Święta zawsze stawiały wszystko do góry nogami. Niby lwia część obowiązków schodziła na służbę, niby większość rzeczy przejmowały skrzaty, a jednak Laurent za każdym razem stał napięty i z niepokojem doglądał wszystkich szczegółów. Szczegółów, których niby nie musiał dopatrywać, wszystko mogłoby zejść na karby Winstona, ale nie. Gdyby w ogóle się tym nie przejął, Pandora znowu byłaby lepsza. Gdyby w ogóle nie zaangażował się w rodzinną tradycję, Aydaya nie byłaby skłonna spojrzeć na niego bardziej przychylnym okiem. Gdyby... lista "gdyby" była bardzo długa. Suma sumarum ograniczała się do jednego: niemożności odpuszczenia, by postarać się ja najwięcej obowiązków związanych z tym świętem przejąć na siebie. Włącznie z myślą o tym, że dobrze wiedział, jak Pandora lubiła swoją wolność i niezależność i jak bardzo chciała cieszyć się tym jak najdłużej.
Więc oto był on - Laurent w całej swojej okazałości. W pięknej bieli ze złotymi dodatkami, przez które stanowił niemalże jasną plamę tego miejsca. Brakowało tylko skrzydeł na jego plecach, by wierzyć w Objawienie Pańskie. Minęły już momenty absolutnego skupienia i teraz tylko spijał tego śmietankę - coś, co powinno być dobre, bo przecież łączyło ich tutaj wszystkich przy rodzinnym stole. Miejsce, gdzie każdy powinien móc swobodnie porozmawiać, nacieszyć się sobą. Miejsce, gdzie powinny kwitnąć uśmiechy jak hortensje w donicach wieszanych na okiennicach kamieniczek londyńskich. Część tak wyglądała. Inni wyglądali tak, jakby przyszli tutaj za karę i zerkali na mniej lubianych członków rodziny z zazdrością, albo innym bogactwem doświadczeń niesionych na karku. W powietrzu zawsze wisiało pytanie: kto tym razem się pokłóci? Cokolwiek się nie działo dbał o to, by to nie był on. Żeby wytrzymać wszystkie komentarze, które mogły się pojawić i to niekoniecznie te bliskie - prosto od Aydayi. Dawna matrona i ojciec Prewettów siedzieli przy swoim synu, któremu ustąpili pozycji i od nich również nie brakowało bodźców braku akceptacji. W końcu były już też te elementy towarzystwa, którzy, jak starsi, niekoniecznie akceptowali i pochwalali wybryk Edwarda, żeby kuriozum w postaci Laurenta zaakceptować w rodzinie. Nie to, że był w tym sam. Zawsze były te czarne owieczki, które były pod bacznym spojrzeniem ludzi - chociażby Icarus...
Nic z tego wszystkiego nie miało wielkiego znaczenia, bo Laurent wypatrywał bardzo konkretnych osób - i chociaż nie mógł im poświęcić na początku biesiady całego czasu, tak czekał, kiedy towarzystwo się rozluźniło. Kiedy przychodził Atreus, siadali z Electrą, która przecież też słyszała nie jedno niepochlebne słowo krytyki z niejednych ust za zaangażowanie w świat mugoli. Ich rodzina nie była przeciwnikiem mugoli - nie znaczyło to, że byli ich zwolennikami. Czystość krwi w końcu była bardzo ważna. Zaś przekraczanie światów było jak przepis na tragedię.
Całe Keswik przystrojone było świątecznie. Zieleń sosen i jodły pojawiała się wszędzie, a ta przystrojona była głównie czerwienią, złotem i srebrem. Przepych tych kompozycji był spójny. Wszędzie pojawiały się świece w zdobionych świecznikach unoszące się w powietrzu, pojawiały się wstęgi, szarfy, kokardy i bombki. Magiczne światełka rzucały blask na ściany i wysokie, bogato zdobione sufity. Zamek prezentował się bajecznie - można było zrobić zdjęcia i umieścić go na kartce świątecznej. Stół pełen potraw już oblegali goście. Świece na samym środku paliły się jasno i nie miały prawa zgasnąć - w końcu były magiczne. Dzieci biegały przy kominku i jedna służąca pomagała im dzielnie dźwigać kawałki drewna, by mogły je dorzucić i patrzeć, jak płomienie buchają mocniej w górę.
Laurent z ulgą przyjął możliwość odejścia od swojego miejsca i z ogromną chęcią rozejrzał się po stole. Po znajomych twarzach. Wszystkich zapamiętać to cud, ale tym cudem musiał się parać. Przecież wykazałby się ogromnym brakiem kultury, gdyby nagle zapomniał czyjegoś imienia. Głupio zaś przy tym stole do większości wołać "Prewett"... choć nie brakowało i innych nazwisk. Chociażby matka Atreusa, która przychodziła zawsze na święto, a której nazwisko już brzmiało "Bulstrode". Z niecierpliwością wyglądał Atreusa, Oriona, zawsze cieszył się, kiedy Basilius i Icarus zawitali, kiedy Electra przychodziła w swoich kreacjach, by przyćmić blask Aydayi (powinna zazdrościć!), za każdym razem miał nadzieję, że zjawi się Florence, ale ona nigdy nie przychodziła. Kłamstwem byłoby powiedzenie, że nie przeszło mu przez głowę, żeby wywinąć jeden ze swoich popisowych numerów - i udawać omdlenie. Co mogłoby tutaj zwabić Florence bardziej niż umierający kuzyn? Nic. Ale przecież był dorosły. Przecież by nigdy czegoś tak nieodpowiedzialnego nie zrobił...
Nie zrobiłby, prawda?
Przeszedł się wzdłuż stołu, zagadują do pojedynczych osób, uśmiechając się, zachowują się dokładnie tak, jak tego od niego oczekiwano. Jak na gospodarza przystało. Nawet brewka mu nie drgnęła przy mijaniu osób, które nie były ani jego sympatykami, ani Icarusa. W końcu wyćwiczył to przez lata. Ten śliczny uśmiech zainspirowany ciepłem, jakie biło z tego wielkiego kominka, przy którym bawiły się dzieci.