Zwykle mdliło go kiedy przychodził dzień na wizytę w rezydencji Vakela. Nie było to wielką tajemnicą, że chłopcy delikatnie mówiąc, nie trawili się. Rodzeństwu lubił powtarzać, że najgorsze co Ann mogła zrobić mu życiu to szwagier jak Wasia. Długo nie potrafił uwierzyć, że można być aż tak pretensjonalny, jak mąż jego starszej siostry. Co zabawniejsze, to samo pewnie można było usłyszeć z ust Dolohov o Louvainie, za jego plecami. Mimo wszystko, to na koniec dnia był możliwy do zaakceptowania, chociażby w porównaniu do tego co wybierała sobie Loretta na swoich partnerów. Te słowne potyczki i niekończące się batalie na docinki niekiedy bywały nawet zabawne.
Zwykle tak bywało, aż do momentu kiedy ten kiczowaty wróżbita okazał się być dokładnie takim landszaftowym jasnowidzem, za jakiego go miał. Bo nie dziwiło go, że Vakel miał dzieciaki na boku, z poprzednich związków. Właściwie to mógłby postawić na to spor kupon jeśli tylko któryś bukmacher przyjąłby taki zakład. Dziwił się, że po tylu latach na medialnym świeczniku, dalej było mu mało skandali. Nie wiedział po co przyjął swoją cudownie odnalezioną córkę do swojego domu. Może z desperackiej potrzeby utrzymania na sobie atencji. A może żeby poniżyć Annaleigh i zadać jej wizerunkowy cios w oczach obu rodzin. Nie wiedział jakie widział on w tym dla siebie korzyści. Poznał się na nim na tyle, by jednak powątpiewać w jego szczytne intencje dobroci i miłości.
Dzisiaj jednak, po przeczytaniu odpowiedzi od Lyssy, wiedział już jedno. Wiedział, że zamiast bukietu, powinien wysłać jej w prezencie parę najlepszych kremowych pończoch i sznur białych, lśniących pereł. Rozmowy z Lyssą, nawet te listowne, były o niebo przyjemniejsze, niż do jakich przywykł pod tym adresem na Horyzontalnej. Właściwie to nie musiał z nią nawet rozmawiać, wystarczyło mu tylko słychać, kiedy ona mówiła. Słuchać jej cudownego akcentu. Nie tego grubiańskiego, brzmiącego jak gotujący się buldog, bo takim właśnie słyszał język jakim posługiwali się francuscy imigranci w Londynie. Bo to ten który przywiozła ze sobą panienka Mulciber był prawdziwym. Cudowną melodią romańskiej kultury, prosto z kontynentu, coś do czego chciało się wracać i wracać.
Nie do końca był pewny, czy mieszanie młodej Petite Liz w sprawy śmierciożerców było odpowiednią decyzją, ale opcje na pogoń za Alanną były bardzo mizerne poza tym jednym tropem. Potrzebował jej pomocy, dla sprawy i duszy.
Nie do końca liczył się z tym, że być może Vakel wścieknie się na wieść, że Lou spotyka się z jego córką, bez jego wiedzy i trochę jakby za jego plecami. Ostatnie czym się przejmował to wahaniami nastroju pyszałka-celebryty. Dlatego jeszcze tego samego wieczoru kiedy otrzymał list od Lyssy zjawił się w progu jej domu. Zaprowadzony do jej pokoju przez skrzata, najpierw oddał mu upominkową butelkę wina, niby od rodziców, niby dla Ann, a potem zamknął za sobą drzwi.
-Nooo, słucham... - przeciągnął z manierą, krzyżując ręce na piersi - co masz mi do powiedzenia? Wbił wzrok w jej postać, przeciągając spojrzeniem od góry do dołu. Uśmiechnął się najpierw uszczypliwie, a potem przekręcił delikatnie głowę w bok, unosząc lekko barki w ponaglającym geście. - Po prostu się przyznaj, że specjalnie użyłaś białego piżma, żeby mnie rozproszyć. Żebym nie mógł się już na niczym innym skupić, mam rację?
- ciągnął dalej, całkiem rozbawiony swoją gierką.