• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 … 5 6 7 8 9 10 Dalej »
[07-08.07.1972] W drodze do Londynu | Robert & Rodolphus

[07-08.07.1972] W drodze do Londynu | Robert & Rodolphus
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#1
28.02.2024, 11:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.11.2024, 06:50 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Sesja rozliczona w osiągnięciu Badacz Tajemnic przez Roberta Mulcibera.
Rozliczono - Rodolphus Lestrange - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

07-08.07.1972
W drodze do Londynu, Robert & Rodolphus


Cisza. Panująca pomiędzy nimi odkąd opuścili niewielką posiadłość w Szkocji, pozostawiając tam kobietę. Zupełnie samą. Zahipnotyzowaną. Przynajmniej pozornie nieszkodliwą. Henrietta nie mogła przebywać dłużej w kamienicy należącej do Mulciberów. Będąc w Londynie, mogła ściągnąć na siebie nadmierną uwagę. W Szkocji, w niewielkiej posiadłości zlokalizowanej na kompletnym zadupiu, zgodnie z oficjalną wersją odpoczywała. Starała się odzyskać równowagę po tym, jak w maju straciła ciąże. Poniosła olbrzymią stratę, która musiała odcisnąć się na jej psychice.

Pchnęła rudowłosą kobietę w ramiona depresji.

Powrót do Londynu nie powinien stanowić problemu. Zaopatrzeni w świstoklik, mieli uporać się z tym względnie szybko. Bez komplikacji. Niestety, jakaś złośliwość losu sprawiła, że spinka po prostu nie zadziałała. Po dotknięciu jej, wciąż stali w tym samym miejscu. Nie zmieniła tego kolejna podjęta próba i jeszcze następna.

Było to kompletnie niezrozumiałe.

- Masz przy sobie swój świstoklik? – nadzieja jest matką głupich. Umiera ostatnia. Robert nie zamierzał zostawać w tym miejscu dłużej. Miał plany. Czekały na niego inne zajęcia. Nie mógł sobie pozwolić na spędzenie najbliższego weekendu z Rodolphusem. Zwłaszcza, że tym razem byłoby mu znacznie trudniej się z tego wytłumaczyć.

Rzecz jasna przed Richardem.

Obserwując okolice, czekał na odpowiedź. Na podjęcie próby przy pomocy innej spinki. Innego świstoklika. A warto w tym miejscu zaznaczyć, że widoczność była ograniczona. Godzina w dodatku późna. A przecież latem słońce i tak zachodziło znacznie później. Każdy dzień trwał o wiele dłużej. Ubrany adekwatnie do pory roku, kompletnie nieprzygotowany na to nagłe załamanie, mógł tylko głośno westchnąć, kiedy z oddali doszły odgłosy informujące o zbliżającej się burzy.

Kompletnie niespodziewanej.

Jeszcze nie tak dawno temu nic na to nie wskazywało.

- Na brodę Merlina! – wyrzucił z siebie, sięgając po różdżkę, którą trzeba było się wspomóc. Rzucić odpowiednie zaklęcie. Osłonić się przed kroplami, przed coraz bardziej gwałtownymi opadami. Przed wiatrem, który zerwał się nagle. Wszystko pogarszało się szybko. Może równie szybko miało też ustąpić?

Udało mu się stworzyć narzutę, którą mógł się okryć. Przelotnie zerknął na Lestrange’a, upewniając się, że ten działał. Radził sobie bez wsparcia.

Musieli wybrać. Ruszą przed siebie, w tę niepogodę, albo zawrócą – spędzając noc w towarzystwie Henrietty. Czekając w tej posiadłości na to, aż wszystko wróci do normy.

Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#2
28.02.2024, 12:29  ✶  
Nie spodziewał się, że Robert tak szybko postanowi zostać z nim sam na sam. Po prawdzie to podejrzewał, że już do końca życia będzie musiał użerać się z jego gorszym bliźniakiem, który potężnie działał mu na nerwy. Gdy był przy Robercie, mógł jasno myśleć: działać, analizować, planować. Czuł się przy nim komfortowo mimo tego, co zaszło jeszcze w czerwcu. Jednak gdy na horyzoncie pojawiał się Richard... Coś wyłaziło z Rodolphusa. Ta spychana w odmęty mroku strona, ten głos który kazał prowokować drugiego z Mulciberów, mimo że wiedział, że powinien trzymać gębę na kłódkę. To nie sprzyjało działaniu i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale po prostu dostawał piany, gdy Richard pojawiał się obok. Słusznie mu nie ufał, ale sposób, w jaki to okazywał, ten wzrok który na sobie czuł, przypominał jego własny. Mógłby się hamować, ale shame on him: Rodolphus także się nie powstrzymywał. Tkwili więc w tym dziwnym impasie, zakleszczeni, podczas gdy żaden z nich nie chciał odpuścić. Przecież gdyby nie Robert, to niechybnie by się pozabijali.

