• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[08.09.1972] Nie dowiesz się z gazety, kto przeżyje swoją śmierć

[08.09.1972] Nie dowiesz się z gazety, kto przeżyje swoją śmierć
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
30.03.2025, 00:23  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.03.2025, 00:28 przez Alexander Mulciber.)  
Prędzej czy później, każdy prorok kończył tak samo.

Sybilla wzniosła się ponad Rzymem, spaliwszy swe wypełnione przepowiedniami księgi, zanim ostatni z królów rzymskich zdążył pojąć ich znaczenie. Savonarola kazał wystrzegać się ognia piekielnego i skończył na stosie, w ogniu, który sam rozpalił. Kasandra straciła głos, krzycząc prawdę, lecz Troja spłonęła, bo nikt słuchał jej krzyków.

Wielu widziało w Alexandrze Mulciberze człowieka porywczego, spalającego się w ogniu własnych namiętności, ale jego furia była tak samo zimna jak jego oczy. Wypalony prorok, który wypluwał przepowiednie dławiąc się popiołem i rzucał się w ogień, bo chciał wróżyć z płomieni.

Prędzej czy później, każdy prorok kończył tak samo: pochłonięty przez własne wizje jak przez płomienie.

Potrzeba było proroka, aby spalić Proroka.

Stanley, który pojawił w otoczeniu smugi dymu tuż po jego prawicy, zapewne by się z tym nie zgodził, pomyślał Alexander, unosząc różdżkę, aby rzucić na niego i na siebie zaklęcie ochronne. Powiedziałby, że aby spalić biuro redakcji Proroka Codziennego, potrzeba po prostu, kurwa, ognia.

Rzut Z 1d100 - 53
Sukces!


Bo to Stanley był stworzony do wielkich rzeczy. Alexander był tylko prorokiem, a rolą proroka było przepowiadać wielkość innym, nie sobie.

"Chodź ze mną", zachęcił go wcześniej z nienaturalną dla siebie łagodnością, choć po samym tylko wejrzeniu na dnie ciemnych oczu dzieciaka wiedział, że Stanley większej zachęty z jego strony nie potrzebował. Nie po tym wszystkim, co przeszedł, nie po tym wszystkim, co spadło na jego barki pod koniec sierpnia. "Zmusimy ich, aby sami sobie pisali nekrologi." Nie widział większego sensu w roztkliwianiu się nad Dziesiątką mieczy, która wypadła z jego talii, gdy zapytał karty o Borgina. Utrata. Rozpacz. Brzemię. Interpretacja nasuwała się sama, gdy patrzyło się na kartę, na której z pleców człowieka leżącego twarzą do ziemi sterczało dziesięć mieczy. Nie potrafił mu pomóc. Nikt nie potrafił. W snach żałował jednak, że nie dane mu było przewidzieć śmierci jego ojca, że nigdy nie pytał kart o Roberta, którego jego los był mu, w gruncie rzeczy, obojętny. Nie był mu jednak obojętny los Stanleya. Alexandrowi nie były obojętne losy jego rodziny, nieważne, jak bardzo próbował samego siebie przekonywać, że jest inaczej.

[+]SEN JASNOWIDZA
Nawet dzisiaj śnił mu się Stanley, siedzący w tym samym fotelu, w którym siedział Robert, gdy Alexander odwiedził go w jego kamienicy w niemagicznym Londynie. Gdy rozejrzał się jednak wokoło, zdał sobie sprawę, że krajobraz za oknem nie odpowiada temu z jego wspomnień. Samo wnętrze również wydawało się inne. Alexander zrozumiał, że nie śni o kamienicy w Londynie. Śnił o posiadłości kilka mil na południe od Haworth, wznoszącej się samotnie pośród wrzosowisk.

Śnił o Mulciber Manor.

Siedzieli w gabinecie jego ojca, świętej pamięci Duncana Mulcibera, tylko że to nie był gabinet jego ojca. To znaczy był, ale nie do końca. Nie, pomyślał Alexander, rozglądając się wokoło. Nie tak powinno być. Ale sny zawsze wypaczały jawę, czyniąc znajome przestrzenie obcymi. Dom, w którym spędził dzieciństwo stawał się szkołą stawał się korytarzem kasyna stawał się wnęką w kuchni mieszkania na Horyzontalnej stawał się wnętrzem cygańskiego wozu toczącego się po francuskiej polnej dróżce stawał się biblioteką w samym sercu Bukaresztu stawał się znowu domem, a konkretnie – gabinetem ojca.

Ciszę przerywało tylko skrobanie pióra o papier. Stanley siedział na fotelu Roberta, a Alexander – na fotelu Duncana. Z trudem powstrzymał się od westchnienia. Oczywiście. Oboje byli przecież tylko synami swoich ojców.

– Ma dwa lub więcej masztów o ożaglowaniu skośnym... – mruczał sam do siebie Stanley, pochylony nad krzyżówką. – Szkuner, rzecz jasna. Za proste robią teraz te krzyżówki.

Alexander spojrzał na stojący w kącie zegar. Ciężkie wahadło poruszało się tak samo sprawnie, jak wahadełko do hipnozy w rękach Loretty, a jednak, wskazówki stały w miejscu. Zegar pokazywał za kwadrans dziewiątą.

– O, tego posłuchaj. Wiem, że masz trudności i musisz chodzić ze słownikiem do szaletu, jak chcesz porozwiązywać krzyżóweczki na kiblu, ale wybrałem ci takie, które akurat powinieneś wiedzieć. – Uniesiony w górę palec Stanleya domagał się, aby Alexander skupił na nim uwagę. – Pokarm bogów w mitologii greckiej. Na literkę "a".

Alexandrowi aż zadrgała szczęka. Spuścił wzrok na swoje dłonie. Mełł w nich stare wydanie Proroka Codziennego, otwarte na kronice towarzyskiej. Wpatrywał się w zdjęcie obok nagłówka. Nie, pomyślał zacisnąwszy mocno powieki. Nie tak powinno być.

– Nie wiem – szepnął, ku niezadowoleniu Stanleya, który tylko pokręcił głową, po czym wpisał słowo "ambrozja" w odpowiednie kratki.

– Wiesz.

Alexander podniósł głowę zdezorientowany. Głos dobiegał z wiszącego na ścianie portretu. Portret przedstawiał jego ojca, tylko że nie przedstawiał jego ojca. Duncan Mulciber opuścił ramy obrazu. Został po nim tylko niedogaszony papieros. "Nie ma wyższej wartości niż rodzina", głosił podpis pod namalowanym w tle herbem rodu Mulciber. Nie, pomyślał Alexander. Nie tak powinno być. "Pomyśl, że to sen" było ich dewizą, tak we śnie, jak i na jawie. Miejsce ojca zajął podstarzały mężczyzna o nieco nalanej, acz wcale sympatycznej aparycji, który zaczął przecierać okulary w drucianych oprawkach chusteczką, użytą do przetarcia spoconej twarzy. Alexander znał tę twarz. Widział ją za każdym razem, gdy otwierał gazetę na stronie z krzyżówką. Redaktor naczelny Proroka był w końcu szefem działu krzyżówkowego. Sir Arnold Bacon, skojarzył, powiódłszy wzrokiem po wyhaftowanych na chusteczce inicjałach, potomek słynnego filozofa Francisa Bacona.

– Kto ma wiedzieć, jak nie ty? – zapytał łagodnie staruszek. – Tyle mamy władzy, ile mamy wiedzy, synu.

Jedno ze szkieł w jego okularach było pęknięte.

Stanley, który nie uczestniczył w rozmowie, poskrobał się po brodzie piórem podejrzanie przypominającym pióro wilgowrona. Dopiero teraz Alex zauważył, że cały ten czas pisał czerwonym atramentem. Atrament znaczył jego brodę i plamił dłonie. Wyglądał jakby zaciął się przy goleniu albo kogoś zarżnął.

– Gwiazdozbiór węża po łacinie.

Serce Alexandra ominęło uderzenie, gdy Stanley podniósł na niego oczy. Wytrzymał pytające spojrzenie towarzysza.

– Serpens. – Odpowiedź padła natychmiast, a w jego głosie nie było tym razem zawahania.

Obudził się, gdy kątem oka dostrzegł za oknem majaczącą w oddali smugę dymu.

Alexander Mulciber oparł dłoń o zimny, chropowaty mur budynku zlokalizowanego na rogu ulicy Pokątnej. Redakcja Proroka Codziennego nie była dobrze chroniona, bo nikt nigdy nie przewidywał, że ktoś odważy się zaatakować w samym sercu magicznego Londynu. System bezpieczeństwa gazety obejmował swym zasięgiem zmodernizowane drukarnie, gdzie specjalnie skonstruowane w tym celu maszyny wypluwały dzień i noc codzienny nakład dziennika, ale ochrona biura głównego pozostawała chaotycznym zlepkiem starych zaklęć i biurokratycznej rutyny. System alarmowy? Zapewne starej daty, bazujący na magicznych sygnetach noszonych przez pracowników, pierwowzór dalece bardziej zaawansowanych alarmów, którymi objęte były niektóre sale Departamentu Tajemnic. Widywał takie antyki w trakcie swoich rozlicznych podróży w poszukiwaniu artefaktów. Jedno hasło, aby złamać zabezpieczenia. Jedno subtelne zaklęcie konfundujące rzucone na patrolującego budynek stróża sprawi, że nawet jeśli spróbuje go aktywować, jego krzyk o pomoc nie dotrze tam, gdzie powinien.

Zginie w płomieniach.

Gdy wszystko się skończy, pomyślał tęsknie Alexander, rzuci spojrzeniem na ogień trawiący archiwa. Nie uśmiechnie się, gdy w płomieniach zobaczy przyszłość, ale pozwoli sobie na westchnienie ulgi, które wypełni jego płuca popiołem.

Bo przyszłość miała należeć do nich.

– Frontem. Zróbmy pokaz siły.

Była za kwadrans dziewiąta.

// Rzucam kością na statystykę rozproszenie ◉◉◉○○, aby wytworzyć wokół Stanleya oraz wokół siebie tarczą ochronną, która osłoniłaby przed przynajmniej jednym zaklęciem.
// Ponadto, korzystam z przewagi wykaz intencji (jasnowidzenie), dzięki której dane mi było zobaczyć we śnie przyszłość Stanleya. Razem ze Stanleyem wielokrotnie podkreślaliśmy fabularnie naszą miłość do krzyżówek, a że oboje regularnie wysyłamy rozwiązane krzyżówki do redakcji prenumerowanego przez nas Proroka, wiemy, że ich układaniem zajmuje się nie kto inny, jak sam redaktor naczelny Arnold "Arnie" Bacon, który to również pojawia się w moim śnie. Obecne we śnie symbole z dużą dozą prawdopodobieństwa pozwalają mi przypuszczać, że tego wieczoru Arnie będzie w pracy... I czeka go niezbyt udana nocna zmiana.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#2
30.03.2025, 18:33  ✶  

Alexander, jako prorok, musiał wiedzieć o jednej rzeczy - nie było mu do twarzy z płomieniami, a na to byli narażeni wysłannicy Najwyższego. Dużo bardziej pasowała do niego czerń czy stonowana szarość, a nie kremowobiały odcień liny przewiązanej na jego nadgarstkach, ponieważ właśnie znajdował się na stosie, który miał za chwilę zapłonąć. Czy Mulciber był innowiercą? Stanley nie miał pojęcia. Musiałby zapytać Lorraine o poradę, wszak posiadała dużo bardziej rozległą wiedzę na ten temat od samego - ewentualnie - zainteresowanego. To ona była w pozycji, aby oskarżyć głowę Hipokryzji o takie zbrodnie.

Ale czy to zmieniało cokolwiek w ich relacji? Nie. Borgin nie przykładał do tego zbyt wielkiej uwagi. Nie przykładał żadnej uwagi. Nie obchodziło go to w ogóle. Alexander mógł sobie wierzyć w co chciał - nawet jeżeli była to reinkarnacja Roberta Mulcibera w postaci Richarda Mulcibera czy inne kucyki Ponny. Merlin też był całkiem w porządku.

To jednak nie był czas, aby zastanawiać nad tym czy starszy z ich dwójki w coś wierzył czy też nie. Ich misja była dużo ważniejsza, niż kolejna dyskusja, która zakończyłaby się wzajemnym podpuszczaniem do powiedzenia czegoś coraz głupszego.

Prorok Codzienny, a raczej Ostatni na jakiś czas. Taką właśnie wywróżył mu przyszłość Stanley. Nie był ekspertem jak jego szacowny kompan, który można by powiedzieć, że chodził z głową w chmurach, a czy właśnie nie tam znajdowały się wszystkie sny? Zapewne nie ale to trzeba by uważać więcej na zajęciach w Hogwarcie - czego oczywiście Borgin nie robił. I wcale tego nie żałował.


~*~*~


Jeżeli Stanley był stworzony do wielkich rzeczy to... cóż... ktoś musiał zapomnieć mu o tym powiedzieć czy przekazać. Może dlatego nigdy nie szukał poklasku, sławy czy wielkiej władzy. Całe życie poszukiwał jednego - zrozumienia i akceptacji wśród swoich najbliższych przyjaciół czy rodziny. Nie był ideałem, a jego lista wad stawała się coraz dłuższa. Tym razem prorok musiał się mylić w kwestii swojego czempiona czy wysłannika. Na pewno istnieli lepsi kandydaci.

Nie mylił się jednak w innej sprawie - akcji w Proroku. Borginowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Jeżeli Alexander potrzebował jego pomocy, ten był skory, aby mu jej udzielić. Może dzieliło ich wiele w tym świecie ale łączyło ich jedno - oddanie rodzinie i wierna służba ku ich dobroci czy szczęścia. Mała rzecz, a jednak znacząca wiele w tym przedziwnym świecie.


A więc tak wyglądał przybytek Proroka... Budynek wcale nie zabierał ducha w piersi, co więcej - był nijaki. Ministerstwo robiło lepszy efekt. Sama "Głębina" miała większy efekt "wow" po przekroczeniu jej progów. Haa... Pomyśleć, że właśnie w tej małej klitce, siedzieli "najlepsi" reporterzy w kraju, pieczołowicie pracując nad swoimi materiałami. Byłaby wielka szkoda gdyby ktoś przyszedł i puścił wszystko z dymem.

Vulturis z Serpensem przybyli tutaj w jednym celu. Mieli zdobyć ten ośrodek, spalić go do dna, a szczątki obsypać solą, aby nigdy więcej nie mogli sobie podnieść. Mieli zemścić się za całe zło, które zostało im wyrządzone.

Semper invicta - zawsze niezwyciężona, bo w gruncie rzeczy, taka właśnie była rodzina Mulciber. Nie ważne jak bardzo ludzie wskazywali na nich palcem, jak bardzo się wzajemnie nienawidzili. Nic nie mogło złamać ich ducha i woli walki. Tego właśnie powinni się trzymać na zawsze i to właśnie chcieli też dzisiaj udowodnić - wyjść zwycięsko z kolejnej potyczki. Z kolejnego testu.

- Sztuką nie jest zabić wszystkich - podparł przyjaznym, spokojnym głosem - Sztuką jest zapaść w pamięci, aby inni bali się podnieść rękę czy skierować swoje słowa przeciwko Tobie - przypomniał swojemu druhowi - Śmierć jednostki to wielka tragedia. Śmierć setek to tylko statystyka - dodał. Stanley był tak przeciwny przemocy, że aż był za nią. Wolał jednak spróbować zapanować nad gawiedzią w środku, niż przejść do rękoczynów. Chciał mieć świadków tego wspaniałego wydarzenia. Chciał aby inni widzieli ich sztukę, którą pieczołowicie przygotowywali. Akt I, scena 1.


Nie czekając na kolejne oklaski, wizje czy słowa otuchy od Mulcibera, otworzył drzwi do Proroka Codzienniego, a następnie przekroczył jego próg z różdżką w swojej dłoni.

- Dobry wieczór. Kontrola z Ministerstwa - rzucił żartem na rozluźnienie atmosfery. Nie chcieli przecież zrobić złego wrażenia na wszystkich redaktorach - Proszę się nami nie przejmować. Zajmiemy tylko chwilę - tłumaczył powoli, co by wszyscy mogli zrozumieć - Radziłbym pozostać na swoich miejscach i nie podejmować żadnych działań, które mogłyby nas sprowokować do rzeczy... - uniósł różdżkę ku górze - Których nie chcielibyśmy dzisiaj robić. Powiedzmy, że mamy dobry humor wraz z moim przyjacielem - zakończył swój monolog wstępu do sztuki, a następnie podszedł do pierwszej kobiety z brzegu. O dziwo blondynki... ależ się wylosowało.

- Przepraszam. Czy redaktor naczelny jest u siebie? - zapytał grzecznie i miło. Niemalże szarmancko. Gdyby nie ta maska i szata, byłby skłonny nawet ucałować ją w dłoń - Czy byłaby pani tak miła, aby nam wskazać gdzie możemy zamienić z nim parę słów? - poprosił. Vulturis dawał im jedną szansę zanim się zdenerwuje i zaczną siać pożogę.


Rzut na charyzmę, aby wpłynąć na tłum
Rzut Z 1d100 - 82
Sukces!


// korzystam z kłamstwa, aby "obiecać", że nic nikomu się nie stanie... bo przecież nie mamy złych zamiarów wraz z Alexandrem, prawda?


"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
05.04.2025, 22:18  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.04.2025, 22:32 przez Alexander Mulciber.)  
Alexander Mulciber wiedział jak umrze, i wiedział, że to nie w ogniu przyjdzie mu zobaczyć swój koniec. Wkraczał w ogień bez strachu, wierząc, że jest to ten sam ogień, w którym wedle cygańskiego zwyczaju spalą jego ciało. Że ogień nie przyniesie mu zagłady, lecz zbawienie. Ze swoim końcem był bowiem w pełni pogodzony, tak jak pogodzony był z możliwością tego, że się myli. Prorok mógł się mylić, ale nie myliły się jego przepowiednie.

A ta przepowiednia wybrała Stanleya Borgina.

Wszedł za nim, cicho zamykając za sobą drzwi redakcji Proroka Codziennego. Dla niektórych drzwi te zamknęły się właśnie po raz ostatni. Różdżka w dłoni schowanej między połami płaszcza wydawała się być naturalnym przedłużeniem jego woli, niedostrzegalna, ale w gotowości. Atmosfera była gęsta jak dym, którego kłęby miały dzisiejszej nocy spowić Londyn. Przez krótką chwilę panowała cisza, tak intensywna, że można było usłyszeć tylko terkot maszyny do pisania, który nagle zamarł, jakby piszący na niej dziennikarz zdał sobie sprawę, że gra rozchodzi się o wiele większą stawkę niż materiał do porannego wydania.

– Kontrola z Ministerstwa – powtórzył z niedowierzaniem ktoś z końca sali.

Alexander przesunął spojrzeniem po zgromadzonych. Nikt więcej nie odważył się odezwać, gdy Stanley rozpoczął recytację swojego solilokwium. Dziennikarze patrzyli po sobie. Niektórzy zamarli w bezruchu z piórami w dłoniach. Niektórzy odsunęli się od biurek, na których stygła kawa, niektórzy wyglądali natomiast tak, jak gdyby chcieli się pod nimi schować. Wszyscy zaś pozostawali niepewni co do tego, jakie jest najlepsze wyjście z całej tej sytuacji. Większość nocnej obsady stanowili młodzi, ambitni czarodzieje, którzy wciąż mieli motywację, aby siedzieć do późna w biurze. Którzy wciąż mieli nadzieję coś zmienić za pomocą słów, które wychodziły spod ich piór. Zmienić coś piórem, pomyślał Alexander, patrząc na jednego z młodszych redaktorów, który wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć, nie pięścią. Przystanął obok tuż jego biurka, na którym, pośród stosów dokumentów, stała oprawiona w ramkę fotografia przedstawiająca młodą kobietę z dzieckiem na rękach. Alexander sięgnął po fotografię, aby móc lepiej się jej przyjrzeć. Kobieta na zdjęciu uśmiechała się promiennie, a córeczka w jej ramionach machała rączką do tego, kto znajdował się po drugiej stronie obiektywu. Ciekawe, czy bardzo by się smuciła, gdyby tata nie wrócił z pracy.

Odstawił zdjęcie bez słowa, ani na chwilę nie opuściwszy różdżki wycelowanej w starszego dziennikarza – siwe włosy, okulary, krzywy krawat – który wcześniej poderwał się z miejsca z zamiarem powiedzenia czegoś. Czegoś, co mogłoby zmienić losy tego wieczoru. Zmienić polemiką, pomyślał obojętnie Alexander, z hukiem zrzucając z czyjegoś biurka maszynę do pisania wraz z leżącą obok różdżką, która potoczyła się w jakiś kąt, nie przemocą.

– Usiądź – powiedział cicho, głosem, który nie znosił sprzeciwu. Głosem zniekształconym przez maskę Śmierciożercy, pod którą skrywał twarz. Twarz, a może tylko kolejną maskę.

Nikt nie zaprotestował. Nikt nie odważył się nawet wziąć głębszego oddechu. Nie warto, mówił ich spojrzenia. Starszy mężczyzna zawahał się i usiadł. Nie przerwał więcej Stanleyowi. Niema groźba ze strony Alexandra, który przeszedł powoli przez rząd biurek, aby stanąć strategicznie za plecami ubezpieczanego towarzysza, wciąż groźbą pozostawała.

Kobieta, blondynka, do której zwrócił się wcześniej Stanley, ledwo powstrzymała drżenie rąk. Próbowała zachować pozory spokoju, ale zdradzały ją oczy: zbyt szeroko otwarte, szkliste od nadchodzących łez.

– Pan Redaktor... sir Bacon... jest w swoim gabinecie – powiedziała niemal szeptem, wskazując drżącą dłonią na drzwi jednego z biur położonych nieco głębiej we wnętrzu redakcji. Zdobyła się jednak na odwagę, mimo różdzki Stanleya niebezpiecznie blisko jej gardła. – Nie możecie tu być. – wykrztusiła. – Redakcja podlega ochronie Biura Wolności Prasy. A wasze wtargnięcie jest... Z-zamachem na tę wolność.

Alexander zerknął na tabliczkę stojącą na jej biurku. Mary Anne Skeeter.

Och. Och.

Zacisnął mocniej palce na różdżce, wyobrażając sobie, że zaciska je na szyi kobiety. Nawet mimo maski poczuł, że policzek drga mu w niemożliwym do powstrzymania uśmiechu. Niecodziennie przecież spotyka się kogoś, kto włożył tyle pracy i starań, aby napisać o tobie artykuł, prawda?

Najchętniej zabiłby ją tu i teraz. Rozwaliłby jej łeb tą samą pierdoloną maszyną do pisania, której użyła, aby napisać ten pierdolony artykuł o pierdolonej fundacji.

– Mary Anne – odezwał się cicho Alexander. – Bądź tak miła, i zaprowadź mojego przyjaciela do gabinetu swojego szefa.

// Rzucam na statystykę zauroczenie ◉◉○○○, aby zmusić kobietę do wykonania mojego polecenia.
Rzut N 1d100 - 95
Sukces!

Później policzy się z tą kurwą.

Odwrócił się od Stanleya, skupiając całą swoją uwagę na reszcie pracowników biura.

– Kto z was popiera Lorda Voldemorta? – spytał. W ustach Alexandra nie brzmiało to jednak jak pytanie, lecz jak wyrok. Po raz pierwszy od czasu przestąpienia progu redakcji podniósł głos.

// Korzystam ponadto z przewagi Zastraszanie, żeby zastraszyć dziennikarzy.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#4
13.04.2025, 21:40  ✶  

Ludzie mieli to do siebie, że momentami za bardzo ufali drugiej osobie. Za bardzo wierzyli w niektóre sprawy. Za bardzo powierzali swoje życie innym.

W końcu Vulturis kłamał niczym z nut, a młodzi adepci Proroka, uważali, że mogą coś uczynić słowem. Coś więcej, niż rozsierdzenie grupy zwolenników Czarnego Pana. Czy nie należało dokonać zemsty? Czy to właśnie nie było źródło nienawiści, która była kierowana w nich - Czarodziejów czystej krwi? Czy Stanley powinien był nie dotrzymać własnych kłamstw, aby zamienić ich żywota w cierpenie i pożogę?

Propozycja była kusząca, ale musiała zostać odłożona jeszcze na kilka chwil. Na parę minut. Na kwadrans.

Nie mogli spalić całego budynku, ot tak. Nie byli barbarzyńcami - szanowali sztukę. Nie chcieli nawet złota czy kosztowności. To nie był ich cel.

- Piękna pani... - zwrócił się do wystraszonej kobiety - Proszę się nie bać. Nie stanie się pani krzywda - zapewniał ją - Gdyby sytuacja nie była, aż tak niesprzyjająca... Byłbym skłonny zaprosić panią do kawiarni, a tak? Cóż. Wielka szkoda - pokiwał głową z pewnym smutkiem w głosie. Teatralnym? Być może, chociaż nigdy nie ukończył żadnych kursów z tym związanych. Mimo wszystko, odgrywali pewnie postacie - swoje alter ego, a Vulturis mówił mu jedno - spalmy to do cna.

Na kolejne słowa kobiety, dało się usłyszeć śmiech Borgina. Rozbawiła go co nie miara.

- Nie możemy? - zdziwił się - Serpensie. Słyszałeś. Musimy chyba się odwrócić na pięcie i wyjść... - zakomunikował Mulciberowi, pociągając nosem na to jakże wielkie odrzucenie ze strony blondwłosej kobiety - Na całe szczęście to my decydujemy o tym kto może, a kto nie może tu być w tej chwili - przedstawił jej sprawę jasno. Źle zagrała swoje karty. Stanley chciał ją oszczędzić, ale za takie gadanie? Zdenerwowała go.

- Redakcja może sobie podlegać komukolwiek. Nie mniej jednak, mój przyjaciel jest pod moją ochroną, więc jeżeli ktokolwiek podniesie na niego dłoń... - celował różdżką po gawiedzi, obracając się przy tym, aby spojrzeć na ich twarze - To zrobi się tutaj bardzo niemiło. Nasze wtargnięcie to początek tej wolności - dodał - Jako, że formalności już za nami. Wiemy kto, kogo chroni. Wiemy kto mówi, a kto siedzi cicho... Więc możemy kontynuować - stwierdził, ruszając powolnym krokiem w kierunku głębi biura. Nie spieszył się. Szedł jakby był na jakimś spacerze. Pogwizdywał melodycznie, machając swoją różdżką na lewo i prawo. Bawił się. Czerpał siłę z ich strachu - taki już był Vulturis. Akt I, scena 2


Stanley poczekał chwilę, aż Mary Anne do niego dołączy. Nie zajęło jej to szczególnie długo, ponieważ Alexander miał ten dar przekonywania. Pewnie nie raz, ani nie dwa udało mu się przekonać Rosie, aby nie nastukała mu po tym głupim łbie za jego mądrości i świetne pomysły. Pomyśleć, że praktyka czyniła mistrza i tak też było tym razem.

Mulciber zaczął prowadzić jakiś quiz dla dziennikarzy, co by się przypadkiem nie nudzili, a ich miła koleżanka, otworzyła drżącymi dłońmi pokój.

- Bardzo dziękuję - zwrócił się do kobiety, a następnie przekroczył próg.

Borgin rozłożył ręce jakby zobaczył swojego serdecznego przyjaciela. Ucieszył się na widok Bacona, który był w szoku na widok, który go zastał. Dobrze mieli wygłuszone te drzwi Chwalił je Stanley.

- Bacon... Przyjacielu. Jest mi niezmierne miło - przyznał - Powiedz mi proszę jedno - Vulturis zaczął się przechodzać po jego biurze, oglądając te wszystkie nagrody i statuteki, które udało mu się uzyskać. To była pokaźna kolekcja i żaden autor by się jej nie powstydził.

- Oh, przepraszam. Gdzie moje maniery... - poprawił się szybko - Panie Redaktorze. Proszę mi powiedzieć jedna rzecz. Jedna bardzo ważna rzecz. Dlaczego w dolnej krzyżówce 34 wydania był błąd? Czy nie zdaje sobie pan sprawy z tego jak wielka przykrość wywołało to u czytelnika? Czy nie obchodzi Pana los tych wszystkich biednych istot, które nie mogły dokończyć swojego porannego rytuału opiewającego na filiżankę kawę i właśnie sekcje rozrywkową... z tego Waszego "czegoś"? Smutne, że tak się traktuje wieloletniego czytelnika - wycelował różdżkę w Bacona - Powiedz mi teraz... Co z tym zrobimy? - zapytał, dając redaktorowi chwilę na przemyślenie swoich kolejnych słów.


Rzut na charyzmę, aby wpłynąć na poczynania Bacona. Nie chcemy przecież rozlewu krwi
Rzut Z 1d100 - 87
Sukces!


"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#5
26.04.2025, 22:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.04.2025, 23:07 przez Alexander Mulciber.)  
Wolność, padło z ust Stanleya. Wchodząc do gabinetu redaktora zdążył przyjrzeć się ścianie pokrytej zdjęciami: sir Bacon w otoczeniu dygnitarzy państwowych, politycy z dłońmi splecionymi w pozach teatralnej jedności, tytuły krzyczące z okładek oprawionych wydań specjalnych Proroka. Nagrody za jego rozliczne osiągnięcia literackie. Zdjęcia z reportaży dokumentujących najważniejsze wydarzenia z dziejów czarodziejskiego świata. Wywiady z ludźmi, którzy zmienili bieg historii. W centrum poważna twarz Albusa Dumbledore'a w wydaniu specjalnym po zwycięskiej wojnie z Grindelwaldem. Bohaterskie twarze, odznaczenia, wolność wypisana dużymi, tłustymi literami.

Wolność. Wydrukowana, oprawiona, zapomniana.

---

Podobny napis wisiał na jednej ze ścian w sali głównej redakcji Proroka. Alexander przejechał palcami po tytule i zatrzymał się, jakby chciał sprawdzić, czy litery jeszcze oddychają. Nie oddychały. Dusiły się pod ciężarem rutyny, kompromisów, autocenzury.

Na biurku jednej ze stażystek leżała lista kontrolna. "Sprawdzić źródła", przeczytał. "Unikać spekulacji. Nie zaogniać niepokojów społecznych." Alexander Mulciber nieomal uśmiechnął się pod maską. To on był niepokojem społecznym. Przyszedł tu dzisiaj, żeby przynieść ogień. Przyszedł tu, aby zasiać strach. Strach, który wejdzie w pióra i rozpuści się w atramencie. Strach, który przeżre fundamenty redakcji od środka.

Stanley zniknął za drzwiami gabinetu redaktora naczelnego, które zatrzasnęły się za nim jak wieko trumny. Mary Anne Skeeter trzymała się kurczowo życia i instrukcji, które jej wydano: Alexander przesunął się głębiej w przestrzeń sali redakcyjnej – jak cień, który zapomniał, że ma właściciela – w milczeniu obserwując, jak kobieta wraca do swojego biurka, zaciskając drżące wargi, powleczone lekko rozmazaną szminką. Szum maszyn drukarskich dobiegający z oddali zagłuszał jego kroki. Salę rozdzielały rzędy zagraconych papierami biurek niedopitymi kawami i popielniczkami pełnymi niedopałków papierosów. Przeszedł między nimi, czekając cierpliwie, aż otrzyma odpowiedź na zadane pytanie, zatrzymując się przed biurkiem dziennikarza, który odchrząknął nagle, oparłszy dłonie o blat, jak gdyby chciał pokazać, że różdżka leży poza ich zasięgiem, a on sam jest nieuzbrojony i nie zamierza nikogo atakować.

– Ja... – Mężczyzna wyprostował się na krześle, zanim powtórzył, już pewniej. – Ja. Popieram Czarnego Pana.

Alexander przyjrzał mu się uważnie, zastukawszy w zamyśleniu w drewniany blat biurka. Raz. Dwa. Trzy. Nieszczęścia chodzą parami, przeszło mu nagle przez myśl, ale trzy to dobra liczba, bo wszystko, co dobre, przychodzi trójkami. Przechylił lekko głowę, przypatrując się siedzącemu przed nim mężczyźnie, którego imię i nazwisko przeczytał wcześniej na ozdobnym identyfikatorze przyczepionym do marynarki przewieszonej przez oparcie krzesła. Bardzo gustownej marynarki, co nie umknęło uwadze Mulcibera. Theodore Thackeray Kenway, bo tak się nazywał, nie mógł mieć wiele ponad trzydziestkę: na jego czole dopiero zaczynały się formować zmarszczki, wyglądał na zadbanego, ale nieprzesadnie, twarz pokrywał może kilkudniowy zarost, który przydawał mu wrażenia lekkiej nonszalancji, ale Alex wiedział, że ta nonszalancja jest jedynie pozą. W bystrych, brązowych oczach Kenwaya błyszczała inteligencja. Mulciberowi nie umknęło także lekkie drgnięcie szczęki mężczyzny. Nie potrzeba im było fanatyka, lecz kogoś, kogo pociąga potęga – bo Mulciber widział podziw w jego oczach – typ oportunisty, pomyślał z niechęcią, czyli mam odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu. Typ adwokata diabła, który tylko czeka na okazję, aby podjąć dyskusję, błyskawicznie wyczuwając intencje rozmówców... Dobrze, że wyczuł, że Alexander nie cierpiał, jak podobni mu cwaniacy za dużo kłapali jadaczkami. Kenway ewidentnie czekał na reakcję Mulcibera, któremu nie umknął pomruk, jaki przeszedł przez redakcję. Spojrzenia pełne niedowierzania. Pogardliwe sarknięcie ociężałego mężczyzny w średnim wieku, który zajmował biurko obok.

– Gratulacje, panie Kenway – powiedział Alexander. Głos, który dobiegał zza pokrywającej jego twarz maski, napawał niepokojem. Po przystojnej twarzy dziennikarza przebiegł cień. – Właśnie awansował pan na nowego redaktora naczelnego Proroka Codziennego.

Kierowany przeczuciem Mulciber zwrócił się w stronę starszego redaktora zajmującego biurko nieco dalej, boks obok: łysiejący mężczyzna poczerwieniał, i otworzył usta, ale Alexander przerwał mu, zanim padło choćby słowo protestu.

– Jako nowy redaktor – ciągnął dalej, stojąc bokiem do Kenwaya, – powinien podkreślić pan zmianę kierunku polityki Proroka. Przede wszystkim czysta krew. – Wbił wzrok w Kenwaya, w którego żyłach na pewno płynęła jakaś lurowata mieszanka krwi czarodziejów. Nie było to istotne. Winy krążące w krwiobiegu można było odkupić wierną służbą. – Wymyśl jakieś dobre hasło. Napiszemy je na ścianie redakcji. – Zachlapując szlamem pomniki dawnej chwały Proroka, dokończył w myślach. – A wy... – odwrócił się do reszty pracowników – ...wy napiszecie manifest o czystości krwi. Na co czekacie?!

– Pierdolę twoją czystą krew – rzucił w odpowiedzi łysiejący czarodziej, zrywając się na równe nogi, aby pochwycić różdżkę, która potoczyła się pod jego biurko. Alexander wycelował w niego swoją różdżką, schyliwszy się, aby osłoniła go ściana pracowniczego boksu.

Jak to wszystko się skończy i go wykrwawi, każe napisać Kenwayowi ma ścianie hasło chwalące Voldemorta krwią tego szlamoluba.

// Który z nas pierwszy rzuci zaklęcie? 1 – Alexander, 2 – dziennikarz.
Rzut 1d2 - 2

---

Arnold Bacon siedział za biurkiem, obracając w rękach niewielkie okulary z okrągłymi szkłami. Wydawał się dziwnie nieobecny, a na jego nalanej twarzy malowała się pustka. Milczał. Milczenie narosło między nim a celującym do niego z różdzki Śmierciożercą jak stos wymagających korekty artykułów na biurku redaktora. Milczenie narosło także między rzędami biurek, jakby jego redakcja – ta święta ostoja wolności słowa, której Bacon był najwyższym kapłanem i strażnikiem zarazem – została nagle zbezczeszczona obecnością ciał i głosów, które mówiły nie w imieniu prawdy, lecz przemocy.

W końcu ocknął się. Zamrugał. Powoli poprawił okulary, które oparł na mięsistym nosie, tylko po to, aby te po chwili znowu osunęły się niżej. Różdżkę trzymał schowaną w dolnej szufladzie biurka, ale nie mógłby jej dosięgnąć nie zwracając przy tym uwagi terrorysty. Siedział więc wyprostowany, rozważając słowa, które przeleciały przed chwilą nad jego głową, w trakcie jednego z wyłączeń, jakie czasem miewał z powodu choroby Milforda, próbując uchwycić zawarty w nich sens.

Sensu nie znajdował. Ale dawno już przestał znajdować go w świecie, który każdego dnia rodził się na nowo, w ludziach, którzy budzili się jako tabula rasa, w historii, która powtarzała się wciąż na nowo, bo nikt nie pamiętał... Nikt, oprócz niego. Bo sir Arnold Bacon pamiętał wszystko.

Utkwił swe mętne oczy w nieruchomej masce Śmierciożercy, zapamiętując zdobiący ją wzór.

– Pamiętam każdą z moich krzyżówek, szanowny panie – odpowiedział, zachowując nienaganne opanowanie. – Wystarczyłby list do redakcji, abym rozwiał pańskie wątpliwości odnośnie poprawności rozwiązania. Proszę, aby postąpił pan tak samo, i rozwiał moje wątpliwości: czym spowodowane jest pańskie najście na siedzibę redakcji? Czy mam wezwać służby? – Urwał na chwilę, unosząc uspokajająco dłonie. – Chciałbym się z panem porozumieć. Zależy mi na zapewnieniu bezpieczeństwa moich pracowników. Jakie są pańskie żądania?


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Czarny Kot
Let me check my
-Giveashitometer-.
Nope, nothing.
Wysoki, dobrze zbudowany, z mięśniami rysującymi się pod niezdrowo białą skórą z fioletowymi żyłami. Czarne, krótsze włosy roztrzepane w nieładzie, z opadającymi na oczy kosmykami. Czarne oczy - jak sama noc. Śmiertelna bladość skóry wpadająca w szarość, fioletowe żyły. Czarna skóra, czarne spodnie, czarna dusza, czarne życie.

Sauriel Rookwood
#6
05.05.2025, 13:11  ✶  

Gdyby Sauriel mógł usłyszeć Budkę Suflera, to pewnie właśnie nuciłby pod swoim nosem Noc komety. Ironia w końcu była jego ulubioną metodą komunikacji, nie mógłby sobie odmówić tej przyjemności. Przyjemności wkroczenia na teren, który stawał się "swój", jeśli tylko kocia łapa pewnie oparła się na podłożu. A tutaj oparła się na niej zaskakująco pewnie.

Gdy drzwi są otwarte oznacza to, że jesteś mile widzianym gościem. Sauriel drzwi za sobą zamknął. Nawet zatrzasnął zamek. Niewidoczna zza maski czerń oczu prześlizgnęła się po otoczeniu. Czuł ten zapach - strachu, niepewności i adrenaliny. Jedni chcieli uciekać, inni walczyć. Może gdyby bardziej się wysilił to poczułby już mocz najbardziej narażonego na przerażenie dziennikarza? A może nie? Może ci, którzy mieli tutaj dotrzeć jeszcze niewystarczająco zabawili się z żywymi, których silne uderzenia serc odliczało kres ich bicia?

Długie szaty skrywały pięści, skrywały też różdżkę, która teraz obrócona była tak, że przylegała do przedramienia Czarnego Kota. Jeśli to miejsce stało się jego, to kroczył zupełnie nie tak. Cicho, bezszelestnie, przy ścianie, gdzie cienie wydawały się dłuższe, a ludzkie oko wątpiło w to, co poruszyło się w ich kąciku*. To miejsce mogło zamienić się w kolejne pogorzelisko. Mogło spłonąć, mogło spopielić kości pań i panów, którzy teraz trzymali swoje klatki piersiowe, by to wspomniane serce przedwcześnie nie uciekło. Gdyby mogło - na pewno wybrałoby tę opcję. Szybki wyłam przez klatkę piersiową, żebra musiały w końcu ustąpić. Poza klatką - już tylko szuram do przodu. Tymczasem dym smagał szyby, pozamykane teraz na cztery spusty. Powinno się je uchylić? Żeby każdy tutaj mógł poczuć, jak byli bliscy zniszczenia. A przecież to był zaledwie początek. Pierwsze pożary, pierwsze zniszczenia. Pierwsze niepewności pochłaniające żywcem.

Mówili, że żywi są niebezpieczni. Mówili też, by najbardziej strzec się martwych za życia.

Cienie miały zacząć rosnąć i obejmować jak ramiona kochanki. Miały wić się, służyć, rosnąć. Dostać do każdego fragmentu tego miejsca, by żarówki zwątpiły w swoją moc działania, a ludzkie oko już nie mogło rozróżnić nie tylko tego, co w kąciku oczu, ale również tego, co przed nimi. Wszystko, co przed tobą kroczy może być twoją zagładką. Wszystko, na co spoglądasz, może stać się twoją zgubą. Nie wierzysz? Wierzyć nie musisz.

Niepotrzebna wiara tam, gdzie organoleptycznie badasz rzeczywistość.

Głośny dźwięk uderzenia maszyny pisarskiej o podłogę było jedynym dźwiękiem, jaki wydał Sauriel. Albo raczej nie on - jego działania. Kiedy dwójka Śmierciożerców osaczała nieznajomego nie chcąc niszczyć tego miejsca... przecież odrobina załamania nie zaszkodzi, prawda? Odrobina przetarcia nudy, skoro nie mógł skoczyć do gardła żadnego z nich. Dzennikarze byli potrzebni. Dziennikarze potrafili być mądrzy. Czarny kot patrzył pod swoje nogi na maszynę. Cienie otaczały go - jedynie czerwone ślepia bestii błyszczały w gęstej czerni. Ciemna mgła wędrowała po podłodze - albo przynajmniej miała wędrować - snuć się i dawać autentyczność tego, że Bram Stoker nie mógł się mylić. Albo nie mogła się mylić Stephenie Meyes - jednak błyszczały. Tylko słońca tu było brak. Ciemność się zakradła, ciemność była wszędzie. Sauriel podniósł wzrok na dwójkę Śmierciożerców. Jego krok był bezszelestny, kiedy przesunął się z zaciekawieniem wzdłuż biurka i znów jego zainteresowanie przykuł inny sprzęt. Co to w ogóle było? Aaaah... chyba przygotowane formy drukarskie? Może je czyścili..? Powoli uniósł jedną z nich i wymownie spojrzał w kierunku okna, robiąc przymiarkę ruchem... zupełnie jakby się zastanawiał nad tym, czy dorzuci tą formą i przebije szybę, by wpuścić trochę świeżego powietrza do środka.*

Zaczął nucić pod nosem aktualny czarodziejski hit radiowy. Czy on jednak nie leciał jakoś tak..? Nadciąga noc komety, ognistych meteorów deszcz... Na szczęście nucenie nie potrzebowało żadnych słów.


rzut na nocną marę
Rzut O 1d100 - 55
Slaby sukces...


*przewaga rodziny Rookwood: Jak patrzę tak to mnie widać, a jak tak to już nie - Rookwoodowie zwodzą zmysły i są w stanie zakraść się niepostrzeżenie do każdego niezabezpieczonego pomieszczenia.
*przewaga: zastraszanie


[Obrazek: klt4M5W.gif]
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#7
05.05.2025, 16:33  ✶  

Arnoldzik to chyba był w swoim własnym świecie. Stanley się tak produkował, aby mu to wszyscy wytłymaczyć, a tłuścioczek zapewne rozmarzył się aktualnie o kanapce z bekonem w mordę jeża, czy wizycie w toalecie u Ferdinanda Bada vel Kiepskiego, co udału się wyczytać z notatek, które leżały na biurku redaktora.

Jeżeli Bacon był najwyższym kapłanem i strażnikiem wolności słowa, to Vulturis z Serpensem byli prorokami nowych czasów, które miały zburzyć wszystko to, co udało się do tej pory zbudować.

- Cieszę się nie zmiernie, że pan wszystko pamięta. Musi pan mieć dobrą pamięć, więc jeszcze lepiej zapamięta pan to, co się dzisiaj tutaj wydarzy - zakomunikował, stawiając sprawę całkiem prosto. To miało być widowisko jedyne w swoim rodzaju - takie, które zapamiętają wszyscy. Na zawsze. Po wieki wieków.

Borgin dalej trzymał redaktora na muszcze, bacznie przyglądając się jego reakcjom. Obserwował każdy jego najmniejszy ruch. Każde westchnięcie. Każdy oddech.

