• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[12.09.1972, po zmroku] Fire and the Flood

[12.09.1972, po zmroku] Fire and the Flood
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#1
09.06.2025, 17:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:53 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

Exmoor

Wszyscy byli już zebrani. Prawie. Prawie wszyscy... powiedzmy, radośni. Kręcili się jak te sroki w gnieździe, śmiali, rozlewali coś do kieliszków i ogólnie robili ten cały towarzyski szum, który uznaje się za oznakę dobrej zabawy. Brakowało tylko tego paskudnego wampira, co to miał przyjść, gdy już słońce zniknie za linią drzew, niby w odpowiednim czasie, ale i tak z tą swoją bladą mordą popsuje klimat. I owszem, wiedziałem, że to był mój znajomy. I że Ambroise go lubił. Może bardziej... tolerował. I że czasami nawet dobrze się o nim wyrażał, a już na pewno robiła to często Geraldine, ale... Ale bleh, co mam poradzić, że już samą zapowiedzią obecności obniżał temperaturę otoczenia o jakieś pięć stopni i rujnował mój humor? Dokładnie tak samo jak Prudence.
Z Prudence to już zupełnie osobna sprawa. Starałem się nie dawać po sobie poznać, że mnie drażni jej istnienie. Tak po prostu, jak człowieka może drażnić niewłaściwe ułożenie palców u stóp, zły zapach wódy albo przypalona beza. Ale wiadomo, ze mną bywało jak bywało. Czasem nie panowałem nad wyrazem twarzy. I wtedy... wpatrywałem się spod byka. Czasem w nią, czasem w nieszczęsne krzaki jeżyn, które tu los zostawił jak złośliwą ironię losu. Te same jeżyny, które zrujnowały mi życie. Przynajmniej jeden dzień. I teraz znowu tu były. Jak trauma w formie owocowej.
Ale jezioro wyszło. Piękne, kuszące, spokojne. Idealne do kontemplacji, utopienia smutków albo przypadkowego pchnięcia kogoś do wody. Ognisko prawie się już rozpalało, atmosfera rosła, alkohol się chłodził, a kiełbasa czekała na patyku. Czego chcieć więcej? Pianki były. Palmy były. Leżaki i hamaki - obecne! Niczym godny tego zaszczytu dyrygent klasnąłem w dłonie i pogoniłem skrzaty, które miały zająć się ostatnimi detalami.
Jeden z nich wyglądał na upoconego jak po biegu z bobrami, ale nie przesadzajmy. Przecież żył. Nie brakowało mu kończyn. Mógł się ogarnąć, przeczesać grzywkę, czy co tam miał, i reprezentować dom Potterów z należytą dumą. Mój ojciec nie wziąłby do domu byle kogo, a ja już na pewno nie. Poprosiłem o najlepszego ze stada, więc niech teraz nie zawodzi. Dzisiejszy wieczór był ważny. Ambroise miał się oświadczyć. Geraldine, co prawda, jeszcze się nie pojawiła, ale liczyłem, że zaraz wpadnie. Tak się zaaferowałem aranżacją palm i kąpielisk, że nie kontrolowałem obecności. Ambroise zniknął gdzieś, pewnie w krzakach, myć pupcię czy coś, więc to na mnie spadło zajmowanie gości. Z wyłączeniem Prudence, rzecz jasna. Ona mogła iść... rzucić się w jeżyny. A potem teleportować się z nimi do (nie)swojej lodowatej kostnicy.
Usiadłem w końcu. Przyklepałem jeden z pniaków z miną jakbym sprawdzał, czy dobrze pościelony, i rozsiadłem się na nim z rozanielonym wyrazem twarzy. Do czasu. Bo oczywiście spojrzałem w ognisko i zobaczyłem ogień. A ten ogień...
Tak, za cichy byłem. Za spokojny.

!Trauma Ognia
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#2
09.06.2025, 17:58  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#3
09.06.2025, 22:42  ✶  

Był to ten osobliwy moment wieczoru, który nie tyle zwiastował koniec dnia, co jego drugie, mniej oficjalne otwarcie. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, malując niebo w odcieniach pomarańczu, różu i fioletu, a chociaż wyszło tylko na chwilę, na sam koniec dnia, zdążyło rzucić kilka gustownych promieni na wszystko, co znalazło się na zewnątrz domu, około pół kilometra od zabudowań. A było tego dużo, aż za dużo. Alkoholu i jedzenia, jak na jego oko, starczyłoby, co najmniej, na trzy takie okazje, a nie miał w zwyczaju skąpić na takich rzeczach.

Cornelius byłby się może jeszcze odrobinę nad tym poznęcał w myślach, powywracałby oczami nad ekscesywnymi ilościami napitków i pokarmów, i sposobem, w jaki niektórzy wchodzili w rolę gospodarzy wieczoru, nie będąc nimi, za to robiąc wszystko z przesadną teatralnością i pasją, jakby byli kolejnym Wielkim Gatsbym, tylko w mikro skali. Tak, może by to zrobił, gdyby nie fakt, że coś innego przykuło jego uwagę i to z siłą, której się nie spodziewał.

To było jezioro, o nie chodziło, o jezioro tam, gdzie go nigdy wcześniej nie było. Znajdowało się miejscu, które Cornelius znał dobrze, wielokrotnie je przemierzał, nie spodziewając się niczego poza znajomym, suchym zagłębieniem terenu, może lekko porośniętym mchem, może z jakimś niezbyt zielonym źdźbłem trawy, bądź dwoma, ale teraz... Tam było jezioro, tafla wody odbijała światło rozpalającego się ogniska, o którego organizacji, w przeciwieństwie do lokalizacji, Corio wiedział, za to... Tak, to otoczenie wokół sprawiło, że mężczyzna usiadł na pierwszym leżaku, jaki zastał, częściowo ogłupiały, częściowo w osłupieniu, po części nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać, czy zacząć kogoś opierdalać, a jak tak, to kogo dokładnie.