Lestrange westchnął ciężko. Oczywiście, że nie miał przy sobie świstoklika. Po co miałby go brać, gdy wybierał się na tę niecodzienną wycieczkę z Robertem? Na kolejną, podczas której Mulciber nie dzielił się z nim planami, które opracował. Szło się przyzwyczaić.
- Nie mam, nie noszę go przy sobie ze względów bezpieczeństwa - odpowiedział zgodnie z prawdą. Przecież gdyby ktoś postanowił go przeszukać i dotknął spinek, znalazłby się w gabinecie Roberta. Łatwo byłoby połączyć jedno z drugim, dodać dwa do dwóch.

Nie mówił nic więcej. Zerknął kontrolnie na Roberta, ale jego uwagę szybko przyciągnął odgłos grzmotu. Liczył w myślach do pojawienia się pierwszej błyskawicy. Raz, dwa, trzy... Zaczęło padać. Lestrange odruchowo przeczesał palcami czarne włosy, zaczesał je do tyłu, wypuszczając ze świstem powietrze. Burza zbliżała się w zaskakującym tempie, a i tak była blisko. Nic nie zapowiadało, by miało dzisiaj padać: również był nieprzygotowany, bo przecież był środek lata. Machnął różdżką, wyczarowując dla siebie płaszcz, a następnie po raz kolejny, by nad nim i Robertem rozpostarł się niewidzialny parasol, odbijający coraz mocniej uderzające krople, spadające gwałtownie z nieba. Narzuta, którą okrył się Robert, na nic się zda w przypadku burzy, ale nie komentował tego. Jeszcze tego mu brakowało: chorego Mulcibera, najlepiej z gorączką, którym będzie trzeba się opiekować. Wbrew pozorom to nie był tak miły obraz, jak niektórzy chcieliby, by był. Rodolphus nie lubił słabości i nie chciał go widzieć w takim stanie.
- Spróbuję się teleportować i poinformuję Richarda - rzucił, a potem machnął różdżką. Nic się jednak nie stało. Lestrange zmrużył nieco oczy, a potem spróbował ponownie. I ponownie. Kurwa. - Albo i nie.
Dorzucił, patrząc na narzędzie jak na coś, co go właśnie zdradziło. Ale przecież zaklęcia działały, każde inne. Nie działał tylko świstoklik oraz teleportacja. Co tu się właśnie działo? Czy to jedna z tych anomalii, o których kiedyś słyszał? Bo to niemożliwe, żeby nagle tu utknęli, może nie byli asami z zaklęć związanych z translokacją, ale bez przesady.
- To był twój pomysł, ty więc wybierasz. Idziemy, czy wracamy do twojej żony? - wolałby pierwszą opcję, tak szczerze. Bo spędzenie nocy z Henriettą nie było szczytem jego marzeń. Była zahipnotyzowana, w takim stanie, że gdyby wrócili do posiadłości, wszystko mogłoby się posypać. Powrócił spojrzeniem do Roberta, unosząc nieco brew na ten niespodziewany wybuch przed wyczarowaniem narzuty. Dlaczego się tak wściekał i tracił panowanie nad sobą? Przecież to tylko mała przeszkoda, kamyczek który pokonają bez trudu. Nawet jeśli będą musieli iść nocą przez pola. Bo do lasu nie miał zamiaru wchodzić podczas burzy, nie był skończonym kretynem.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#3
02.03.2024, 01:32  ✶  

Nie miał problemu z tym, żeby spotkać się z Rodolphusem sam na sam. O ile pewne sprawy budziły spore wątpliwości, tak współpraca z młodym Lestrange'em zdawała się być dla niego zwyczajnie opłacalną. Połączeni przysięgą, nie mogli tak po prostu wystąpić jeden przeciwko drugiemu. Robert mógł więc na niewymownym polegać. W dodatku w znacznie szerszym zakresie, niż to miało miejsce wcześniej.

A przecież, co istotne, nie znali się od wczoraj.

Załamania pogody nie było w planach. Żaden z nich się tego nie spodziewał. Ani Rodolphus, ani Robert. Tak samo jak i dodatkowych problemów, które będą wszystkiemu temu towarzyszyły. Niby Mulciber wiedział, że każdorazowe zabieranie ze sobą świstoklika było ryzykowne, ale przez moment liczył, że może jakieś zaćmienie umysłu u Lestrange'a ich zwyczajnie uratuje. Bo przecież mogło być tak, że to jego spinka okazała się wadliwa. Używał jej od tak dawna, że może nadeszła wreszcie pora na wymianę świstoklika na nowy?

Nie skomentował tego. Po prostu przyjął do wiadomości. Tak samo, jak niemożność teleportowania się, którą w chwilę później odkrył młody niewymowny. Los im najwyraźniej nie sprzyjał. Wcale a wcale. Będą musieli jakoś sobie z tym poradzić - przetrwać do czasu, aż pogoda się uspokoi. Burza minie.

- Powrót do posiadłości może być ryzykowny. Nie chciałbym, żeby przypadkiem uwolniła się spod wpływu hipnozy. - to była trudna do podjęcia decyzja. O ile od pewnego czasu Henrietta była pod kontrolą, tak Robert był świadomy tego, że przytomna, świadoma, wolna, mogła okazać się sporym problemem. I niekoniecznie był to jeden z tych problemów, z którymi chciałby się w tym momencie mierzyć. Był bliski tego, żeby pozbyć się rudowłosej raz na dobrze i nie chciał tego popsuć. Nie mógł tego popuść.

