– Rozglądam się po jarmarku – odparła Brenna, przez chwilę przypatrując się Charlesowi. Nie znała go zbyt dobrze, ale raczej było dość oczywiste, że nie czuł się najlepiej: zaczerwione oczy, rumieńce, mina, to wszystko zdawało się wręcz krzyczeć, że nie miał najlepszego dnia.
Nie spytała jednak, co się stało. Pewnie nie powstrzymałoby jej to, że niekoniecznie była najlepszą osobą do rozmowy o prywatnych sprawach, bo mógłby po prostu nie odpowiadać, ale hałaśliwy, zatłoczony jarmark nie był zwykle miejscem, w których człowiek chce tłumaczyć, dlaczego chwilę wcześniej płakał. A z nim najwyraźniej był ten brat uzdrowiciel, o którym wspominał i zaraz pojawiła się także jakaś rudowłosa dziewczyna.
– Cześć, miło poznać – powiedziała do Leonarda, a potem uśmiechnęła się do Sophie. – Dziękuję, ale nie trzeba.
Nie zamierzała pić na sabacie, a i zasadniczo ogólnie praktycznie nie piła. I nawet jeśli miał pewnie nadejść dzień, w którym jej samokontrola pęknie z trzaskiem i Brenna skończy zupełnie pijana w jakiejś podłej knajpie, to nie miało stać się teraz. Wsunęła więc tylko rękę do kieszeni i wygrzebała z niej nie pieniądze, a czekoladową żabę. – Zawsze uważałam, że nic nie poprawia humoru tak jak jakaś fajna karta z talii czekoladowych żab – rzuciła, podsuwając smakołyk Mulciberowi. Jeśli chciał, mógł go zabrać, jeżeli nie – żaba została po prostu na skraju stoiska. – Powodzenia w interesach, nie będę blokowała klientów – dodała, mrugnęła do nich łobuzersko, a potem odeszła od stoiska, robiąc miejsce innym, który mogliby mieć ochotę spróbować specjałów przygotowanych przez Sophie.