Jezioro, jasna cholera, jezioro, o którym nikt mu nie powiedział, nawet, jeśli było na jego własnej działce. No, na działce ciotki Ursuli, ale rezydencja była również częścią jego majątku, w który Lestrange wkładał swoje galeony i swój czas, tymczasem nikt, naprawdę, nie powiedział mu ani słowa, zanim tu nie przyszli, nie rzucił zapowiedzi, ani wzmianki o tym, że miał zamiar wyczarować cały zbiornik wodny, jakby to był najzwyklejszy dodatek do atmosfery wieczoru. Parasoleczki, leżaczki, hamaczki, stoliczki, krzesełka, 561 300 000 literków wody tam, gdzie jej nie było, miał wrażenie, jeszcze rano...

Lestrange jeszcze nie spytał, kto to zrobił, nie to, że nie miał takiego zamiaru, tylko chwilowo próbował przetworzyć zmiany. No, tak, milczał, bo nie mógł uwierzyć, że nikt mu wcześniej nie zapowiedział, że takie coś się wydarzy i zamiast wykorzystać już istniejący zbiornik, wyczarują im tu jezioro, które, choć w oczach mężczyzny, przyzwyczajonego do kawału łąki, zupełnie nie pasowało do tego miejsca, wyglądało jakby od wieków miało tam swoje miejsce, między tymi jeżynami i dębami, należało do tego pejzażu, a nie było tu, bo ktoś postanowił, żeby tak było... Po prostu - oto było, zmaterializowane, a wszyscy wokół, poza nim, zdawali się przyjmować to jako coś zupełnie naturalnego i oczywistego, jak coś, co przecież musiało tu być od zawsze. No, nie, nie było...

Corio siedział tam, na skraju tego nowo powstałego bajora, obok ogniska, wpatrując się z niedowierzaniem w to, co się działo wokół niego, bo sam nie potrafił do końca zrozumieć, jak to wszystko się wydarzyło. Klasyczne: [i]„jak do tego doszło, nie wiem”, przez chwilę poczuł ukłucie nerwowości, coś na kształt zapowiedzi epizodu maniakalnego, chwilowej niepoczytalności w związku z tym, że nikt mu nic nie powiedział, nie zapytał, nawet nie raczył rzucić półsłówkiem, że będzie tu nowy zbiornik wodny, nawet tymczasowy... Tu, w tym miejscu. Analizując to w swojej głowie, niby musiał przyznać, że nawet, jeśli nie było to spodziewane, to wyszło, bez wątpienia, wyszło im to jezioro, nie byle nędzne bajorko, nie jakaś tam zarośnięta sadzawka z błotem i komarami, tylko jezioro z prawdziwego zdarzenia, o tafli gładkiej jak lustro. Bezbłędnie im wyszło, no, naprawdę, było piękne, kuszące, spokojne, idealne, sprawdzało się, jako tło dla takiego wydarzenia albo, jeśli ktoś miał wyjątkowo złośliwy nastrój, a on mógł taki mieć, do przypadkowego pchnięcia kogoś, kto przesadził z entuzjazmem lub alkoholem. Nie, żeby Lestrange miał takie plany, oczywiście, ale sama możliwość była... Pokrzepiająca.

Zwłaszcza, gdy Cornelius patrzył na Romulusa, bo Ambroise'a nie było, a Elias wyglądał na niewinnego, który zachowywał się, jak pani dworu na otwarciu sezonu imprez towarzyskich. Tak, Potter dosłownie lśnił dumą z siebie, brakowało mu tylko szaty obszytej pierzem i boa z pawich piór owiniętego wokół szyi. Nie można było powiedzieć, że wczuwając się w rolę, adekwatnie się nie postarał, no, nie, ale... ALE.

Wdech-wydech.

Procenty były, pianki były, palmy były, choć skąd wzięły się palmy, o to Corio już nawet nie chciał pytać, leżaki i hamaki były, obecne i strategicznie rozlokowane, z wyraźnym zamysłem estetyczno-praktycznym, który sugerował, że ktoś, Romulus ktoś, naprawdę się przyłożył, może aż za bardzo, do tej „spontanicznej atmosfery”, o której wspomniano mu już kilka razy. Niczego nie brakowało, prócz kilku pozostałych osób, nawet pogoda, podejrzanie łaskawa, dopełniała obrazu sielankowego wieczoru. Było niemal za idealnie, tylko to bajoro, jezioro, te litry wody i palmy... Palmy! Jezioro! Palmy nad jeziorem! W samym środku września, w Wielkiej Brytanii!

- Roman, możesz tu na chwilę, hmmm? - Wreszcie spytał, starając się brzmieć spokojnie, jak oaza, nie, jak całe bajoro spokoju.


Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#4
09.06.2025, 23:29  ✶  

Informacja o ognisku dotarła i do panny Bletchley, chociaż wiedziała, że nie wszyscy ucieszą się z jej obecności. Ups. Nie był to pierwszy raz, kiedy pojawienie jej się gdzieś mogło wzbudzić kontrowersje, nie zamierzała się tym więc jakoś szczególnie przejmować, zwłaszcza, że w tym wypadku chodziło tylko i wyłącznie o jednego osobnika, z którym miała wątpliwą przyjemność spędzić niemalże cały ostatni dzień, i noc. Spełnił się jeden z jej najgorszych koszmarów, jakoś to przeżyła, ten wieczór na pewno nie miał być gorszy od poprzedniego.