Poza tym - kto wie jak duże okażą się magiczne zawirowania, jakich właśnie doświadczyli? Mogło być różnie. Mogło być naprawdę nieciekawie.

- O ile dobrze pamiętam, w okolicy znajduje się niewielka wioska. - dodał jeszcze, po chwili zastanowienia. Był tutaj wcześniej ledwie dwa razy. Na chwilę. Na moment. Nie bardzo zwracał wówczas uwagę na okolicę, w której znajdywała się posiadłość. Nie widział takiej potrzeby. Nie odczuwał jej. Czy to już w tamtym momencie przestał zachowywać odpowiednią ostrożność w stosunku do Henrietty? Czy sięgało to samych początków tej znajomości? Nawet jeśli, to nie był to odpowiedni moment na tego rodzaju rozważania.

Nie uważał, aby narzuta - porządna, która nie przemakała, zapewniała dość ciepła - była w tym momencie niewystarczająca. Parasol nie wydawał mu się potrzebny. Niezbędny. Zarazem oczywiście nie kwestionował jego przydatności. W żadnym razie. Nie tracił też czasu na komentowanie tego, bo i nie było czego komentować.

- Powinna być chyba... - zawahał się, starając przypomnieć sobie to, co pamiętać powinien. To co mówiła mu Henrietta, ale sam nigdy nie sprawdził. Nie zweryfikował. Nie zobaczył na własne oczy. - w tym kierunku.

Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#4
02.03.2024, 09:54  ✶  
Rodolphus miewał chwilowe zaćmienia umysłu. Nie myślał lub po prostu źle myślał, źle wyciągał wnioski. Ale niestety - tym razem, gdy wybierał się z Robertem w tę niecodzienną podróż, był w pełni władz umysłowych. Nie wziął ze sobą spinek, nawet w zasadzie nie brał pod uwagę opcji, że by mu się przydały. Przecież potrafił się teleportować, chociaż nie przepadał za tę sztuką. Gdy się dało, korzystał z innych środków transportu, jak fiuu czy świstokliki. Ale czasem z niej korzystał, głównie... W kryzysowych sytuacjach.

Na słowa Roberta kiwnął głową na znak, że się z tym zgadza. Przed chwilą myślał o tym, jak wielkie to by było ryzyko. Henrietta była stabilna, lepiej było tego stanu nie naruszać. Nie zastanawiał się przy tym, czemu Mulciber w taki sposób traktuje swoją żonę. To była sprawa między nimi, a wiedział przecież, że kobieta nawarzyła piwa, które musiała wypić. Miała ogromne szczęście, że żyje, chociaż czy można to było nazwać szczęściem tak naprawdę? Czy nie lepsza byłaby śmierć? Ale skoro Robert chciał ją utrzymać przy życiu i to w tym miejscu: niech tak będzie. Musiał mieć swoje powody, w które się nie wtrącał.

Nie oczekiwał, że Mulciber padnie mu do stóp i zacznie dziękować za ten parasol. Zrobił to, bo to był odruch. Mógłby pozwolić oczywiście, żeby krople rozbijały mu się na twarzy, mógłby czuć się urażony za ostatnie i w jakiś sposób się mścić, ale wydawało się, że Lestrange puścił tamto popołudnie w niepamięć. Nie żywił urazy, nie pielęgnował jej w sobie, po prostu przeszedł nad tym wydarzeniem do porządku dziennego. Było tak, jak wcześniej. Oczywiście w jego przypadku nigdy nie można było mieć pewności, że faktycznie zapomniał o tym, co się stało - on raczej nie zapominał, po prostu ignorował pewne niewygodne rzeczy, gdy nie było potrzeby wywlekać ich na wierzch. Tak było i tym razem.
- Cudowna wycieczka - sarknął, przeczesując palcami wilgotne włosy. Nie dodał nic więcej poza tym luźnym, nieprawdziwym stwierdzeniem, a potem ruszył za Robertem. Miał długie nogi, z łatwością by go wyprzedził, ale kompletnie nie znał tego terenu. Jego towarzysz również wydawał się być skołowany geografią tu, ale przecież chyba tu bywał, więc miał większe pojęcie o tej tajemniczej wiosce, do której właśnie się udawali. Lestrange trzymał różdżkę w pogotowiu, w razie gdyby trzeba było powtórzyć zaklęcie, chroniące ich przed deszczem. Szli w kierunku lasu, ale ufał, że nie będą się tam pakować. Przecież niepotrzebne narażanie się było głupotą, a chociaż ich dwójka robiła już głupie rzeczy, to nie aż takie. Pewnie wzdłuż ciągnie się jakaś ścieżka, która obchodzi drzewa, może w pewnym momencie skręcą i po prostu go ominą. - Mugolska, czy magiczna?
Wolał dopytać, by być przygotowanym na to, gdzie idą. Wolał wiedzieć wcześniej o takich rzeczach. Jednocześnie wiatr przybierał na sile, a niebo chmurzyło się coraz mocniej. Ciemniało w ten charakterystyczny sposób przed burzą. Ciężkie chmury, przeganiane wiatrem, podążały właśnie w to konkretne miejsce. Nie było jeszcze na tyle ciemno, by musieć wspomagać się magią, ale zapewne za kilka minut to się zmieni. Pocieszające było jeszcze to, że tak gwałtowne wichury były zwykle chwilowe. Z drugiej strony deszcz po nich potrafił siekać cały dzień, nawet jeśli pioruny przestawały bić na niebie. Lestrange skrzywił się, gdy mocny wiatr zawiał mu prosto w oczy. Opuścił głowę, przymknął powieki. Szarpał włosy, poły płaszcza, powodował że coraz mocniej padający deszcz przedzierał się przez niewidzialną zasłonę. Nie było mu zimno, a nawet jeśli, to tego po sobie nie pokazywał. Skupiał się na tym, co ważne - na parciu do przodu i na lustrowaniu otoczenia. Odruchowo, w poszukiwaniu zagrożenia. Niepokojące było to, że oprócz burzy nie było słychać absolutnie żadnych odgłosów natury, ale to było chyba normalne przed burzą? Nie miał pojęcia. Problemem było to, że Rodolphus był typem kompletnie, w całości miastowym. Nie lubił lasów, nie lubił otwartych przestrzeni. W tej chwili musiał polegać wyłącznie na Robercie i jego orientacji w terenie, bo on najzwyczajniej w świecie po prostu takowej nie posiadał.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#5
02.03.2024, 11:11  ✶  

