Warownia Longbottomów
Bracia Longbottom
Letnie poranki w warowni Longbottomów kojarzyły się Woody’emu nieodzownie z dzieciństwem. Z czasami gdy z własnej nieprzymuszonej woli zrywał się o świcie z łóżka i pędził do ogrodu, gdzie trawa wciąż była mokra nocną rosą, a drzewa rozchylały gałęzie, zapraszając do wspinania się na nie. Tego ranka też zamierzał się zabawić. W pewnym sensie.
Szedł od strony domu: młody i piękny, z bujną czupryną blond włosów. Mężczyzna może i przystojny, ale tak samo głupi jak trzydzieści lat później. Ubierający się za to przyzwoicie, bo w prążkowaną koszulę i spodnie na szelkach. Żadnych kiczowatych kapeluszy w zasięgu wzroku. Jeśli chodzi o przedmiot zabawy, na razie ukryty był on w niepozornym kartonowym pudełeczku taszczonym pod pachą, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu opisanym etykietą „DOWODY”. Przez ramię brygadzista Longbottom przerzucił koc (ulubioną narzutkę kanapową mamy), w drugiej ręce niósł szklaną butelkę lemoniady. Nie, nie była jego; znalazł ją w kuchni warowni, ale nie przejmował się pytaniem, czy przypadkiem nie należy do któregoś z domowników. Teraz już była jego.
Synek, który zdążył już pójść na swoje, wpadł do rodziców, i gości się jak u siebie. Tak, w momencie, w którym Woody kroczył przez ogród z niepodejrzanym kartonem, był już niecały rok po ślubie. Właśnie zaczynali na dobre urządzać się z Tessą (Longbottom, nie Skamander!) w swoim własnym domku w Dolinie Godryka. Zapewne młody małżonek powinien, korzystając z wolnego dnia, malować w tamtej chwili jakieś ściany czy podklejać obluzowane listwy przypodłogowe, a nie pałętać się u mamusi pod oknem. Miał jednak swoje powody. Mianowicie: gdyby zjawił się z tym pakunkiem w domu, żona zmyłaby mu głowę. Ojciec z matką? A bo to oni wyjrzą w ogóle przez okno? Nawet jak wyjrzą, ogród przy warowni był na tyle duży, że Woody mógł znaleźć w nim bez problemu zaciszne miejsce osłonięte przed wścibskimi oczami.
Pech chciał, że owo zaciszne miejsce wybrał sobie wcześniej ktoś inny. Na widok Morpheusa Woody nieco pokwaśniał, ale ani myślał szukać innego miejsca. Mały smród nie pokrzyżuje mu planów.
— Czołem, glucie — zawołał wesoło, mijając go. Kopnął przy tym w jego stronę kamyczek leżący przy ścieżce. Oczywiście lekko, zaczepnie, po bratersku; nie tak, żeby go trafić. Na to jeszcze przyjdzie czas.
Uszedł kilka kroków od brata, pod sąsiednie drzewo, i rozłożył swój kram. Zasiadł dumnie po turecku, otworzył pudełko i ceremonialnie wydobył z niego na koc przytachany przedmiot. Okazał się nim dość spory stalowy sześcian, przypominający konstrukcją nieco wymyślniejszą kostkę rubika. Na każdym elemencie wyżłobione były runy oraz misterne zdobienia.