Wahał się do ostatniej chwili, lecz w końcu rozsądek przeważył nad sentymentem. Z zalakowanej koperty wyjął już praktycznie gotową do wysłania wiadomość, by z zawartej na niej spisie wykreślić adres Ataraxii. Lista adresów nie była przesadnie długa, a zawierała informację o miejscach, które miały uniknąć nieprzyjemności oraz nieproszonych wizyt w najbliższych tygodniach. Przez ulicę, oraz tym co było pod nimi, miała przetoczyć się fala przemocy, narastająca w postępie geometrycznym. Bo tak właśnie zażyczył sobie panicz Lestrange od poszukiwanego listem gończym pewnego degenerata. Degenerat z gatunku którego potrafił obdarzyć szacunkiem, a nie melanżem wszytym pogardą i odrazą. I dobrze wiadomo o kogo chodzi.
Niewielki zakład pogrzebowy, czy ten pierdolony sklep z kadzidłami Mulciberów, mogły czuć się bezpieczne z racji ścisłego powiązania z Przymierzem. One i jeszcze kilka innych miejsc rzecz jasna. Cała reszta na ich nieszczęście niestety, ale będzie musiała się w najbliższym czasie zmierzyć z nowymi dla nich realiami. Przyszła pora rozliczeń, a przecież mieli prawie dwa lata na wybór dobrowolnej chęci podjęcia współpracy z mrocznymi sługami. Mają płacić, albo się bać, bo taka była cena rebelii. A Louvain z nowymi obowiązkami nie mógł zbyt długo zwlekać.
Przez pewne względy, zapewne z własnych słabości lub do samej Rosie, umieścił jej lokum obok pozostałych które obowiązywał immunitet. Lecz tylko w pierwotnej wersji zestawienia, bowiem miał wystarczająco czasu żeby to dokładniej przemyśleć. Bo tak bardzo jak nie znosił jej buńczucznego temperamentu, tak jej karty i wróżby zbyt często trafiały w punkt. To ten etap pokracznej relacji kiedy nie chciał jej mieć dla siebie, ale jeszcze bardziej nie chciał jej oddać. Dlatego musiał w końcu ją usidlić. Być może po to by zagoić ranę na próżnym ego, a być może żeby trzymać ją przy sobie, jak ulubioną błyskotkę. Tym razem zamierzał być bardziej przebiegły, niż ona w dniu w którym rozbiła go jak witraż.
Właśnie dlatego od początku tego tygodnia, podczas którego miały nastąpić pierwsze włamania, napady i rozboje pojawiał się na Nokturnie. W podobnych porach, urządzał sobie spacery po tym magicznym rynsztunku. Inaczej nie potrafił tego nazwać. Czekał, aż nadarzy się ta okazja, którą będzie mógł odpowiednio wykorzystać. Pierwszego dnia dostrzegł, że nigdzie na froncie gabinetu Lady Macarii, ani na ścianie przylegającej do niego nie znalazł nawet drobnego śladu po mrocznym znaku, namalowanego choćby kredą. Oznaczało to mniej więcej tyle, co brak protekcji, więc dowolność w przedsięwzięciu dla szmalcowników Umbriela. Po paru dniach, ale w końcu, doczekał się swojego. Przez witrynę dostrzegł, a rozpoznał po kaprawej mordzie, braku uzębienia i odorze spaczenia dwójkę troglodytów. Pochłonięci słownym nagabywaniem panny McKinnon, zapomnieli pozostawić chociaż jednego oka na tak zwanej "czujce". Uśmiechnął się szyderczo pod nosem, oglądając scenkę najżałośniejszego rozboju. Dopiero kiedy jeden z nich wyjął różdżkę, a potem wycelował nią w trzepotkę, postanowił że to odpowiednia pora na wjazd na białym rumaku z różdżka w ręku. Dzwoneczek poruszony otwarciem przez Lestranga drzwi wejściowych, odwrócił ich uwagę od Ambrosie.
- Panowie zgaduję, że bez rezerwacji, prawda? - z pełnym nakładem cynizmu w głosie zapytał niby od niechcenia. Po tak ironicznym otwarciu machnął bez zawahania nadgarstkiem z próbą odebrania im różdżek zaklęciem translokacji.
Sukces!
Sukces!