółcią barwy, ustępując tej białemu puchowi, którego pyłki przemierzały łąki. Wiatr przecinał delikatnie upalną, skwarną pogodę, igrając z liśćmi potężnego dębu, pod którym zajmowała miejsce ze szkicownikiem ułożonym na skrzyżowanych kolanach. Należy przyznać jednak, że bardziej, aniżeli rysowaniu, oddawała się tej przeklętej, egzaltowanej sympatii do natury.
Uwielbienie do natury kojarzyło jej się jedynie z panien, które rozgłosu unikały, były tak bardzo ponad salonowe ekscesy; nie jestem taka jak wszystkie – doskonale znamy ten podgatunek kobiety, którym Loretta gardziła szczerze i gorliwie. Szczerze, w przeciwieństwie do owych dam...
Utopijna cisza, gdyż czystą utopią należało nazwać scenerię leśną, dosłyszalny był jedynie trel ptaków, szum igrającego z liśćmi wiatr i cykanie owadów. Wtem jej drogę przeciął biały – bielutki dosłownie! – zając. Mimowolnie powiodła zań wzrokiem, a gdy to uczyniła, zwierzę zatrzymało się, kierując ku niej ślepia. Tak jakby chciało, aby za nim podążyła.
Tak jakby przemawiało do niej bez słów.
Podniósłszy się, początkowo powolnym krokiem podeszła do zająca, jednak gdy ten tylko umknął w głąb akwenu leśnego, a ona – nie wiedzieć absolutnie czemu! – ruszyła za nim.
Ten dzień obfitował w absurdy, a jednym z nich, było nagłe zapadnięcie się pod ziemię, dosłownie. Krzyknęła odruchowo, spadając coraz silniej w przepaść, która otworzyła przed nią swoje wrota. I już gdy zaczynała widzieć drobne światło na jego końcu…
Spadła na pierdolonego muchomora.
Do ekstremum należy dodać, że muchomor ten, był gargantuicznych rozmiarów i gdy tylko odbiła się od jego kapelusza, zsunęła się na ziemię, rozglądając się wokół siebie. Całość wyglądała, jakby Salvador Dali zaprzyjaźnił się z posypką cukrową i wyścielił nią każdy swój surrealistyczny obraz.
Zawsze była niewielkich rozmiarów, teraz jednak wydawała się sobie jeszcze mniejsza. Podparłszy się na nóżce muchomora, chowając się w cieniu rozpościeranym przez jego kapelusz, nie mówiła nic, choć na usta cisnęły się słowa jedynie niecenzuralne.