17.11.2024, 14:59 ✶
— Zatem możliwe, że tam urzędował — pomruknął Longbottom, wysłuchawszy relacji Brenny.
Na kilka chwil przed uchyleniem klapy myślał jeszcze o tym, jak najskuteczniej mogliby przygotować się na to, co mogło ich czekać. Przeszła mu przez głowę bąblogłowa, bardzo przydatna nie tylko pod wodą, ale i przy eksplorowaniu laboratoriów, w których mogły unosić się różnorakie toksyny. Ostatecznie zrezygnował; nawet jeśli coś tam było, nie powinno sieknąć ich od razu. Zdecydowanie bardziej praktyczne było przygotowanie się zawczasu do posłania w stronę włazu tarczy na wypadek, gdyby po drugiej stronie czekali agresorzy.
— Ogromny. Tacy cwaniacy zwykle mają wielkie ego. — Nie żeby on był najlepszą osobą do krytykowania rozmiaru ego. Jego własne było całkiem wydatne. — Tak, nie mówimy nikomu. Absolutnie nikomu.
Lista osób, które mogłyby mieć z tym problem, była kosmicznie długa. Rozpoczynała się na mieszkańcach Warowni, a kończyła na biurze Brygady. Staremu Godrykowi mogło zależeć na Brennie lub nie; Clemens wierzył jeszcze wtedy, że każdy członek rodziny ma miejsce w sercu tego głupiego pryka. Choć wierzył też, że senior nie odpuści żadnej okazji, aby skrytykować syna i obwinić go za coś; to dlatego wolał, aby relacja z tego wieczoru do staruszka nie dotarła. Tessa i Elise… och, one zdecydowanie zmyłyby mu głowę niezależnie od wyniku przedsięwzięcia.
Gdy Brenna powtórzyła znak, klapa zaskrzypiała i zaczęła powoli się otwierać. Po długich sekundach wstrzymanych oddechów i szalejących obaw Brygadziści odkryli, że nic ich nie zaatakowało. A na pewno nie od razu. Nie wyglądało też na to, aby wbrew obawom detektywa cokolwiek miało się stamtąd ulatniać. Poza tym że mieli przed sobą ziejący piwnicznym chłodem wlot, nie zmieniło się nic.
Czarodziej odgonił Brennę ruchem ręki i w kucki pochylił się nad włazem. Z tej pozycji ocenić mógł jedynie, że w środku znajduje się jakieś słabe źródło światła, a w dół prowadzi drabinka. Po więcej musiał zejść w czeluści.
— Zejdę pierwszy — oświadczył i nie była to kwestia, w której zaakceptowałby jakąkolwiek dyskusję. Nie pozwoliłby bratanicy za żadne skarby świata tak się wystawić.
Włożył więc różdżkę za pas i zaczął schodzić po stopniach w nieznane. Jego oczom ukazała się niewielka podziemna pracownia. Na pierwszy rzut oka widać było, że odbywająca się tu praca była bardziej teoretyczna i konceptualna niż wytwórcza. Na ścianach z łysego kamienia wisiały tablice zapisane równaniami i wzorami struktur, blaty zaściełały notatki, w jednym tylko kącie ustawiono podręczną stację roboczą.
Lecz to kształt rozpostarty na podłodze przyciągnął najwięcej uwagi detektywa.
— Halo?! — zawołał w głąb pokoju. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Podniósł głowę ku szczytowi drabinki i odezwał się do Brenny: — Możesz zejść, tylko ostrożnie.
W piwnicy zaś Brenna mogła zobaczyć to samo, co wuj: kształt na podłodze bez wątpienia był nieruchomą sylwetką mężczyzny leżącego twarzą w dół; mężczyzny, szczupłego, łysiejącego, w pomiętej szacie.
Na kilka chwil przed uchyleniem klapy myślał jeszcze o tym, jak najskuteczniej mogliby przygotować się na to, co mogło ich czekać. Przeszła mu przez głowę bąblogłowa, bardzo przydatna nie tylko pod wodą, ale i przy eksplorowaniu laboratoriów, w których mogły unosić się różnorakie toksyny. Ostatecznie zrezygnował; nawet jeśli coś tam było, nie powinno sieknąć ich od razu. Zdecydowanie bardziej praktyczne było przygotowanie się zawczasu do posłania w stronę włazu tarczy na wypadek, gdyby po drugiej stronie czekali agresorzy.
— Ogromny. Tacy cwaniacy zwykle mają wielkie ego. — Nie żeby on był najlepszą osobą do krytykowania rozmiaru ego. Jego własne było całkiem wydatne. — Tak, nie mówimy nikomu. Absolutnie nikomu.
Lista osób, które mogłyby mieć z tym problem, była kosmicznie długa. Rozpoczynała się na mieszkańcach Warowni, a kończyła na biurze Brygady. Staremu Godrykowi mogło zależeć na Brennie lub nie; Clemens wierzył jeszcze wtedy, że każdy członek rodziny ma miejsce w sercu tego głupiego pryka. Choć wierzył też, że senior nie odpuści żadnej okazji, aby skrytykować syna i obwinić go za coś; to dlatego wolał, aby relacja z tego wieczoru do staruszka nie dotarła. Tessa i Elise… och, one zdecydowanie zmyłyby mu głowę niezależnie od wyniku przedsięwzięcia.
Gdy Brenna powtórzyła znak, klapa zaskrzypiała i zaczęła powoli się otwierać. Po długich sekundach wstrzymanych oddechów i szalejących obaw Brygadziści odkryli, że nic ich nie zaatakowało. A na pewno nie od razu. Nie wyglądało też na to, aby wbrew obawom detektywa cokolwiek miało się stamtąd ulatniać. Poza tym że mieli przed sobą ziejący piwnicznym chłodem wlot, nie zmieniło się nic.
Czarodziej odgonił Brennę ruchem ręki i w kucki pochylił się nad włazem. Z tej pozycji ocenić mógł jedynie, że w środku znajduje się jakieś słabe źródło światła, a w dół prowadzi drabinka. Po więcej musiał zejść w czeluści.
— Zejdę pierwszy — oświadczył i nie była to kwestia, w której zaakceptowałby jakąkolwiek dyskusję. Nie pozwoliłby bratanicy za żadne skarby świata tak się wystawić.
Włożył więc różdżkę za pas i zaczął schodzić po stopniach w nieznane. Jego oczom ukazała się niewielka podziemna pracownia. Na pierwszy rzut oka widać było, że odbywająca się tu praca była bardziej teoretyczna i konceptualna niż wytwórcza. Na ścianach z łysego kamienia wisiały tablice zapisane równaniami i wzorami struktur, blaty zaściełały notatki, w jednym tylko kącie ustawiono podręczną stację roboczą.
Lecz to kształt rozpostarty na podłodze przyciągnął najwięcej uwagi detektywa.
— Halo?! — zawołał w głąb pokoju. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Podniósł głowę ku szczytowi drabinki i odezwał się do Brenny: — Możesz zejść, tylko ostrożnie.
W piwnicy zaś Brenna mogła zobaczyć to samo, co wuj: kształt na podłodze bez wątpienia był nieruchomą sylwetką mężczyzny leżącego twarzą w dół; mężczyzny, szczupłego, łysiejącego, w pomiętej szacie.
piw0 to moje paliwo