Wydawało mu się, że jest zdecydowanie później... ...albo wcześniej? Tak właściwie to, gdy obudził się nieco zbyt mocno poskładany na kanapie w salonie Nory (rzecz jasna za krótkiej, bo jakżeby inaczej) za cholerę nie miał pojęcia, która jest godzina. Mogło być równie dobrze długo po zachodzie słońca jak i tuż przed samym wschodem. Gdzieś pomiędzy piciem bimbru, paleniem zielska a dyskusjami, zdecydowanie zagubił się również w czasie i przestrzeni.
Co dziwne, nie miał nawet śladu kaca. Tak właściwie to nie dałby sobie głowy urwać (nigdy, choć dosłownie wczoraj niemalże zrobiła to samowolnie mandragora), ale chyba w dalszym ciągu był nieco pijany. Nawet jak na własne standardy. Powoli podnosząc się do siadu, wyprostował zesztywniałe plecy, dochodząc do wniosku, że prawdopodobnie czeka go cały dzień chodzenia z zesztywniałą szyją, ale przynajmniej nie bolała go głowa.
Tak właściwie to miał nawet wyjątkowo dobry humor. Powiedziałby, że wręcz wyśmienity, zwłaszcza że nieważne, jaką mieli obecnie porę dnia, nie czekały go ani dzień, ani nocka w pracy, więc mógł całkowicie swobodnie dysponować całym czasem oraz tym, w jaki sposób powinien go wykorzystać.
Chyba pierwszy raz od dawna dochodząc do kuszącego, choć może nie do końca racjonalnego wniosku. Nie zamierzał walić klina na kaca, którego nomen omen nie miał, ale skorzystanie z pozostałej im resztki konopnego suszu wydawało się wręcz wyśmienitą okazją.
Co prawda nie zamierzał tego robić w półmroku saloniku tudzież kuchni Nory, w razie gdyby miała na ten dzień (nadchodzący? odchodzący? może nie ten a przyszły?) jakieś poważne plany zawodowe. W końcu w dalszym ciągu rozkręcała swój coraz bardziej kwitnący biznes, więc nie chciał potencjalnie robić jej pod górę, nawet jeśli mieli czasy jakie mieli i korzystanie z dobrodziejstw natury nie było niczym przesadnie zdrożnym.
Zamiast tego wymknął się na tylne podwórko między budynkami, przysiadając w ukryciu na niewielkich schodkach i korzystając z rześkiego powietrza. Zdecydowanie odchodzącej nocy, o czym świadczyła charakterystyczną poranna łuna na niebie. Niedługo miał rozpocząć się kolejny nowy dzień.
Czy lepszy od poprzedniego? Cholera wiedziała, ale z dużym prawdopodobieństwem tak. W końcu chaos chaosem, ale nawet w tych czasach ataki nekromantycznych mandragor nie były stałym elementem codzienności. Raczej podczas spotkania Towarzystwa Herbologicznego po prostu wylosowało im się trudne.
Nadciągający świt miał całkiem słodkawą woń konopii i ciastek, których intensywny zapach poniósł się po podwórku, gdy drzwi na zaplecze zostały ponownie uchylone.
Reszta? Reszta była historią. Całkiem porypaną, zawiłą, trudną do ogarnięcia historią prowadzącą ich ku miejscu, w którym Ambroise zarzekałby się, że nigdy nie postanie nawet najmniejszy palec jego stopy. Tymczasem jakimś cudem znaleźli się z Norą w kocim azylu. Słońce dopiero co wzeszło i zdecydowanie nie świeciło tak jasno jak jego towarzyszka, która była niepokojąco podekscytowana. W przeciwieństwie do niego. On był...
...no cóż, po prostu upalony.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down