„Czasem niebezpiecznie jest wyjść z domu, gdy staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo, dokąd cię nogi poniosą”
16 maja 1972, wieczór
– Victoria & Sauriel –
- Nie rozumiem jednej rzeczy w tej twojej książce – rzuciła, kiedy wyszli z kawiarni. Victoria, po nocnej wizycie u Sauriela faktycznie wzięła książkę, o której ten tyle gadał i tak ją zachwalał. I rzeczywiście zaczęła ją czytać, chociaż z początku z oporami i nie rozumiała o co tyle krzyku kiedy przez kilkanaście pierwszych stron były to jakieś… nakreślenia świata i opisy usposobienia jakichś śmiesznych niskich ludzików z owłosionymi stopami. Kobieta kilka razy wzdychała wtedy teatralnie, nawet pomimo tego, że zaczęła to czytać u siebie w pokoju, z dala od wścibskich oczu swojej matki, która by chyba na zawał zeszła, gdyby się dowiedziała, że jej córka czyta jakieś mugolskie książki. Mugolskie cokolwiek w ich domu??? Ta. Więc zaczęła czytać w samotności. I… Musiała przyznać, że nawet się wciągnęła. Normalnie poszłoby jej to nawet szybciej, ale jednak nie zamierzała przerywać swojego życia, rzucać wszystkiego i czytać książkę, bo jednak miała co robić: przypilnować eliksirów, w tym jednego naprawdę trudnego, do którego przez ostatnie dni gdzieś przy okazji kompletowała składniki, chodziła też do pracy, no i przyjęła u siebie Annę, kiedy ta jednak zdecydowała się ją odwiedzić i posiedzieć z nią w ogrodzie. Czy raczej… jego pozostałościach, a było co robić. - Dlaczego oni na nogach idą na drugi koniec kontynentu? Przecież mają w drużynie czarodzieja. Nie mógłby im, nie wiem, zaczarować miotły do latania? – Victoria zmarszczyła brwi i poprawiła pasek torebki na ramieniu, by wygodniej leżał, a następnie wygładziła materiał sukienki sięgającej do kolan, a która nijak nie skrywała jej kształtów.
To był całkiem miły wieczór. W kawiarni Victoria ze smakiem zjadła ciastko, wypiła herbatę i uśmiechała się do siebie na myśl, że Saurielowi zrobiło się już lepiej. Bo choć kiedy był w tak złym stanie, to był wtedy najmilszą wersją siebie, to myśl, że nic m u nie jest i wrócił do siebie, była tą najważniejszą – nawet jeśli kosztem tego, że znowu zaczynał być markotny, chamski i… No był sobą. Nawet pogoda tego dnia dopisywała i Victoria zaproponowała, żeby to wykorzystali i się po prostu przeszli; nie padało, nie wiało, a ciepło i tak nie dane jej było być, więc w ogóle zaczęła pomijać ten aspekt. Gdzieś z tyłu głowy miała obawę o to, że co będzie jeśli ktoś ich zauważy, rozpozna ją i zaczną tym bardziej grzebać co to za mężczyzna, z którym spędza czas, ale uznała, że – no cholera, ma teraz się zamknąć w domu, byle tylko prasa nie dowiedziała się o istnieniu kogoś takiego jak Sauriel Rookwood? Prędzej i później i tak się do niego dokopią.
- Albo nie wiem. Nie mogą się tam teleportować? Czemu ten czarodziej tego pierścienia nie wziął i nie zrobił kilku…nastu skoków teleportacyjnych, żeby się go pozbyć? Albo ten… ten stary elf. Przecież on też jest czarodzejem i był w tej górze, wiedział gdzie to jest i jak wygląda. Nie mógł on się teleportować? – ewidentnie Victoria nie potrafiła się pozbyć myślenia, w którym to magia, jaką znała, grała pierwsze skrzypce i powinna działać na dokładnie takich samych zasadach w jakiejś mugolskiej książce.