09.10.2024, 01:04 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.11.2024, 21:35 przez Isaac Bagshot.)
Isaac już od dobrej godziny przeglądał księgi w bibliotece Parkinsonów. Chciał znaleźć odpowiedzi na pytania, które nie dawały mu spokoju od czasu przyjęcia w sadzie Abbottów. Większość tego popołudnia pamiętał jak przez mgłę, ale widok pękającej ziemi i wyłaniających się z niej roślinnych macek, prześladował go nie tylko w snach. Panika, która ogarnęła ludzi, wciąż dudniła mu w głowie. Próbował im pomóc, starał się kierować ewakuacją, ale strach i chaos tamtego momentu zdominowały jego umysł.
Nie bał się o siebie, a o tych, których mógłby nie zdołać uratować. Przerażająca myśl o odpowiedzialności za życie innych, przywołała dawne demony, których nie był w stanie odpędzić. Śmierć jakiegokolwiek człowieka, na jego “warcie”, była dla niego najgorszym możliwym scenariuszem. Każde życie było dla niego cenne i piękna.
Siedział teraz, przeglądając kolejne tomy, ale jego myśli wciąż krążyły wokół tamtego wieczoru. Wiedział, że te rośliny nie mogły wyjść z ziemi same z siebie. To musiała być jakaś stara, zapomniana magia - coś, co miało związek z naturą, ale na ten moment nie odnalazł jeszcze na to dowodów. Ilekroć sięgał po kolejną księgę, zamiast skupić się na jej zawartości, wracał myślami do ataku paniki, którego doświadczył później. Wiedział, że coś jest nie tak. Jego ciało i umysł dawały mu sygnały, że potrzebuje pomocy. Ale nie chciał się do tego przyznać - nie mógł. Nie chciał rozmawiać o swojej chorobie.
Atak padaczki, który miał w domu Anthony’ego, był dla niego kolejnym przerażającym przypomnieniem, że coś w nim pęka. Wiedział, że to, co go zniszczyło, to legilimencja. Widok okropności, które zobaczył w czyichś wspomnieniach, pozostawił w nim blizny, które nie mogły się zagoić. Nigdy jednak nikomu się do tego nie przyznał - gdyby to zrobił, musiałby zacząć proces uzdrawiania. A tego bał się najbardziej.
Przewracając kolejne strony ksiąg, nie mógł również odpędzić od siebie myśli o tej bezsensownej ideologii czystości krwi, której był zagorzałym przeciwnikiem. Wierzył, że krew nie czyniła nikogo lepszym ani gorszym. To, co miało znaczenie, to kim byliśmy jako ludzie. Przyjęcie w sadzie Abbottów miało być celebracją współpracy i wspólnoty, a jednak los postanowił zasiać chaos.
Zmęczony, oparł się o krzesło i zamknął księgę. W końcu miał chwilę, żeby na spokojnie usiąść i wszystko sobie przemyśleć. Szkoda tylko, że nie chciał tego robić. Wolałby skupić się na przeglądaniu ksiąg i udawać, że nic złego mu się nie przytrafiło. Ostatnio bardzo nie lubił mieć wolnego...
Isaac zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, tuż przed nim, na dębowym stole, siedziała jego jak zawsze elegancka skrzatka - Mimka. Uśmiechnął się do niej lekko, ale ona po prostu patrzyła wielkimi, zatroskanymi oczami.
-Przyszłaś przekazać mi coś ważnego, hm?- Zapytał, przekrzywiając na bok jej ciemnozielony kapelusik wysadzany perełkami. Skrzatka jedynie pokręciła głową.
Nie bał się o siebie, a o tych, których mógłby nie zdołać uratować. Przerażająca myśl o odpowiedzialności za życie innych, przywołała dawne demony, których nie był w stanie odpędzić. Śmierć jakiegokolwiek człowieka, na jego “warcie”, była dla niego najgorszym możliwym scenariuszem. Każde życie było dla niego cenne i piękna.
Siedział teraz, przeglądając kolejne tomy, ale jego myśli wciąż krążyły wokół tamtego wieczoru. Wiedział, że te rośliny nie mogły wyjść z ziemi same z siebie. To musiała być jakaś stara, zapomniana magia - coś, co miało związek z naturą, ale na ten moment nie odnalazł jeszcze na to dowodów. Ilekroć sięgał po kolejną księgę, zamiast skupić się na jej zawartości, wracał myślami do ataku paniki, którego doświadczył później. Wiedział, że coś jest nie tak. Jego ciało i umysł dawały mu sygnały, że potrzebuje pomocy. Ale nie chciał się do tego przyznać - nie mógł. Nie chciał rozmawiać o swojej chorobie.
Atak padaczki, który miał w domu Anthony’ego, był dla niego kolejnym przerażającym przypomnieniem, że coś w nim pęka. Wiedział, że to, co go zniszczyło, to legilimencja. Widok okropności, które zobaczył w czyichś wspomnieniach, pozostawił w nim blizny, które nie mogły się zagoić. Nigdy jednak nikomu się do tego nie przyznał - gdyby to zrobił, musiałby zacząć proces uzdrawiania. A tego bał się najbardziej.
Przewracając kolejne strony ksiąg, nie mógł również odpędzić od siebie myśli o tej bezsensownej ideologii czystości krwi, której był zagorzałym przeciwnikiem. Wierzył, że krew nie czyniła nikogo lepszym ani gorszym. To, co miało znaczenie, to kim byliśmy jako ludzie. Przyjęcie w sadzie Abbottów miało być celebracją współpracy i wspólnoty, a jednak los postanowił zasiać chaos.
Zmęczony, oparł się o krzesło i zamknął księgę. W końcu miał chwilę, żeby na spokojnie usiąść i wszystko sobie przemyśleć. Szkoda tylko, że nie chciał tego robić. Wolałby skupić się na przeglądaniu ksiąg i udawać, że nic złego mu się nie przytrafiło. Ostatnio bardzo nie lubił mieć wolnego...
Isaac zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, tuż przed nim, na dębowym stole, siedziała jego jak zawsze elegancka skrzatka - Mimka. Uśmiechnął się do niej lekko, ale ona po prostu patrzyła wielkimi, zatroskanymi oczami.
-Przyszłaś przekazać mi coś ważnego, hm?- Zapytał, przekrzywiając na bok jej ciemnozielony kapelusik wysadzany perełkami. Skrzatka jedynie pokręciła głową.