Upudrowane oblicze, wargi powleczone krwistą barwą, nagie obojczyki i miękko układająca się w zagięciu szyi kwiatowa woń – nie potrzebowała dodawać sobie bardziej soczystego kurażu; będąc stworzoną do celebrowania i lśnienia pośród wszechobecnej elegancji, nie mogła nie pojawić się na balu charytatywnym – po części dlatego, że uwielbiała wszelkie spędy mieszczące się w alkowie tego rodzaju; po części dlatego, że to dwa jej obrazy miały być licytowane, jasnym więc było, że jej pojawienie się urastało do rangi obligatoryjnego. Lestrange jednak nie czuła niemej dłoni przymusu ciążącej nad drobną posturą – zjawiła się egzaltowana, jednak w pewien jaśniejący, promienny wręcz sposób obyta z sytuacją, w której miała błyszczeć.
Otulająca sylwetkę, butelkowozielona sukienka koktajlowa, opinała się koronką na biuście i biodrach, głębokim dekoltem układając się w trójkątne wycięcie. Rąbkiem umykała nad linią kolan, kładąc swoisty nacisk na nieprzyzwoicie wysokie buty i równie nieprzyzwoicie wielkie rondo czarnego kapelusza – całokształt wyraziście, z ogromem nacisku dodawał jej centymetrów, których natura zechciała poskąpić; dłonie i przedramiona, powleczone welurowymi rękawiczkami, unosiły się co jakiś czas ku obliczu, gdy odgarniała niesforne kosmyki loków, kładące się pociągnięciem pędzla na czole i smukłych policzkach.
Pewny siebie krok – bardzo wyraźnie podsumowujący jej nieomal wrodzone zdolności do poruszania się na szpilach wysokich jak szczudła – wprowadził ją do wnętrza. Szerokim rozglądnięciem się spuentowała całokształt wystroju, wyłapując twarze, które były jej w lwiej części znajome. Odwróciła się za ramię, dostrzegając oblicze Elliotta, który także zechciał zasiać ziarno obecności bez przyklejonego do ramienia pierwiastka duetu.
Leander w końcu stanowczo odmówił chęci zagoszczenia na balu charytatywnym, choć jego puentą miała być licytacja jednych z bardziej znamienitych dzieł Loretty; prawdopodobnie przyszpiliłaby się do ramienia bliźniaka, jednak burzliwe, niepokornie znaczone znamieniem braku swoistych minut czasy, nie były łaskawe nawet dla jej najbardziej gorliwej i bezprecedensowo prawdziwej relacji, którą zaskoczyło ją życie.
Przyszła więc sama, nie bacząc, na ile było to niepoprawnym.
– Elliott Malfoy – rzekła, obdarzając go jednym z bardziej urokliwych uśmiechów – tym charakterystycznym, przy którym marszczył się odrobinę piegowaty nos, a zewnętrzne kąciki oczu kreśliły się płytkimi bruzdami. – Tym razem nie wpadamy na siebie tak nieposkładanie, jak ostatnio – dodała, powoli ściągając z ręki długą rękawiczkę, aby podać mu dłoń.
– Jak tam żo-… – urwała, dopiero po pierwszych głoskach zdając sobie sprawę z wagi wypowiedzianych słów. Odchrząknęła prędko, wzburzając w płucach salwę lekkiego kaszlu, wzrokiem uciekając momentalnie w przeciwnym kierunku. – Skoro przybyłeś sam, to mam nadzieję, że nie pogardzisz moim towarzystwem? Wypadałoby przywitać się z organizatorami – zmieniła zręcznie temat, kierując się w stronę Longbottomów, upewniwszy się uprzednio, czy młody Malfoy za nią istotnie podąża.
Lawirując między gośćmi, prędko wbiła się w skromną ciżbę otaczającą rodzeństwo Longbottom. Na jej wargach zakwitł uśmiech niebagatelny, miękko rozmywający wargi, moszczący swoją niszę w sposób nienachalny i urokliwy.
– Dobry wieczór. Szalenie miło mi tu gościć – zagaiła kurtuazyjnie. Nie brzmiało to na ironię, głównie dlatego, że Loretta ironią nie władała.