Sauriel miał wiele wad. Pisałam to wielokrotnie i jeszcze napiszę nie raz. Tak samo jak Sauriel powtarzał to w kółko. Tak często, że sam zapominał, że oprócz wad istniały jeszcze zalety. Wygodniej zaś było o tym nie pamiętać. Każda zaleta mogła zostać wykorzystana przeciwko tobie - paradoks, co? Albo i nie - po prostu problem zakompleksionego człowieka, którego jebano przez całe życie, a kiedy już ktoś był z czegoś zadowolony to eksplorowano to tak, aż był całkowicie wydrylowany. Świat Sauriela nie był łatwym światem. Był tak zimny i okrutny, że nie chciał żadnych bliskich relacji, współczucia czy dobrych słów. Dobre słowa przypominały, jak bardzo mu ich brakowało. Życzliwość go rozmiękczała i sprawiała, że pragnął jej więcej. W jego głowie tkwiło przekonanie, że wszystko, co dobre, rozpada się i marnieje w jego dłoniach. Nawet jeśli tylko lekko go musnęło. Dlatego wolał trzymać się z daleka.
Eryk bardzo chciał, ale to BARDZO, żeby jego syn nauczył się teleportacji. Wiecie - każdy czegoś się boi. Sauriel naprawdę miał fobię przed teleportacją. Nie lubił nawet łączonej, ale w czyichś rękach jakoś mu to nie przeszkadzało tak bardzo. Ale gdyby miał próbować sam? Uczyć się? Ryzykować, że utknie w drzewie albo urwie mu rękę? Przerażało go to. I tak syn z ojcem nie mogli się dogadać od lat. Tylko że o ile kiedyś jeszcze można było nad tym przejść, tak coraz bardziej i bardziej było niewygodne to, że pies gończy Śmierciożerców był tak niemobilny. A on chciał chuja na to kłaść. Więc Eryk kładł na to dłoń. Jakkolwiek zboczenie by to nie zabrzmiało - zboczone nie było. Chyba że w punkcie, w którym ten dom nie mógł przetrwać bez rękoczynów. Ale teleportacja to była tylko wychodna awantury o to, że wrócił dopiero nad ranem śmierdząc alkoholem.
Wiedział, że przesadził wczoraj na cmentarzu. Tak srogo. Owszem, intencją pozostawał komplement, nie zamierzał jej obrażać, ale był zwyczajnym chamem. Tak do przesady. Pozwolił sobie na zbyt dużo, podczas gdy Victoria była jednak damą, nawet jeśli zbaczała z tej ścieżki damy i poddawała się magicznemu, jak to w szkole określali, "złemu wpływowi Sauriela". Wiedział, że zachował się jak świnia, wiedział, że na plaskacza zaśłużył, a nawet i drugiego by jej pozwolił dzisiaj zasadzić. Chociaż po pierwszym zwykł mówić, że "zasłużyłem, ale przy drugim połamię ci ręce". Do Victorii tego nie powiedział. Bo nie miał intencji robienia jej krzwydy.
Sauriel zjawił się w domu Victorii pukając. Otworzyła mu matka Tori, zdziwiona nieco, ale chyba nawet zaciekawiona. Zapytał więc grzecznie, czy Victoria jest, czy mógłby się z nią spotkać itepe itede. Całe te nudne formułki, przy okazji pytania o samopoczucie, pochwalenia domu, który nawet mu się nie podobał i tak dalej, i tak dalej. Nie miało znaczenia, co myślisz, póki mówiłeś odpowiednie rzeczy. Oddczuwał lekkie napięcie z jednego powodu - bał się, naprawdę bał, że Victoria nie będzie się z nim chciała zobaczyć. Kobieta zaprowadziła go do małego saloniku, idealnego do przyjmowania gości na południową herbatkę, chociaż nie było południa - był wieczór. Kiedy kobieta poszła po Victorie, napięcie rosło proporcjonalnie do czekania. To wpędzało go w ponury humor, a w jeszcze paskudniejszy zaczął wpędzać go jego własny mózg nadając, że wymyślił sobie beznadziejne przeprosiny, że był śmieszny i że może jeszcze zmien... zanim dokończył myśl, że może lepiej zmienić zdanie i się wycofać z pewnej części przeprosin, Victoria przyszła.
Sauriel wstał z kanapy. Nie miał na sobie garnituru, ale był ubrany dość elegancko. Koszula, na niej kamizelka, proste spodnie. Zdecydowanie nie jego "wyjściowy" strój, a pisząc to mam na myśli ramoneskę i całą resztę tego beznadziejnie taniego stylu. Za to stylu, który idealnie podkreślał jego charakterek.
- Cześć, Tori. Przyszedłem przeprosić, tak szczerze tym razem, za mój beznadziejny tekst wczoraj. - Wyciągnął kwiaty, ale nie BUKIET. To znaczy - niby był to bukiet. Tylko że... złożony z tego, co ludzie raczej nazywają chwastami. I wyrywają z ogrodów. Połączenie niebieskich chabrów z fioletowymi dzwonkami i złocistymi kaczyniecami. Z pojedynczymi wypełniaczami. W tym trawą. Tak, trawą. Bo Sauriel uznał, że trawa musi być, skoro dodawali ją też do zwykłych bukietów. - Tylko nie rób wykładu, że za dużo albo za mało kwiatków, bo kurwa już się pogubiłem ile ich miało być, ile nie i cała ta... reszta. - Wyciągnął do niej te kwiaty jak dziecko, które szybko chce dać i pochwalić się swoim prezentem dla rodzica, ale się kompletnie tego wstydzi. Bo tak było, z tą różnicą, że nie uważał Viki za swojego rodzica. - Nie chciałem cię obrazić, to był chamski komplement. Powiedzenie, że nie na miejscu to niedopowiedzenie no i... wiesz, jesteś piękną kobietą. Tylko niestety... ja jestem martwy. Jednym z pakietów tego faktu jest brak odczuwania podniecenia. - Zwinął na moment wargi i wzruszył ramionami, wsadzając dłonie do kieszeni. - Kupiłem ci pralinki.![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.