Wycieczka nie ułożyła się po ich myśli. To prawda. Poza wcześniejszym, chwilowym, pokazem irytacji, Robert był jednak w stanie zachować spokój. Tak jak zawsze. Opanował się. Uspokoił. Dał radę zignorować sarknięcie, na które pozwolił sobie Rodolphus. W reakcji na to zmierzył go jedynie tym typowym, chłodnym spojrzeniem. Takim samym jak zawsze. Nie wyrażającym niczego konkretnego.

- To nie Hogsmeade. - odpowiedział, nawiązując tym samym do jednej z nielicznych, czarodziejskich wiosek, jakie znajdywały się w Szkocji. Ta konkretna była dobrze znana im obydwu, położona w pobliżu Hogwartu. - O ile mi wiadomo, miejscowość mieszana. Można natrafić na kilku naszych. - pozwolił, aby wybrzmiała ta nutka niechęci, którą odczuwał na myśl o czarodziejach mieszkających pośród mugoli. Nie miało dla niego znaczenia to, że przecież sam mieszkał w kamienicy, której okna wychodziły na mugolski park. Takież uliczki. Robert był w jakimś stopniu hipokrytą, ale czy było to czymś nowym? Stanowiło jakieś zaskakujące odkrycie?

Okolicy nie znał, nie miał pewności czy wybrał odpowiedni kierunek. Nie informował o tym jednak swojego towarzysza. Ktoś musiał podjąć decyzję, a Robert jak to Robert - po prostu wziął to na swoje barki. Tak już po prostu miał. Zmierzając w kierunku lasu, starał się dostrzec więcej. Zauważyć coś, co odświeżyłoby mu pamięć. Upewniło w tym, że wybór był właściwy. Nie było to jednak w tych warunkach łatwe. Ręką osłonił twarz, licząc że to pozwoli mu na odrobinę więcej.

Całe szczęście okazało się, że nie trzeba było wchodzić między drzewa.

- Widzisz to? - w pewnym momencie wskazał na światło, które zdawało się majaczyć w oddali. Słabe, ale... chyba faktycznie tam się znajdujące. W oddali. Dobry kawał drogi od miejsca, w którym wraz z Rodolphusem znajdywali się obecnie. Dowód na to, że zmierzali we właściwym kierunku? Być może, ale pewności w stosunku do tego nie było.

A przynajmniej nie miał jej Robert.

Bo czy nawet niewielka wioska, nie powinna bardziej rzucić się im w oczy? Okazać się przynajmniej trochę bardziej widoczną?

Nie było sensu się nad tym zastanawiać. Pogoda była okropna, a oni - nawet skryci pod niewidzialnym parasolem - najpewniej całkiem chętnie poszukali by schronienia w jakimś miejscu, na które składałyby się ściany oraz dach. A gdyby jeszcze w środku znajdywał się kominek, to Robert bardzo chętnie by przy takim usiadł. Mógł się co prawda osuszyć przy pomocy magii, ale to pomogłoby tylko połowicznie. Nie miało wpływu na to, że organizm się z tym wszystkim zmagał. I to dłużej niż przez kilka krótkich minut.

- Powinniśmy przyśpieszyć. - zdecydował. Im szybciej dotrą do celu, im szybciej zidentyfikują co było źródłem tegoż światła, tym lepiej dla nich.

Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#6
02.03.2024, 11:50  ✶  
Rodolphus odwrócił głowę w bok, niby to chcąc się rozejrzeć. Ale tak naprawdę przewrócił tak mocno oczami, że aż mu się lekko w głowie zakręciło. Wystarczyłaby po prostu klasyczna odpowiedź, ale jak zwykle Robert musiał postawić na swoim. I o ile zwykle lubił ten jego sposób bycia, to wpychanie wszędzie swoich trzech knutów, tak w tej chwili chyba nie miał na to ochoty. Pogoda temu nie sprzyjała. Może gdyby wciąż było ciepło i słonecznie, to by się uśmiechnął, pokiwał głową, cmoknął z udawanym niezadowoleniem, by szturchnąć Mulcibera kijem, co przecież zawsze lubił. Ale tym razem po prostu się zamknął.

Na nutkę niechęci w jego głosie również nie zareagował. Byli sami, nie musieli udawać jak bardzo gardzili albo takimi miejscami, albo takimi ludźmi. Chociaż Robert sam mieszkał w niemagicznym Londynie, co Lestrange uważał po części za hipokryzję. Ale z drugiej strony to był dobry kamuflaż. Więc i tego nie komentował zwykle, bo może i bywał bezczelny i pyskaty, ale wbrew pozorom wiedział, kiedy przemilczeć pewne sprawy. On sam nigdy nie myślał o tym, by mieszkać w miejscach, gdzie zderzały się dwa światy lub przeciwnie: w miejscu, w którym musiałby się ukrywać z magią. Nie dopuszczał takiej myśli do świadomości, tak po prostu.
- Widzę - Lestrange osłonił oczy dłonią i zmrużył je lekko, by zyskać odrobinę więcej ostrości widzenia. Światło było obiecujące - on sam był już myślami w suchym miejscu, pod dachem, najlepiej z kominkiem i kubkiem gorącej herbaty, która rozgrzałaby mu dłonie. Lubił burzę i lubił deszcz, ale tylko w sytuacji, w której znajdował się w środku, w suchym miejscu. Czym innym było słuchanie bębniących o dach kropel, a czym innym brodzenie w kałużach i błocie, które powstawało błyskawicznie w takich warunkach. - Nie za mało świateł jak na całą wioskę?
Podzielił się wątpliwościami, jednocześnie jednak przyspieszając kroku. Kontrolnie zerkał na Roberta, czy ten nie potrzebuje pomocy. Zaczynało go to wkurwiać. Nie podejrzewał, że ta współpraca odciśnie na nim aż takie piętno. Miał wrażenie, że coś się w nim zmieniło, ale nie do końca potrafił wskazać, co to było. Zwykle miałby Roberta i jego komfort głęboko w nosie. Być może nawet uśmiechnąłby się z satysfakcją, gdyby ten się potknął podczas tej przeprawy. Ale teraz... Teraz było inaczej. Zerkał więc, kontrolując czy nie zwolnić i nie dopasować szybszego tempa do tego Robertowego. Rzucił też lumos, chociaż niewiele ono dawało, ale przynajmniej mogli patrzeć po nogi i omijać większe lub mniejsze kałuże.

Światło było coraz bliżej, a deszcz lał coraz mocniej. Światło z różdżki praktycznie w ogóle przestało im pomagać. Widzieli zaledwie to, co było dwa kroki przed nimi. I światło w oddali, przybliżające się coraz bardziej. Lestrange musiał rzucić kolejne zaklęcie, bo magiczny parasol nie wytrzymał i przepuszczał coraz więcej kropli z każdą kolejną chwilą. W praktyce i tak im niewiele dawał, bo deszcz zacinał od boku, ale jakoś psychicznie czuł się lepiej ze świadomością, że chociaż przed częścią deszczu byli chronieni. Jednocześnie trzymał się blisko Roberta, bo widoczność spadła tak gwałtownie, że chcąc czy nie chcąc musieli uzyskać wspólny rytm chodu, żeby się nie zgubić. Przecinające niebo błyskawice na kilka chwil oświetlały okolicę i to był jedyny plus tej sytuacji.

Rodolphus nie widział za dużo, co dodatkowo go irytowało. Przyzwyczaił się do kontrolowania sytuacji, do obserwacji otoczenia. Tutaj byli wystawieni na ewentualny atak, jakby znaleźli się w bardzo przestronnej pułapce. Ani trochę mu się to nie podobało, ale pozostawało mieć nadzieję, że może jest to jedna chata na uboczu, a pozostałe są nieco dalej. Absolutnie nie dopuszczał do siebie myśli, że ktoś mógłby im nie otworzyć i ich nie wpuścić w tę pogodę. Jeśli nie będą mogli wejść po dobroci, to po prostu wejdą siłą.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#7
02.03.2024, 16:28  ✶  

Być może świateł rzeczywiście było zbyt mało, żeby móc powiązać je z wioską, która miała znajdywać się w tej okolicy. Robert jednak nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Szczególnie intensywnie. Ta paskudna pogoda sprawiała, że chciał czym prędzej znaleźć się w suchym i przede wszystkim ciepłym miejscu. A przy okazji poczęstować się gorącą herbatą. Tak dla rozgrzania się po tej mało przyjemnej przygodzie.

- Nie podejdziemy bliżej, nie przekonamy się. - skwitował słowa swojego towarzysza.

Tak po prawdzie, to dużego wyboru nie mieli. Mogli, owszem, ruszyć w innym kierunku, zaryzykować, ale... jaką mieli pewność, że tym sposobem uda im się do tej wioski trafić? Tutaj natomiast w oddali majaczyło coś, co dawało nadzieje. Ostatecznie przecież, te światło musiało skądś się brać. Raczej nie mieli w tym momencie żadnych omamów. Nie można mówić o halucynacjach.

Przyśpieszyli, z każdym kolejnym metrem zbliżając się do budynku. Znajdującego się blisko lasu. Niezbyt dużego. Piętrowego. Ciężko było powiedzieć na jego temat cokolwiek więcej. Faktycznie był z zewnątrz nieco zaniedbany czy tylko im się wydawało? I ta okolica? Sprawiała dziwne wrażenie, choć ciężko było określić z jakiego powodu. Co konkretnie było tutaj nie w porządku. Nie tak jak powinno. Mogli się teraz nad tym zastanawiać. Wahać. Przeanalizować raz jeszcze dostępne opcje. Wszystkie, którymi dysponowali.

Spojrzał na Rodolphusa, przelotnie, na chwilę. Tak jakby miało mu to w tym momencie pomóc w podjęciu decyzji. I może rzeczywiście pomogło? Zaraz bowiem skinął głową. Cholera wie czy bardziej do siebie, czy do swojego towarzysza. I ruszył w kierunku drzwi. Po drodze jeszcze złapał w dłoń różdżkę. Nie wyciągnął jej jednak przed siebie. Nie wyciągnął jej nawet z ubrania. Po prostu trzymał w pogotowiu. Na wszelki wypadek.

Bo przecież nigdy nie wiesz, kiedy los postanowi postawić Ciebie w dziwnej sytuacji. Problematycznej. Takiej, przy której odpowiednia reakcja będzie koniecznością.

Wreszcie zapukał. Raz, drugi, trzeci. Czy ktokolwiek był w środku to usłyszał? Zwrócił uwagę? A może już wcześniej zauważono ludzi, którzy z wolna zbliżali się do posiadłości? Budynku? Jakkolwiek sprawy się miały, musieli poczekać. Musieli jeszcze chwilę stać w tym deszczu. Moknąć. Marznąć. Wystawiać się na tę nieprzyjemną pogodę, żeby nie powiedzieć - prawdziwie paskudną.

- Panowie podróżnicy, panowie zbłądzili? - drzwi otworzył skrzat. Niewysoki, mający na sobie brudną szatę. Albo może jej pozostałości? Uważnie przyjrzał się dwójce gości. Zaraz po tym odsunął się, zrobił dość miejsca, żeby mogli wejść do środka. - Pogoda jest brzydka, proszę wejść, pani  Una chętnie przyjmie gości.

Tym samym stało się jasne, że trafili do domu kogoś, kto również posiadał magiczne zdolności. Jakiejś czarownicy, która zdawała się chętnie przyjmować gości. Tylko czy na takim odludziu często ktokolwiek się zjawiał? Bez powodu? Bez konkretnego celu?

Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#8
02.03.2024, 17:09  ✶  
Zagryzł zęby, nie pozwalając słowom wydobyć się z ust. Naprawdę miał ochotę odpowiedzieć dziękuję, kapitanie oczywistość na to stwierdzenie. Czuł, jak gardło go pali, ślina napływa do ust, a słowa chcą wydobyć się na powierzchnię. Ale przełknął je, nie pozwolił by znalazły ujście. Skupił się na tym, by zamknąć ryj i po prostu iść dalej. Nie podobała mu się ta okolica, tak samo jak nie podobał mu się dom, do którego podchodzili. Wyglądał na lekko zaniedbany, na dodatek był niewielki, piętrowy, tuż przy lesie. W okolicy nie dostrzegał niczego innego, ale w zasadzie to nie dostrzegał nic, więc może do tej wioski było niedaleko? Może była za lasem i po prostu nie widzieli świateł? W tej chwili wszystko było możliwe.

Lestrange zgasił różdżkę i schował ją pod mokrym płaszczem, ale nie wypuszczał z dłoni. Nie wiedzieli, na kogo trafią, więc wolał trzymać palce na jej rękojeści w pogotowiu. Możliwe że trafią na mugoli, lepiej było więc nie zdradzać za dużo już na starcie. Mogliby udawać, przeczekać tę burzę w takim towarzystwie. W zasadzie to było zastanawiające, w jaki sposób warunki na zewnątrz sprawiały, że ludzie naginali własne zasady.

Odetchnął w duchu, widząc skrzata domowego. Mogli założyć, że są prawie bezpieczni. Nie oznaczało to jednak, że mogli faktycznie tak się poczuć, bo byli sami, na odludziu, w dziwnym domu kobiety o imieniu Una. Czy dlatego tak chętnie przyjmowała gości, bo nie miała ich zbyt często? A może przychodzili do niej ludzie w różnych sprawach? Na przykład z tej nieszczęsnej wioski, do której mieli trafić, ale do niej nie trafili? Czasem czarownice lokowały się w bajkach, pozwalały mugolom wierzyć, że mają bajkowe moce, że parają się zielarstwem. Żyły na uboczu, celowo udając dziwadła, by jednocześnie przyciągnąć uwagę i ją od siebie odsunąć, kreując się na szalone. Może tak było i w tym przypadku. A może po prostu kobieta wolała ciszę i spokój. Stojąc jednak w progu niczego się nie dowiedzą, więc Lestrange przepuścił Roberta przodem, a potem sam przekroczył próg domu. Otarł twarz mokrą dłonią, zaczesał zmoczone włosy w tył. Przyjemne ciepło ogarnęło jego organizm, jednocześnie boleśnie przypominając o tym, że ubranie lepiło się do zimnego ciała. Najchętniej zrzuciłby te mokre ciuchy, wysuszył je magią, a sam wskoczył do wrzątku. Nie podejrzewał, że pogoda może aż tak dać w kość - dosłownie. Mięśnie mu drżały z zimna, chociaż nie było to aż tak widoczne, to jednak gdyby ktoś się przyjrzał, mógłby dostrzec drżenie rąk. Gadaninę zostawił więc Robertowi. Sam nie miał ani ochoty, ani siły na to, by rozmawiać z byle skrzatem.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#9
03.03.2024, 13:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.03.2024, 19:38 przez Robert Mulciber.)  

Skrzat domowy wyraźnie wskazywał na to, że trafili do domostwa kogoś, kto parał się magią. Najpewniej była to zupełnie osoba im obca. Czy rozsądnie było więc tak po prostu skorzystać z jej gościny? Być może Robert nawet zastanowiłby się nad tym tak ze dwa razy, gdyby nie ta pogoda. Paskudna. Nie zachęcała do tego, aby szukać innego schronienia. Aby zrezygnować z zatrzymania się na noc w tym miejscu i ruszyć w dalszą drogę. Podjął więc decyzje zarówno za samego siebie, jak i za Lestrange'a.

- Chętnie skorzystamy z gościny pani Uny. - odpowiedział.

I tak samo jak Rodolphus, wszedł do środka. Do wnętrza domostwa. Otarł twarz, dłonią zaczesał włosy do tyłu. Kolejne krople wody nie spływały mu wreszcie do oczu. To było tak mało komfortowe. Tak bardzo irytujące. Aż cud, że dotąd jeszcze na to nie narzekał; że tak po prostu szedł. Przed siebie. W poszukiwaniu tej nieszczęsnej wioski, która miała znajdywać się w tutejszej okolicy.

- Panowie zdejmą płaszcze. Buty. Człapek osuszy ubrania. - skrzat nie zostawił ich samych. Cały czas patrzył, cokolwiek robili. Wyłupiaste oczy, śledziły każdy jeden ich krok. Czujnie. Uważnie.

Kiedy obydwaj pozbyli się płaszczy, Człapek zrobił dokładnie to co zapowiedział. Osuszył obydwu gości przy pomocy swoich zdolności. Od tego tutaj był - aby służyć czarodziejom. Przede wszystkim pani Unie, ale również jej gościom. Choć Ci akurat nie pojawiali się na tym odludziu szczególnie często.

- Od razu lepiej. - skomentował, wyraźnie zadowolony ze swoich działań. - Człapek zaprowadzi panów czarodziejów do salonu. Panowie czarodzieje będą mogli się ogrzać przy kominku. Pani Una chętnie dotrzyma wam towarzystwa. Ostatnio jest taka samotna. To taka dobra pani. Miła pani.

Mówił. Dużo mówił. Do tego też charakterystycznie człapał. Chodził w ten specyficzny sposób. A Robert nawet nie wiedział czy należało na to zareagować? Włączyć się do tej rozmowy? Dlatego milczał. Jedynie zmarszczył przez moment brwi, zmierzając za stworzeniem w kierunku... salonu. To miał być salon i faktycznie, za drzwiami pod które skrzat ich doprowadził salon się znajdywał. Niezbyt duży, ale w miarę przytulny. Na drewnianej podłodze mięciutki dywan. W kominku ogień. Blond włosa kobieta w średnim wieku siedziała w fotelu przy oknie. Wygodnym fotelu. Pogrążona w lekturze. Była nawet ładna. Kilkanaście lat temu być może ktoś uznałby ją za piękną. Tylko czy to miało znaczenie? Teraz? Dla nich?

- Pani Uno? Panowie podróżnicy, panowie zbłądzili i szukają schronienia przed burzą. Człapek powiedział, że pani na pewno ucieszy się z ich towarzystwa. - poinformował skrzat. Najwyraźniej dość bezczelny domowy skrzat, skoro pewne decyzje podejmował bez wcześniejszego zapytania swojej pani o pozwolenie. Robert jednak tego nie komentował. Miał dość instynktu samozachowawczego. Byli tutaj gośćmi. A więc należało zadbać o odpowiednie maniery.

- Goście? - miękki, przyjemny głos. Una odłożyła książkę. Spojrzała na Roberta oraz Rodolphusa z wyraźnym zainteresowaniem. - Panowie pewnie z daleka. W tej okolicy niezbyt często można kogoś napotkać przypadkiem. Chyba, że wasza obecność, to nie przypadek.

Po tych słowach podniosła się, podchodząc bliżej. Prezentując się w całej swej okazałości. Dość wysoka. Dobrze zbudowana. Zgrabna. Zadbana. Miała w sobie sporo gracji. Była jedną z tych, od których ciężko było oderwać wzrok. Dlaczego? Z jakiego powodu? Coś było z nią nie tak? Za wcześnie jeszcze, żeby mogli cokolwiek podejrzewać. Żywić jakieś obawy.

- Pewnie przydałaby się wam gorąca herbata. Chyba, że preferujecie coś innego? - zapytała, uśmiechając się. Przyjaźnie. Tak jakby naprawdę się cieszyła z tego, że miała gości; że ktoś zabłądził tutaj podczas tej burzy. Tylko czy miała się z czego w tym przypadku cieszyć?

- Nie odmówię herbaty. Zanim jednak przejdziemy do takich przyjemności, wypadałoby się przedstawić. Robert Mulciber. - odezwał się, nie wyciągając jednak dłoni w kierunku blondynki. Bo tak się nie robiło. To ona musiała dać znać, że coś takiego nastąpi, że dojdzie do kontaktu. Jakiegokolwiek.

Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#10
03.03.2024, 14:11  ✶  
Odetchnął z ulgą, gdy mógł zdjąć przemoczony płaszcz, a skrzat ich wysuszył. To były pożyteczne stworzenia, chociaż w swoim mieszkaniu gościł je rzadko. Głównie dlatego, że tego nie potrzebował, zostały więc z rodzicami, chociaż był pewny, że co najmniej jeden by za nim podążył, gdyby tylko tego zażądał. Póki jednak mieszkał sam, nie widział potrzeby. A skrzaty i tak zawsze przybywały, gdy tego potrzebował. Wystarczyła krótka wiadomość, wysłana do rodziców i zjawiały się niemal od razu. Ten tu był... Cóż - na pewno miał adekwatną nazwę, patrząc na to, w jaki sposób chodził. Człapał przy każdym kroku, a duże uszy falowały, co w innych warunkach może i uznałby za zabawne. Teraz jednak pomimo osuszenia wciąż było mu zimno, więc po prostu zarejestrował ten fakt i pokręcił głową, ruszając za stworzeniem i Robertem.

Samotna, miła pani. Rodolphusowi nie do końca podobał się opis tej kobiety. Wciąż zastanawiał się, czemu mieszkała tu sama. Za co żyła, w jaki sposób zarabiała. Czym się trudniła? Czy żyła za pieniądze rodziny, czy może po prostu znalazła jakiś inny sposób? Nie miał pojęcia, a i nie był typem, który dopytuje. Szedł w milczeniu, a do głowy nawet nie przyszło mu, by przerwać monolog skrzata, a potem rozmowę. Najpierw zwrócił uwagę jednak na kominek. Odetchnął w duchu, bo tego potrzebował. Dopiero gdy usłyszał ciepły, miły dla ucha głos, jego wzrok powędrował w kierunku kobiety. Ładna. Przyjazna. Przyciągała uwagę, zdecydowanie - powinna brylować w towarzystwie, bywać na balach. A być może i bywała? Nie wykluczał tego, w końcu to on był tym, który przyjęć unikał od lat. Może kiedyś się z nią minął i nie zarejestrował, a być może kobieta podobnie jak on nie przepadała za tego typu przyjęciami. W końcu mieszkała w domu na odludziu, z dala od innych.

Pozostawił uprzejmości Robertowi, sam odwracając wzrok. Potoczył nim po wnętrzu, które było całkiem przyjemnie urządzone, ciepłe. Nie umknął mu fakt, że kobieta miała naprawdę dużo książek. Wysokie regały aż się pod nimi uginały. Uniósł brwi w geście uznania, nim nie drgnął, słysząc słów o herbacie.
- Również. Rodolphus Lestrange - podobnie jak Mulciber, nie wyciągał ręki. Oboje znali maniery i wiedzieli, że to kobieta powinna wyrazić chęć kontaktu z mężczyzną. Tu się tak nie stało. Pani Una skinęła im głową, obdarzając uprzejmym uśmiechem. Wszystko wyglądało normalnie, wszystko było w porządku. Wszystko było aż boleśnie realne. Być może dlatego coś tu Rodolphusowi nie pasowało. Blondynka przyjmowała dwóch obcych mężczyzn w swoim domu, za jedyną ochronę mając domowego skrzata, który w tej chwili rozpłynął się w powietrzu, zapewne po to, by przygotować herbatę. Nie bała się? A może maskowała strach? A może po prostu ta pogoda i przebywanie za długo z Robertem rzucało mu się na mózg i zaczynał wszędzie węszyć spisek? Bo przecież nic tu się nie działo - kobieta wskazała im kanapę, znajdującą się nieopodal kominka. Sama powróciła na fotel, który przed chwilą zajmowała, uprzednio zaznaczając stronę, na której przerwała, zakładką w kształcie ptasiego pióra. Wyglądała na srebrną, miała także delikatną ozdobę, przewieszoną na łańcuszku. Albo z kolorowym szkiełkiem, albo z kamieniem szlachetnym - nie był w stanie tego ocenić. Zastanawiał się też, czy zamierza im się przedstawić, chociaż przecież musieli znać jej imię, bo padło niejednokrotnie ze strony skrzata. Ale nie wcinał się w tę ciszę, przyjął ją po prostu jako coś absolutnie normalnego. I tylko włoski jeżące się na karku mówiły mu, że coś było tutaj nie tak - albo z tą babą, albo z jego głową.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Robert Mulciber (10725), Rodolphus Lestrange (10307)


Strony (5): 1 2 3 4 5 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa