Czas tykał.
W życiu człowieka zdarzały się chwile, kiedy trzeba było ścigać się ze wskazówkami. Uciekały, a ty je goniłeś - jak opętany. Wyliczałeś prawie każdą sekundę, a każda z tych sekund przyśpieszała w rytm twojego serca. Przynajmniej biło. Przynajmniej miało po co bić. Anna dobrze wiedziała, że jeśli miałaby szukać syna to u Victorii albo Stanleya. Eryk Rookwood miał do czynienia z takimi sytuacjami nie raz. Nie było w nim paniki, nie było zbędnych słów czy gestów. Ta starsza wersja Sauriela, który był do niego obłędnie wręcz podobny, nie podejrzewała jednak, że poziom adrenaliny w jego krwi zostanie podniesiony przez wspinający się po kręgosłupie strach. Ale o tym nikt by nie pomyślał.
Sauriel również o tym nie myślał. Nie myślał w zasadzie o niczym konkretnym. Siedział na ławce w swoim ulubionym parku i spoglądał na kompletną ciszę miasta. O tak wczesnej godzinie nikt nie chodził tutaj na spacery, nie wyprowadzał piesków i nie rozkładał kolorowych koców w groszki, żeby urządzić sobie piknik. Było pusto, a ta pustka całkowicie mu odpowiadała. Opierał się łokciem o wezgłowie ławki, obok leżała otwarta paczka papierosów, a na niej zapalniczka, której nawet nie używał. Jeszcze obok różdżka, która mogłaby być całkowicie zbędnym elementem, gdyby nie to, że stanowiła prawdziwy "it's a prank, bro!". Nie było w tej chwili, w tej scenie, zupełnie niczego nadmiernie wyjątkowo, nadmiernie specjalnego. Tylko miejsce było niezwykłe. Lubił tu przychodzić kiedyś wieczorami i o porankach, żeby obserwować budzące się do życia miasto i świat. Zacierała się wtedy magiczna granica między tym, co było zadziwiająco łatwo przyswajalne dla ludzi a tym, co ich odpychał i budziło w nich strach. Strach przed ciemnością i śmiercią nigdy nie gościł w sercu Sauriela.
To nie było wcale tak, że w jego sercu gościł nieskończony smutek. Nie był wcale smutny. Dawno został przepchnięty przez tę linię i czasem tylko było mu po prostu tego wszystkiego żal. Włączając w to samego siebie. Żal tego pechowego życia, pechowego urodzenia i rodziny, która spychała go na dno, zamiast pomagać iść w górę. Co bardziej spierdoleni powiedzieliby, że to "ich wina", ale kiedy poczucie winy znikało to zaczynałeś widzieć bardzo dokładnie, że winy w tym twojej nie było żadnej. Po prostu miałeś pecha. Konstelacje się nie ułożyły tak, jak potrzeba, czy ki chuj... po prostu na ciebie padło. Nieodpowiednią osobę w nieodpowiednim czasie, nieodpowiednim miejscu. Cud narodzin życia był sekretem od lat.
O wiele łatwiejsza w zrozumieniu była Śmierć.
Siedziała tu obok i wcale nie była zgniłym tworem z samych kości. Była piękna. Pani Zmierzchu, ale wyglądała jak sam Poranek tego dnia. Rude włosy, niebieskie oczy, mały zgrabny nosek i piegi na policzkach. Pełne usteczka. Wzrok skierowany dokładnie tam, gdzie twój. Siedzieliście sami, bo niepotrzebna była widownia tej małej randki. Powiedziała ci szeptem, że od dzisiaj nie ma jutra. Nie musiało być. Nigdy nie latałeś w chmurach, żeby spaść z wysoka, to było tak samo naturalne jak podmuch wiatru na policzkach. Chłodnego przebudzenia świtu, który był wzburzony chyba strzepnięciem kołdry przez wstającą Dzień. Jeśli słowa miały tutaj padać to padałyby chyba tylko prawdy dawno już poznane. Nie, nie mieli nic do dodania. Jesień miłości już nadeszła, chociaż... ach, ta miłość poświęcona Życiu i tak była miłością straconą. Od początku skazaną na szafot. Miała po sobie zostawić tylko niedopaloną paczkę tych fajek i kilka uroczych, miękkich pluszowych misiów w piwnicy starej posiadłości Rookwoodów. Życie więc postanowiło zostawić żywego trupa ze Śmiercią, bo nie było już czego ratować. To Śmierć widziała ratunek. To jej zimne ramiona miały być ratunkiem, w końcu obiecanym spokojem. Tą ostatnią nicią, z której chciał spaść.
Oparł głowę na zgiętych palcach, spoglądając na pierwsze promienie słońca powoli wpełzające na niebo. Piękne... Lśniły w niebieskich oczach Śmierci jak tysiące diamentów. Takie... paradoksalnie żywe, wypełniające pierś czymś dobrym. Spokojem. To było wyzwolenie. Powoli wyciągane w jego kierunku ramiona wyzwolenia.
Wspinające się powoli w górę świata promienie słońca nie padły jednak na wampira.
Zatrzymały się na drzewie, które wzrosło w powietrze parę metrów przed nim, rzucając długi, gęsty cień ze swoimi gałęziami bujnymi w liście, a które pojawiły się zaraz po trzasku teleportacji, stworzone sprawną ręką Eryka Rookwooda.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.