Większość dnia spędziła próbując odespać to wszystko, co się wydarzyło. Nie do końca jej się to udało, bo Prudence miała ogromne problemy z zasypianiem i spaniem w miejscach, które były dla niej obce. Tak naprawdę, to umiała się wysypiać tylko i wyłącznie w swoim własnym łóżku, dlatego też tak rzadko opuszczała swoje mieszkanie... nie, żeby był to jedyny powód, ogólnie unikała zbyt wielkich skupisk ludzi, bo one jej nie służyły. Na szczęście w tym wielkim domu wcale nie było trudno odnaleźć przestrzeń tylko i wyłącznie dla siebie, nie musiała się szczególnie starać unikać towarzystwa, raczej w drugą stronę, jeśli miałaby chęć z kimś porozmawiać, to musiałaby się postarać, aby go odnaleźć. Miało to sporo plusów, i zaczęło nieco zmieniać jej nastawienie do podobnych wypadów.

Nie widziała dzisiaj jeszcze nigdzie swojego brata, liczyła na to, że pojawi się na tym całym ognisku, może nie powiedziałaby tego w głos, ale nieco się za nim stęskniła. Dostała również bojowe zadanie, chyba tak się działo podczas organizacji podobnych przedsięwzięć, każdy tymczasowy domownik musiał jakoś zaangażować się w przygotowania. Jej trafiło się przyprowadzenie kogoś, kto mieszkał w piwnicy. Tak, słyszała, że mają tutaj wampira, dotarły do niej nawet informacje o jego problemie, jednak nie wzbudziło w niej to jakiegoś szczególnego strachu, może nawet bardziej ciekawość? Nigdy nie miała szansy poznać nikogo takiego, a przecież dość mocno interesowały ją tematy życia i śmierci, teraz mogła nieco bardziej przyjrzeć się komuś, kto został zawieszony między światami. Nie mogła lepiej trafić, a przynajmniej tak sobie powtarzała, aby poczuć się jeszcze bardziej pewnie.

Dostała instrukcje, jak wypuścić Astarotha z jego tymczasowego pokoju, więc postępowała zgodnie z nimi, aż w końcu udało jej się go wypuścić. Cóż, nieco przytłoczyła ją jego obecność, więc pokonali drogę w milczeniu, trochę bała się odezwać, nie chciała zadać jakiegoś niewygodnego pytania, czy coś. Zamiast tego układała sobie w swojej głowię całą listę rzeczy, o które mogłaby go później podpytać, później - gdy będzie już trochę bardziej odważna, pijana? Na ognisku na pewno musiał być jakiś alkohol, to na pewno pomoże jej nieco się otworzyć i dzięki temu może uda jej się zaspokoić chociaż odrobinę swoją ciekawość.

Gdy w końcu znaleźli się nad jeziorem, swoją drogą Prue nie widziała nic nietypowego w tym jeziorze, nie miała pojęcia o tym, że zostało ono stworzone dzisiaj, że pojawiła się jakaś większa potrzeba, aby właśnie taki zbiornik wodny ozdobił okolicę,  a więc gdy w końcu się tutaj znaleźli to posłała Astarothowi jeszcze ciepły uśmiech, po czym zaczęła próbę zlokalizowania czegoś, co mogłaby wlać w swoje gardło. Musiała nieco się znieczulić, aby przetrwać jakoś tę noc.

Wypatrywała jeszcze jednej osoby, jednak póki co nigdzie nie mogła jej dostrzec, zapewne wyłoni się zza jakiegoś drzewa, zupełnie niespodziewanie, jak to miał w zwyczaju, może nawet była na to gotowa, wiedziała, że może spodziewać się po nim wszystkiego.

Otaksowała wzrokiem okolicę, nie do końca spodziewała się, że zastane tutaj coś takiego. Nie dziwiło jej wcale, że Elias od lat się z nimi przyjaźnił, jeśli zwykłe ognisko wyglądało w ten sposób... cóż, to wolała nie myśleć o innych imprezach, które organizowali. Bletchley raczej nie była przyzwyczajona do podobnego przepychu, starała się jednak za bardzo nie wgapiać w okolicę, żeby broń Morgano nie zostało to odebrane niegrzecznie.

Kiwnęła jeszcze głową wszystkim obecnym na przywitanie, po czym zrobiła to, co lubiła najbardziej, przynajmniej na początku podobnych sytuacji. Zgarnęła w dłoń butelkę wina, i udała się w stronę jednego z hamaków, który wydawał się mówić jej o tym, że to właśnie w nim powinna się znaleźć. Nie zamierzała odmawiać sobie tej przyjemności. Będzie mogła obserwować wszystko z boku, przynajmniej na początku i przeanalizować to, co się działo. Lubiła mieć chwilę na to, aby dostosować się do sytuacji, no, alkohol na pewno jej w tym pomoże.