- Nie mam czasu, aby oczekiwać na odpowiedź, bo ja ich pragnę teraz. W tej chwili - odniósł się do stwierdzenia, które mówiło, że mógłby wysłać po prostu list - Ale na to jest już za późno. Nie potrzebuję odpowiedzi. Sam do nich doszedłem. Lepiej, żebyś zrobił to samo Bacon, bo ja Ci ich nie udzielę - dało się słyszeć pomruk niezadowolenia spod maski - Zdaj się na swoje zmysły. Niech Cię prowadzą. Uznaj to za podpowiedź - dodał w ramach szacunku do postaci redaktora naczelnego, który dbał o to, aby krzyżóweczki były tip-top. Do czego mógł się odnosić z tą podpowiedzią? A choćby do tego, że przy wielkim pożarze należy zachować szczególną ostrożność, a i wzrok może płatać figle. Tak samo jak układ oddechowy.

- Chcesz wzywać służby? - zapytał z nieukrywanym zdziwieniem - Ohh... Służby są już na miejscu. Tylko, jakby... Brakuje nam dobrej nazwy... Wysil się Bacon i pomóż mi z czymś ambitnym - zachęcał redaktora do wsparcia, co by jego umiejętności literackie mogły się w końcu przydać - Służby... Oczyszczenia... Redakcji... - dukał powoli, tworząc jakiś spójny skrótowiec - SOR. Służby Oczyszczenia Redakcji. Mocne - pokiwał głową z uznaniem na swój własny intelekt i przebiegłość. Żodyn nie był w stanie wymyślić bardziej elokwentnej, adekwatnej, a co ważniejsze - fajniejszej - nazwy, niż Stanley Andrew Borgin we własnej osobie. Potomek samego Roberta Mulcibera, który skaził jego DNA licznymi chorobami i odchyłami, które miały wyjść w przyszłości. Te, na całe szczęście, musiały jeszcze poczekać parę lat, ponieważ Vulturis był zbyt młody na to, aby cierpieć na Mulciberizm. Niestety miał już pierwsze objawy...

- Ohh. Szlachetne. Pańskim pracownikom nie spadnie włos z głowy. Będą mieli czas na ucieczkę. Zapewniam. Ma pan moje słowo. Słowo dżentelmena, który jesteśmy. Prawda, Bacon? - zapytał, szturchając gardło redaktora swoją różdżką. Nie tkwił jednak z nią zbyt długo przy jego gardle, ponieważ zaraz ją cofnął, co by Arnold nie wpadł na pomysł "bohaterowania".

Stanley był niestety za bardzo zajęty, aby wiedzieć, że koń na białym rycerzu przybył, aby świętować z nimi ten piękny dzień. Wielka szkoda.

Nie strudzony niczym innym, zamachnął się, a następnie wypowiedział krótką inkantację, aby ściągnąć wszystkie łatwopalne przedmioty w jedno miejsce - to miał być niejako stos rytualny, od którego wszystko miało się zacząć. Początek końca.


Próba ukształtowania podmuchu, który przeniesie wszelkie zeszyty, gazety czy księgi w pokoju Bacona na jeden stos.
Rzut N 1d100 - 23
Akcja nieudana


"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#8
06.05.2025, 04:33  ✶  
"Radziłbym nie podejmować żadnych działań, mogących nas sprowokować do rzeczy, których nie chcielibyśmy dzisiaj robić", rzucił Stanley, wkraczając do redakcji Proroka Codziennego z uśmiechem skrytym pod maską: pozujący na na dyplomatę kat w płaszczu śmierciożercy.

Stanley traktował to jako przedstawienie, jako sztukę, ale to było coś więcej: to był teatr symboli. Nic nie miało dla wróżbity takiej wagi jak symbole, bo to ich językiem posługiwał się Alexander, wróżąc. Symbole miały wielką moc oddziaływania, zapisując się w pamięci mas, symbole pomagały kreować narrację, a narracja była tu kluczem. Niech wszyscy wiedzą, że Śmierciożercy gotowi są wynagrodzić tych, którzy z nimi współpracują, pomyślał. Ale niech wiedzą, że odpowiedzą bezlitośnie na najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa. Potrzebowali tej narracji, dlatego Alexander nie chciał wystrzelić zaklęcia pierwszy. Mógł. Mógł, ale nie zrobił tego. Nie chciał być tym, który zada pierwszy cios – tym, który przeleje pierwszą krew.

Gdy gazety będą opisywały ten dzień, napiszą, że pierwsze zaklęcie nie należało do nich, ale ostatnie – już tak.

Nietrudno było odgadnąć intencje starszego dziennikarza, który nagle poderwał się z miejsca. Alexander zadziałał czysto instynktownie: rzucił się w bok, wzburzając swoim ruchem stos papierów, które zawirowały wokoło. Rzucił się w stronę biurka Mary Anne, chcąc skryć się za kantem niskiej przegrody działowej między pracowniczymi boksami. Wydawało mu się, że kątem oka zdołał dojrzeć jakiś ruch.

// Rzucam na statystykę aktywność fizyczna ◉◉◉○○, aby rzucić się w bok, za pracowniczy boks, unikając tym ruchem skierowanego we mnie zaklęcia. Robię to tak, aby znaleźć się obok biurka zdezorientowanej Mary Anne Skeeter, na którą wcześniej rzuciłem z wysokim sukcesem urok. Dążę do tego, aby w następnym ruchu móc użyć kobiety jako żywej tarczy przeciwko kolejnym wymierzonym we mnie zaklęciom.
Rzut Z 1d100 - 75
Sukces!

***

Arnold Archibald Bacon przyszedł na świat dokładnie 91 lat, 115 dni, 8 godzin i 6 sekund temu. Przeżył długie życie i pamiętał każdy jego moment. Jego ciało było słabe, ale duch silny. Nie okazał strachu, nawet kiedy czuł różdżkę na gardle.

– Fregata – odpowiedział, nie zaregowawszy choćby mrugnięciem oka na nędzne próby manipulacji zawartością jego biura. – Hasło brzmiało fregata.

Arnold Bacon poruszył delikatnie palcami prawej ręki, którą cały czas trzymał wspartą o blat stołu. Ile lat mógł mieć stojący przed nim Śmierciożerca? Był młody i pełen sił, a on był stary i słaby. Zacisnął palce w pięść. Jego moc magiczna może i zdążyła osłabnąć przez te wszystkie lata, ale jego umysł tylko urósł w siłę.

Arnold korzysta z przewagi Magia bezróżdżkowa i że statystyki zauroczenie  ◉◉◉○○, aby rzucić na Stanleya urok: chcę, żeby kartki papieru okrążyły Śmierciożercę, spowalniając jego ruchy.
Zostawiam zarówno decyzję o rzucie i KPejkę sir Arnolda do wglądu i akceptacji przez Mistrzynię Gry tutaj, bo się boję, że coś rozjebię.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości
Podsumowanie aktywności: Sauriel Rookwood (622), Stanley Andrew Borgin (2089), Alexander Mulciber (3519)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa