Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Wszyscy byli już zebrani. Prawie. Prawie wszyscy... powiedzmy, radośni. Kręcili się jak te sroki w gnieździe, śmiali, rozlewali coś do kieliszków i ogólnie robili ten cały towarzyski szum, który uznaje się za oznakę dobrej zabawy. Brakowało tylko tego paskudnego wampira, co to miał przyjść, gdy już słońce zniknie za linią drzew, niby w odpowiednim czasie, ale i tak z tą swoją bladą mordą popsuje klimat. I owszem, wiedziałem, że to był mój znajomy. I że Ambroise go lubił. Może bardziej... tolerował. I że czasami nawet dobrze się o nim wyrażał, a już na pewno robiła to często Geraldine, ale... Ale bleh, co mam poradzić, że już samą zapowiedzią obecności obniżał temperaturę otoczenia o jakieś pięć stopni i rujnował mój humor? Dokładnie tak samo jak Prudence.
Z Prudence to już zupełnie osobna sprawa. Starałem się nie dawać po sobie poznać, że mnie drażni jej istnienie. Tak po prostu, jak człowieka może drażnić niewłaściwe ułożenie palców u stóp, zły zapach wódy albo przypalona beza. Ale wiadomo, ze mną bywało jak bywało. Czasem nie panowałem nad wyrazem twarzy. I wtedy... wpatrywałem się spod byka. Czasem w nią, czasem w nieszczęsne krzaki jeżyn, które tu los zostawił jak złośliwą ironię losu. Te same jeżyny, które zrujnowały mi życie. Przynajmniej jeden dzień. I teraz znowu tu były. Jak trauma w formie owocowej.
Ale jezioro wyszło. Piękne, kuszące, spokojne. Idealne do kontemplacji, utopienia smutków albo przypadkowego pchnięcia kogoś do wody. Ognisko prawie się już rozpalało, atmosfera rosła, alkohol się chłodził, a kiełbasa czekała na patyku. Czego chcieć więcej? Pianki były. Palmy były. Leżaki i hamaki - obecne! Niczym godny tego zaszczytu dyrygent klasnąłem w dłonie i pogoniłem skrzaty, które miały zająć się ostatnimi detalami.
Jeden z nich wyglądał na upoconego jak po biegu z bobrami, ale nie przesadzajmy. Przecież żył. Nie brakowało mu kończyn. Mógł się ogarnąć, przeczesać grzywkę, czy co tam miał, i reprezentować dom Potterów z należytą dumą. Mój ojciec nie wziąłby do domu byle kogo, a ja już na pewno nie. Poprosiłem o najlepszego ze stada, więc niech teraz nie zawodzi. Dzisiejszy wieczór był ważny. Ambroise miał się oświadczyć. Geraldine, co prawda, jeszcze się nie pojawiła, ale liczyłem, że zaraz wpadnie. Tak się zaaferowałem aranżacją palm i kąpielisk, że nie kontrolowałem obecności. Ambroise zniknął gdzieś, pewnie w krzakach, myć pupcię czy coś, więc to na mnie spadło zajmowanie gości. Z wyłączeniem Prudence, rzecz jasna. Ona mogła iść... rzucić się w jeżyny. A potem teleportować się z nimi do (nie)swojej lodowatej kostnicy.
Usiadłem w końcu. Przyklepałem jeden z pniaków z miną jakbym sprawdzał, czy dobrze pościelony, i rozsiadłem się na nim z rozanielonym wyrazem twarzy. Do czasu. Bo oczywiście spojrzałem w ognisko i zobaczyłem ogień. A ten ogień...
Tak, za cichy byłem. Za spokojny.
!Trauma Ognia