Jak pomyślała tak też zrobiła, chwilę zajęło jej wdrapanie się do hamaku, nie chciała zaliczyć głośnego wejścia i upadku na ziemię, może zmęczyło ją to odrobinę, ale w końcu jej się to udało - całkiem wygodnie rozgościła się w swoim nowym miejscu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
10.06.2025, 00:49  ✶  
Nie, nie mył dupy. To znaczy, nie. Nie, że nigdy nie mył dupy. Po prostu nie robił tego aktualnie. Nie w tej chwili. Bowiem, o ile na co dzień był czystym i schludnym człowiekiem, o tyle zdecydowanie nie przeszło mu przez myśl, że po tym wszystkim, co odstawili z Romulusem, potrzebuje akurat tego. Umycia pupci, jak to pięknie określił w głowie Potter, myśląc o...
...lepiej nie o chuj wie, czym, bo to byłoby już lekko nie na miejscu, nawet w przypadku ich bliskiej i raczej bardzo bezpośredniej relacji. A więc myśląc w naprawdę dziwacznych, osobliwych, lekko niepokojących kategoriach. Takich, które w ogóle dopuszczały, a nawet wręcz przewidywały to, że po wykształtowaniu sztucznego zbiornika, czyjąś jedyną myślą mogło być: no, to teraz pora umyć poślady, ale nie, nie w tym idealnie czystym jeziorze, nomen omen, doskonale przystosowanym do tej czynności, tylko w krzakach.
W chaszczach (może jeszcze jeżynowych), w których miał mieć wątpliwy dostęp do wody, za to stosunkowo dużo szans na to, że wsadzi fragment ciała w mrowisko, natrafi na stado komarów albo kleszcz wejdzie mu wiadomo, gdzie, wiadomo, w co. Mhm.
Jak mocno nie spocił mu się rów, podczas gdy machał różdżką i szykował większość wizualnej oprawy ogniska, założenia Pottera były dokładnie tak samo przekoloryzowane i mijające się z prawdą, co romkowe poczucie, że jest tu głównym gospodarzem wydarzenia, największą gwiazdą wieczoru i jednoczesnym gościem honorowym. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
Zresztą, jedną z pierwszych rzeczy, jakie Ambroise zrobił tuż po zakończeniu części przygotowań do ogniska związanych z aranżacją terenów zielonych, było udanie się do domu, wzięcie prysznica i przebranie się w nowe ciuchy. Zużył przy tym praktycznie całą ciepłą wodę przeznaczoną na łazienkę, którą dzielił, o słodka ironio, właśnie z Romulusem, więc...
...kto tu potrzebował myć dupę poza domem, hm? Nie dało się ukryć, że go to nie bawiło, nawet jeśli był wdzięczny Romkowi za wszelką pomoc przy szumnym wydarzeniu miesiąca. Po prostu jeden z nielicznych razów w życiu, jakie wspólnie spędzali w Exmoor, nie Ambroise był tą osobą, która napotykała pustkę w boilerze i musiała pospiesznie zakładać na siebie szlafrok. To nie on musiał rozważać, czy woli zaczekać, czy może jednak wezwać skrzaty domowe, żeby nagrzały mu wodę na wymuszoną kąpiel, nie na szybki prysznic.
Ponadto mało czego Roise był tak pewien, jak tego, że Roman z pewnością nie był w stanie zmusić się, żeby poczekać przez najbliższą godzinę aż systemy grzewcze zadziałają na tyle, żeby zapewnić mu możliwość przyjemnego umycia dupy. Nie. Potter nie był też brudasem, więc na pewno musiał wyszykować się na wieczór.
To oznaczało, że przed tym wieczorem, gdy Romcio zorientował się odnośnie pełni grozy zaistniałej sytuacji, rezydencyjne skrzaty musiały usłyszeć przynajmniej jeden długi i oburzony wywód zakończony skrzacie, przynieś mi osiem wiader gorącej wody przelanej przez mój lewoskrętny lejek runiczny, zanim umrę brudny albo czymś pokrewnym. Nawet dla tego momentu było warto stracić godzinę na prysznic.
Kiedy wreszcie na powrót pojawił się na ognisku, miał zresztą nie tylko umytą dupę, lecz także bardzo klarowny plan działania. Mógł również powiedzieć, że względnie czyste intencje. Na tyle, na ile było to możliwe w jego przypadku i przy tych wszystkich założeniach, jakie poczynił sobie wobec przebiegu tego wieczoru.
Miało być świetnie, wręcz doskonale. Miało być jezioro, miało być ognisko, miał być alkohol i inne używki, miały być leżaki, kilka hamaków, dwa stoły na typowe ogniskowe przekąski. Miał być mięsny jeż zamiast tortu, o ile Elias był w stanie wyrobić się z odbiorem zamówienia od Nory (dla jego własnego dobra, lepiej, żeby był) i garść prawdziwych słodkości. I bobry. Bobry też miały być.
Za to cała reszta? Wchodząc na teren imprezy, Ambroise prawie przetarł oczy. Zamrugał parokrotnie, cudem powstrzymując się od rozszerzenia japy. To było...
...tak, rzeczywiście ekscesywne. Dużo bardziej rozwinięte od tego, co zostawił tutaj, kiedy po wyszykowaniu się we wspólnej łazience, wpadł tutaj sprawdzić najwyraźniej nie ostatnie szczegóły. Wszystko było dużo bardziej. Bardziej dopracowane, bardziej błyszczące, bardziej bijące po oczach. Harmonijne, nadal przypominające przyjacielskie ognisko, ale takie na sterydach. Brakowało tylko całego świniaka piekącego się na różnie nad ogniem.
Jeszcze nic nie pił, nic nie palił, nie brał  żadnych grzybów, jednak zastany widok nakazał mu kwestionować wszystkie te rzeczy. Każdą jedną. Po kolei. Ale nie, był trzeźwy. To po prostu była inwencja twórcza jego przyjaciela. Niekwestiowalnego króla fet i jego (albo przywłaszczonych, ale wciąż traktowanych jak jego) wiernych skrzatów, które nadal uwijały się niczym w ukropie. Wariacja na temat ten wieczór ma być niezapomniany.
Rozglądając się dookoła, Greengrass niemal od razu ruszył do stołu z napitkami, żeby skorzystać z okazji, gdy napój w misie nie był jeszcze bliżej niezidentyfikowanym ponczem, do którego każdy ukradkiem dolał coś od siebie. Po zapachu, teraz to nadal był po prostu tłoczony sok z jabłek z odrobiną alkoholu, najpewniej po prostu szkockiej whisky. Nalał sobie kubek, przenosząc wzrok w kierunku zabudowań majaczących na horyzoncie, niemalże za linią drzew.
Tak jak cała reszta, on także czekał na pozostałych. Z tą różnicą, że miał już okazję nie tylko zorientować się, że wrócili ze swojej wyprawy, ale także wymienić z nimi kilka luźnych zdań. I nie tylko, tak po prawdzie. Nie tylko to, przynajmniej nie w przypadku Geraldine, która chyba powinna niedługo pojawić się w zasięgu wzroku. Miała tylko jeszcze zmienić ubranie i opić stratę, próbując nie patrzeć w lustro, to była tylko kwestia chwili, czyż nie? Ogarnianie się nigdy nie zajmowało jej zbyt długo.
Do tego czasu, Roise postanowił po prostu stać i raczyć się zawartością kubeczka, popijając drobne łyczki i obserwując otoczenie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#6
10.06.2025, 12:43  ✶  
Wróciłem do Exmoor późnym wieczorem, kiedy słońce już dawno zniknęło za horyzontem i ziemia zatonęła w półmroku, cały dzień spędziłem z Geraldine na morzu, ale wreszcie dotarliśmy do domu, i gdy tylko wszedłem do środka, bez chwili zawahania skierowałem się prosto do swojej sypialni. Nie chciałem się rozpraszać ani zwlekać, bo planowałem pojawić się na ognisku, a wyglądać nieprzyzwoicie po całym dniu w terenie, bez choćby minimalnego ogarnięcia się, byłoby po prostu kiepsko. Zsunąłem kurtkę, rzuciłem ją na krzesło i od razu zabrałem się za ogarnianie się z grubsza - szybki prysznic, zmiana ubrań, odświeżenie twarzy i włosów - chciałem zachować jakiś luz, ale wolałem nie przychodzić w stanie, który bardziej przypominał kogoś, kto ledwo co wrócił z frontu.
Wyszedłem na zewnątrz, spokojnym krokiem, przez tylne wyjście na werandę, za którą ogród już zdążył pogrążyć się w chłodzie i ciszy. Powietrze pachniało wilgocią i wczesnym chłodem nocy, który jeszcze nie był ostry, nie przeszywający do szpiku kości, ale wystarczający, by przypomnieć, że lato powoli się kończy. Przeszedłem przez ogród spokojnym, nieśpiesznym krokiem, mijając kępy ciemnych krzewów i kwiatów, które już prawie zamknęły się na noc. Zamiast iść standardową drogą, nogi same mnie poniosły, więc nie wiedzieć, kiedy, postanowiłem ściąć trochę przez wrzosowiska. Lubiłem tamten klimat, ten znajomy zapach dzikich, brytyjskich roślin - mieszanka słodyczy i lekkiej żywiczności - zawsze mnie uspokajał, szczególnie wieczorem, kiedy świat wyciszał się do tych najbardziej subtelnych, przydymionych, poszarzałych barw, zwierzęta zamierały, a owady przestawały latać.
Miałem dotrzeć do miejsca spotkania - południowej części działki, przed zagajnikiem, przynajmniej tak mi powiedziano - gdzie, wedle mojej wiedzy, miało być trochę pola, łąki, kilka drzew i krzewów, i miejsce na ognisko. Zawsze tak było, ale kiedy doszedłem na miejsce, stanąłem jak wryty - tam, gdzie oczekiwałem zwyczajnej łąki, rozciągało się jezioro, zupełnie niespodziewane, ogromne jak na te tereny, zupełnie znikąd. Zbiornik wodny, który wyglądał tak, jakby ktoś w ciągu dnia przerobił tę łąkę na miniaturowy tropikalny raj, był obramowany palemkami, na brzegu stały leżaki i hamaki, rozsiane tak, jakby ktoś chciał urządzić tam wakacyjny kurort. Co to, do cholery, miało być? Mrugnąłem kilkakrotnie, zastanawiając się, czy nie jestem przypadkiem tak półprzytomny, że mam omamy. Zamrugałem - raz, drugi, trzeci - myśląc, że może jestem zmęczony i coś mi się pomieszało, mrugnąłem znowu, ale nie, to nie była fatamorgana - ostatecznie wiedziałem, że byliśmy w Wielkiej Brytanii, i tu nie ma fatamorgan - jeszcze raz spojrzałem na to jezioro, potem rozejrzałem się po reszcie zebranych, ludzi i nie-ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic, wciąż siedzieli, stali, rozmawiali, jakby wszystko było w porządku. Cóż, co miałem zrobić? Wzruszyłem ramionami - pewnie coś mi umknęło, jakieś ustalenia - i ruszyłem dalej.
Nie szukałem uwagi, nie chciałem się od razu rzucać na głęboką wodę, więc zgarnąłem butelkę i skierowałem kroki na sam brzeg jeziorka - było to miejsce, gdzie mogłem odsapnąć po dniu pełnym pracy i obserwować z boku, bez angażowania się na siłę, aż do momentu, kiedy uznam za zasadne włączyć się w rozmowę. Wiedziałem, że nie chcę od razu zaczynać żadnej dyskusji, więc bez słowa skierowałem się do jednego z hamaków, które stały niedaleko brzegu tego niespodziewanego jeziora. Jednak, mimo że zamierzałem pozostać w cieniu, po drodze posłałem jedno z tych nie do końca przypadkowych spojrzeń w stronę Prudence, mijając ją i zatrzymując się hamak dalej - na tyle blisko, że moglibyśmy rozmawiać, ale na ten moment jeszcze nie mówiłem do niej nic - zresztą, spodziewałem się, że to Elias będzie próbował ją zaczepić.
Położyłem się, wyciągając nogi i pozwalając sobie na kilka łyków z gwinta, nie chciałem robić z siebie specjalnie widocznego, nie szukałem też towarzystwa na siłę, to miała być chwila oddechu po całym dniu, zanim ognisko faktycznie się rozpali i wieczór się rozkręci. Czułem się względnie spokojny i zrelaksowany, chociaż całkiem nieźle rozbawiony tym całym widokiem jeziora z palmami na łące w Wielkiej Brytanii, jasna sprawa, zastanawiałem się, kto wpadł na taką pomysłową scenografię i jak długo to tu jeszcze zostanie, ale na razie nie miałem zamiaru się tym przejmować. Ognisko miało zacząć się lada moment, czekaliśmy jeszcze na jakieś osoby, nie dostrzegłem wszystkich, ale to była tylko kwestia czasu. Zamknąłem oczy na chwilę, kołysząc się lekko w hamaku, wsłuchując w szum delikatnych, niewysokich fal jeziora i cichy bzyk nocnych owadów.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
ᴀʟᴄʜᴇᴍɪsᴛ ᴏꜰ ɢʟᴀss
what is the point
in having a mind
if you do not use it
to make judgements
178cm wzrostu; zielone oczy; ciemnobrązowe kręcone włosy; trzydniowy zarost na twarzy; dołeczki w policzkach; lekko przygarbiona postura; chód opieszały, nieco niezgrabny

Elias Bletchley
#7
10.06.2025, 21:47  ✶  
Eliasz wiedział o zbliżającym się ognisku, chociaż nie brał bezpośredniego udziału w jego organizacji. Miał pełne ręce roboty; większość dnia spędził w Londynie, próbując zorientować się w sytuacji. Chociaż miasto było w zdecydowanie lepszym stanie niż jeszcze parę dni temu, kiedy dosłownie płonęło, tak dalej unosiła się tam nieprzyjemna atmosfera. Ciężka. Przykra. Przytłaczająca. Zwłaszcza, gdy obserwowało się, jak ludzie co chwilę nerwowo zerkają w niebo, jakby obawiali się, że niedługo dachy kamienic ponownie staną w ogniu.

Na całe szczęście Bletchley nie musiał oglądać swoich sąsiadów przez większość pobytu w mieście. Znamienitą większość przedpołudnia spędził na kursowaniu między mieszkaniem a zakładem szklarskim, próbując jakoś zorientować się w tym, jak w ogóle miał funkcjonować aktualnie warsztat. Czy jakieś zaklęcia jakimi obłożone było zaplecze zostały przełamane? Czy jakiś sprzęt uszkodził się podczas pożarów? Jak obecnie prezentowała się sytuacja z łańcuchem dostaw? To były właśnie pytania, jakie obijały się o głowę Eliasza. A potem jeszcze ta sprawa listu od Ambroża.

Żeby jemu kazać chodzić po ludziach? Wprawdzie kojarzył Norę Nory (okazało się, że właścicielka tak naprawdę miała na nazwisko Figg, ale mniejsza), ale nie znał jej osobiście. Aż do dzisiaj. Wcześniej znał ją przede wszystkim z reputacji: blondynki o najlepszych nogach na Pokątnej i właścicielki modnego lokalu w samym centrum magicznej dzielnicy. Niby lokal w centrum, ale na oknach to już przyoszczędziła, pomyślał przelotnie, odstawiając w wolne miejsce odebranego od kobiety ''mięsnego jeża''. Danie bło oczywiście zabezpieczone na sporej tacy z półprzeźroczystą pokrywką. Już miał zwrócić się w kierunku Ambrożego, aby nawiązać do wizyty u blondynki, ale wtedy rzuciła mu się w oczy jego siostra.

— Łał — rzucił, wybałuszając na nią oczy i celowo modulując głos na nieco wyższy niż w rzeczywistości. — Kogo to ja widzę. Że też zniżyłaś się do naszego poziomu, żeby nam potowarzyszyć. Na pewno nie oberwałaś żadną cegłówkę podczas pożaru? Nie nawdychałaś się czegoś?

Trącił siostrę ramieniem. Prawdę mówiąc był przekonany, że akurat ona trzymała się od kłopotów w trakcie Spalonej Nocy. W przeciwieństwie do niego raczej nie dałaby się wkręcić w robienie za wsparcie Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, prawda?

— Jak wrażenia po tym miejscu? — rzucił, wzdychając ciężko i przyglądając się rozpościerającej się przed nimi tafli jeziora.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
11.06.2025, 00:05  ✶  

To był dość ciężki dzień, ale nie miała zamiaru narzekać. Mieli z Benjym do czego wrócić, a to chyba było najbardziej istotne. Znaleźli się w okolicy o zmroku, wypadało nieco się ogarnąć, nim w końcu znajdą się przy reszcie tutaj obecnych.

Nie była szczególnie zadowolona, gdy znalazła się pod prysznicem. Jakoś w połowie bowiem dotarło do niej, że mężczyźni, którzy dzielili z nią łazienkę wykorzystali całą ciepłą wodę. Wspaniale. Niełatwo było dzielić to pomieszczenie z tymi dwoma elegancikami. Nie zamierzała poruszać tego tematu, przynajmniej jak na razie, ale miała świadomość, że na dłuższą metę może być ciężko dzielić z nimi łazienkę, szczególnie, gdy wracała tutaj po dniu pełnym pracy.

Oczywiście, że nie mogła przegapić ogniska, mimo, że pewnie miała pojawić się na nim spóźniona. Był to jednak idealny sposób na zakończenie tego dnia.

Ogarnęła się więc powoli i w końcu udała na miejsce, wiedziała dokąd ma zmierzać. Nie przebywała tutaj pierwszy raz, znała okolicę, więc nie było to dla niej nic wielkiego. Nie przejmowała się jakoś szczególnie tym, że jest spóźniona, nawet jeśli zaczęli imprezę bez niej to miała zamiar szybko to nadrobić. Yaxleyówna już tak miała. Nie znała granic, czy coś.

Mieli co świętować, przynajmniej w jej mniemaniu, byli wszyscy razem, nikomu ostatnio nic się nie stało, dobrze byłoby to celebrować w odpowiedni sposób.

Nie dostała dzisiaj żadnego zadania do wykonania, pewnie przez to, że jej tutaj nie było gdy zaczęli przygotowywać ognisko, inaczej pewnie w jej obowiązkach byłoby przyniesienie mięsa, zwierzyny, jak zwał tak zwał, żarcia na ognisko.

W końcu jednak znalazła się nad jeziorem, właśnie jeziorem... Skąd ono się tutaj wzięło? Nie miała pojęcia, znała okolicę na tyle dobrze, aby mieć pewność, że wcześniej go tutaj nie było. Ciekawe, kogoś poniosła fantazja. Nie skomentowała tego oczywiście, bo nie sądziła, że to miało mieć jakiś większy sens. Przystanęła na moment obserwując okolicę. Ktoś naprawdę dość mocno się przyłożyć, aby to wszystko wyglądało właśnie tak. Nie miała pojęcia, jaki był powód, może któryś z chłopaków się nudził i postanowił nieco umilić im wieczór, wiedziała, że było to możliwe, nie potrzebowali ku temu jakichś większych powodów.

Dostrzegła, że większość osób, które aktualnie znajdowały się w tym domu w Exmoor była już tutaj obecna, nawet jej brat. Tego nie zamierzała komentować, po ich wczorajszych przejściach wolała okalać milczeniem jego obecność na tym ognisku. Nie do końca wydawało jej się, aby to było rozsądne, z drugiej strony nie mogła wiecznie trzymać go w klatce, naprawdę okropnie trudne było bycie starszą siostrą, która niby miała być odpowiedzialna, ale wiadomo, jak bywało.

Dokąd zmierzała? Oczywiście, że do wodopoju, potrzebowała nadrobić kolejkę, czy coś. Nalała sobie ognistej do szklanki, bo był to jej ulubiony trunek i zaczęła wzrokiem szukać swojego chłopaka, to przy nim chciała się znajdować w tej chwili.

Zauważyła Roisa, oczywiste więc było to, że ledwie minęła chwila, z już znajdowała się u jego boku. W końcu znowu postępowali właściwie i pozwolili sobie na to, żeby ze sobą być, trwać, jak zwał tak zwał. Nie sądziła, że to była jakaś nowość dla wszystkich tutaj obecnych, może ich relacja należała do tych dość kontrowersyjnych, ale nie dało się nie zauważyć tego, że najlepiej im było wtedy, kiedy znajdowali się u swojego boku.

Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#9
11.06.2025, 17:29  ✶  
Nie znałem tej dziewczyny, która po mnie przyszła. Ale wiedziałem, o co chodzi. Geraldine coś wspominała. Niewiele, ale wystarczająco, bym zrozumiał, że chodzi o spotkanie. O ognisko. O spędzanie czasu razem, niby radośnie, wśród jej przyjaciół.
Nie byłem zachwycony. Delikatnie mówiąc. Wzbraniałem się. Zwłaszcza po tym, co wydarzyło się w lesie. Nie sądziłem, żeby to był dobry pomysł. Imprezy, śmiechy, wspomnienia… To już nie było moje życie. Tamto życie… umarło razem ze mną. Niewyobrażalnie za nim tęskniłem, ale nie było już częścią mnie.
Wspomnienia jednak wracały jak echo z dna butelki. Jak dym, który osiada na płucach i nie pozwala oddychać. Wiedziałem, że to nie było mądre. Że nie powinienem tam iść. Ale jednak… wizja ogniska... Stanowczy głos Geraldine... Czy prośba? To ona mnie skusiła.
I dlatego teraz siedziałem w swoim pokoju, który równie dobrze mógłby być celą, pogrążony w myślach. Gdyby nie dźwięk otwieranych drzwi, pewnie bym nie wstał. Ale drzwi skrzypnęły i… weszła Prudence. Pru.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedziałem nawet, czy powinienem coś mówić. Po prostu skinąłem głową, cicho, jak cień, i ruszyłem za nią. Bez słowa. Właściwie to nawet wstrzymując oddech. Jakbym mógł nim coś zepsuć.
Prawda była taka, że nie chciałem już robić nic głupiego. A nie byłem pewien, ile reszta wie. Czy słyszeli. Czy czuli. Czy już mnie osądzili.
Czekałem na spojrzenia. Te oceniająco-osądzające, które miały mnie przekłuć na wylot. Ale… nic takiego nie nastąpiło. Albo byli zbyt zajęci sobą, albo świetnie to ukryli. Albo ja za bardzo bałem się spojrzeć po zebranych by to dostrzec.
Przysiadłem w najbardziej oddalonym miejscu. Sztywno. Z rezygnacją. I wbiłem wzrok w ognisko. Nie chciałem patrzeć nigdzie indziej. Nie chciałem widzieć żadnych twarzy. Ogień był jedyną rzeczą, która się nie zmieniała. Przynajmniej w mojej głowie.
Ale obrazy, obrazy wracały. Skakały mi przed oczami jak iskry. Dawne życie. Tamte akcje. Śmiechy. Zapach perfum, dym papierosów, muzyka zbyt głośna, by myśleć. To wszystko, co zostawiłem za sobą, a co wciąż wracało. Jak duchy, których nie potrafiłem odpędzić.
Najchętniej po prostu poszedłbym spać. Zniknął. Rozpuścił się w cieniu. Ale wiedziałem, że cokolwiek bym nie zrobił, będzie źle. Zawsze było.
Skakały mi przed oczami obrazy dawnego życia. Znowu. Najchętniej poszedłbym spać, ale wiedziałem, że cokolwiek bym nie zrobił, nie było zbyt dobrze. Geraldine też już tu była. Wróciła. Powinienem też uczestniczyć aktywnie w wyprawach Artemis, ale to również mi odebrano, więc... moje serce jak zwykle pękało wielokrotnie.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#10
11.06.2025, 18:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.06.2025, 18:56 przez Benjy Fenwick.)  
Lekko bujałem się na hamaku, pozwalając sobie na tę rzadką chwilę chłonięcia ciszy, chociaż nie była to cisza w absolutnym znaczeniu - do moich uszu dobiegały odgłosy rozmów, czyjeś prychnięcie gdzieś dalej, trzask drewna w ognisku, które płonęło kawałek ode mnie. Łańcuch skrzypiał cicho z każdym moim ruchem, a nad moją głową rozpościerała się absurdalna korona palmowych liści - szeroka, soczyście zielona, sztucznie idealna - wyczarowana, bez wątpienia, i do tego kompletnie niepasująca do wrzosowiska, na którym - byłem tego pewien - jeszcze rano nie było ani jeziora, ani piachu, ani tym bardziej leżaków i hamaków.
Spojrzałem w górę, przez liście rośliny, która nie miała prawa wyrosnąć na łące, bo nie pasowała do tej szerokości geograficznej, na niebo. Nie było na nim nic, ani jednej gwiazdy, prócz chmur - małe punkciki nie odbijały się w tafli tego znikąd powstałego jeziora, która odbijała światła ogniska, jakby to była francuska riwiera, a nie zarośnięta łąka gdzieś w Devon w Wielkiej Brytanii. Tyle, że chłód nadal był brytyjski.
Nie dołączyłem do rozmowy Eliasa i Prudence, chociaż znajdowali się tuż obok mnie. Może nie chciałem żadnych interakcji, może tylko udawałem, że mi to zwisa, bo tak było lepiej - przecież istniało ryzyko, iż bym coś palnął, i znów bym to musiał potem odkręcać albo udawać, że nic się nie stało, a tak, przynajmniej miałem spokój. Zamiast tego patrzyłem dalej w górę - liście palmy poruszały się nierealnie płynnie, jakby były zanurzone w wodzie, a nie powietrzu, to był pewnie na nie do końca zamierzony skutek kształtowania ich jednocześnie z jeziorem -  wszystko było przesadzone, trochę groteskowe, ale w jakiś dziwny sposób zabawne. Sięgnąłem po butelkę, która leżała przy hamaku, częściowo zatopiona w piasku, którego przecież też nie powinno tu być. Pociągnąłem łyk, nie spiesząc się i odstawiając butelkę dokładnie wtedy, kiedy minął mnie wysoki, znajomy kształt - Astaroth - nie powiedział ani słowa, tylko przeszedł obok, jak duch, który nie miał ochoty ani nikogo nawiedzać, ani wracać do świata żywych. Przysiadł w najbardziej oddalonym miejscu, z dala od wszystkich, jakby wybrał nie tylko przestrzeń, ale też sposób, w jaki chce istnieć... Albo raczej - nie istnieć, to było właściwsze.
Zsunąłem nogi z hamaka, nie planowałem tego ruchu, ale po prostu wstałem, jakby moje ciało zrobiło to za mnie, zanim zdążyłem pomyśleć o tym, co robię. Przeciągnąłem się, sięgnąłem po papierosa, który miałem za uchem - trochę pognieciony, ale nadal cały - i ruszyłem powoli za przygaszonym wampirem. Nie od razu dołączyłem do Yaxleya, najpierw zatrzymałem się przy ognisku, pochyliłem się, żeby sprawdzić, jak się pali, przy czym dorzuciłem kilka suchszych patyków, przestawiłem jeden większy, mokry, przez który ogień się dławił, i dopiero wtedy się wyprostowałem. Odpaliłem szluga od płomienia, zaciągnąłem się głęboko i pozwoliłem dymowi wypłynąć spomiędzy warg - powoli, bez pośpiechu - a potem bez pytania przysiadłem obok Astarotha, również tak po prostu. Nie potrzebowałem zaproszenia, nie oczekiwałem też, że mnie przyjmie powitaniem, po prostu usiadłem w ciszy - blisko, ale nie nachalnie, tak, żeby mógł zwrócić uwagę moją obecność i odezwać się, jeśli chciał, ale też żeby mógł ją całkowicie zignorować, jeśli tak było lepiej. Nie spojrzałem na niego od razu, z tego samego powodu, zamiast tego patrzyłem w ten sam punkt co on - w ogień. Niewiele się w nim działo, ale palił się równo, konsekwentnie. Zaciągnąłem się jeszcze raz i bez patrzenia na niego powiedziałem cicho, bez nacisku:
- Dobsze, sze pszyszedłeś.

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5949), Pan Losu (69), Astaroth Yaxley (1553), Prudence Bletchley (5887), Ambroise Greengrass (12087), Cornelius Lestrange (9370), Benjy Fenwick (8122), Elias Bletchley (2292), Romulus Potter (3406)


Strony (7): 1 2 3 4 5 … 7 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa